- W empik go
Polskie szczęście. Opowiadanie Pana Michała - ebook
Polskie szczęście. Opowiadanie Pana Michała - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 174 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ale mniejsza o to, przed obiadem jednakowo nie lubię rozmawiać o polityce, bo się zawsze zgniewam i skłócę z sekretarzem i z komisarzem, zwłaszcza gdy tamten ma pasję osadzać koniecznie Henryka V na francuskim tronie, a ten znowu nie chce zrozumieć, jak wielkim szachem unia skandynawska byłaby dla Bismarka i jak łatwo wciągnąć w nią Holandię a nawet Anglię – bo juści, jeżeli ja stąd widzę, że Prusy tymi dniami osadzą Hohenzollerna w Egipcie nad Kanałem Sueskim i zagarną dla siebie cały handel z Indiami, to Gladstone może to jeszcze lepiej widzieć z Londynu. I to jest rzeczą oczywistą, że gdyby ci Anglicy nie byli takimi kramarzami i widzieli cokolwiek dalej, niż sięga ich łokieć i waga, to pojmowaliby konserwatyzm inaczej. Bardzo gruntownie i pięknie wyłuszczył to niedawno Czas we wstępnym artykule, który sobie wyciąłem i przechowałem i który państwu później przeczytam, bo już to zaprzeczyć się nie da, że choć trudno zgodzić się z polityką Czasu, ale jest to zawsze najwytrawniejszy organ opinii publicznej u nas, i że obok starego Fremdenblattu jest to jedyny dziennik, który się czyta ż pożytkiem.
Ba – ale o czymże to ja miałem mówić? A, prawda – otóż więc byłbym dotrzymał słowa i nie wyjeżdżał nigdy za rogatkę, gdyby nie jakieś przekl… cierpienia gastryczne, które zaczęły mię trapić przed trzema laty i stawały się coraz dokuczliwszymi. Apetytu ani trochę. Ciągłe uderzenia do głowy, język, powiadam państwu, obłożony, że aż strach, zbierał, a wieczór po sześciu albo siedmiu zaledwie miarkach piwa jakieś parcie nieznośne dokuczało mi szczególnie w lewym boku i w krzyżach. Lekarze i nielekarze powtarzali, że potrzebuję ruchu, świeżego powietrza i tym podobnych facecyj. Opierałem się długo i walecznie, ale w końcu wszystkie powyższe dolegliwości stały się tak nieznośnymi, że postanowiłem namyślić się, czy może,nie lepiej byłoby w istocie wyjechać na wieś. Przypadek sprawił resztę: jeden z moich znajomych upadł w kawiarni tknięty apopleksją i nie było wątpliwości, że stało się to wskutek ciągłego i nieprzerwanego siedzenia we Lwowie. Teraz już bez namysłu zatelegrafowałem do przyjaciela na Podolu, który mię co roku daremnie do siebie na lato zapraszał, że przyjeżdżam natychmiast i proszą, by przysłał po mnie konie na stację kolei żelaznej, odległą o osiem mil od jego wioski. Nim jeszcze pochowali tamtego apoplektyka, byłem w drodze.
Nie będę tu opisywał przykrości, jakich człowiek doznaje jadąc tą albo ową koleją galicyjską – wyręczył mię już w tym bowiem kronikarz Dziennika Polskiego. Dosyć powiedzieć, że przybywszy na stację po niezmiernie uciążliwej podróży, wśród upału i w towarzystwie kilku starych jejmości, co nie znosiły dymu i zabraniały mi zapalić cygaro mimo wyraźnego pozwolenia ze strony konduktora – nie zastałem koni, pokazało się bowiem później, że mój telegram doszedł aż w miesiąc na miejsce przeznaczenia, z powodu iż mój przyjaciel nazywa się Hermański i mieszka w Ściance, a Szwab telegrafista przekręcił to i szukali jakiegoś Mańskiego in W szance, czego oczywiście znaleźć nie mogli. Wracać było już za późno i zresztą wracać po apopleksję nie miało sensu – po wielu korowodach znalazłem tedy jakiegoś wieśniaka, który wprawdzie nie miał wyobrażenia, gdzie leży Ścianka, ale podjął się mnie tam zawieźć. Jak na złość, póki jechałem koleją, słońce piekło szalenie, a zaledwie ujechałem pół mili wozem, zerwała się burza z piorunami, z gradem i z ulewą, a potem zrobiło się ciemno, choć oczy wykol, i drobny kapuśniaczek siekł bez przerwy, podczas gdy po gradzie wiatr dął jak z lodowni i przy tym konie mojego chłopa co chwila ustawały. Słoma na wozie mokra, siedzenie niewygodne, parasola ani sposób utrzymać z powodu wichru, w odgiętych brzegach kapelusza zebrało się całe jezioro wody, które mi wyciekło za kołnierz, chłop jakoś mi podejrzany – bodaj czy nie należy do jakiej bandy rozbójników – a tu ani policjanta, ani latarni, ani jakiej takiej restauracji lub kawiarni, gdzieby można wstąpić i pokrzepić się, bo od śniadania nic nie miałem,w ustach. Słowo daję, że myśl o samobójstwie przychodziła mi do głowy wobec tej sytuacji, i byłaby się tam może i zagnieździła, gdybym był nie uwzględnił tego, że jednakowo zginę prawdopodobnie, nim zajadę gdziekolwiek. Ach, z jakim rozrzewnieniem przypominałem sobie wówczas mój kącik u Stadtmullera i przyjaciół, którzy tam siedzieli spijając piwo w mojej nieobecności! Chwilami, gdy wiatr nie przewiewał mię tak mroźno, mrużyłem oczy i drzemałem: wówczas zdawało mi się, że widzę światło gazowe i mam przed sobą przepyszny rozbratel z cebulą i kufel pilzneńskiego piwa i że wśród dymu po drugiej stronie stołu widzę komisarza i sekretarza, i całe towarzystwo wieczorne. Czułem już nawet najwyraźniej w świecie zapach rozbratla, gdy wtem – o, złudo piekielna! – dmuchnęło znowu jak w połowie stycznia, przebudziłem się i nie widziałem, i nie słyszałem wkoło nic prócz czarnej otchłani i chla-. piącego błota, i wołania: „wi, wi, sywa!”
Zdaje mi się, że wlokłem się w ten sposób kilka lat i parę miesięcy, gdy nagle jakieś światła błysnęły tuż przed nami, jakieś dzwonki odezwały się, w powietrzu czuć się dał dym z węgli kamiennych i wyraźny łoskot i szum jakichś maszyn doleciał moich uszu. Nie umiem opowiedzieć, jak przyjemnie cywilizowane te głosy podziałały na moje nerwy. Mniej przyjemnie zdał się dotkniętym mój woźnica, zeskoczył bowiem z wozu, poszedł przed konie i za chwilę wrócił klnąc na czym świat stoi.
– A co tam, gospodarzu? – zapytałem.
– A dit'ko znaje, proszu pana, wernułyśmo sta nazad na banhof!
Po tak długiej podróży odkrycie to było wcale niespodzianym. Wyjechałem o piątej wieczór, teraz była najmniej jedenasta, po sześciu tedy godzinach jazdy byłem na nowo tam, skąd wyjechałem. W takich okolicznościach atoli wolałem już to aniżeli dalszy ciąg tak niefortunnie rozpoczętej wyprawy, poleciłem tedy włościaninowi, aby mię zawiózł do miasteczka, od którego stacja nosiła nazwę. Potrzeba było jednak zaczekać, bo rampa była zamknięta, z powodu że czekano na pociąg: nareszcie ten nadszedł, przejechaliśmy przez szyny i konie zorientowawszy się, że im niedaleko do domu, ruszyły cwałem. Myślałem, że duszę ze mnie wytrzęsie, krzyczałem na chłopa, aby trzymał konie, ale było to daremnym, bo konie były nieokiełznane, a droga szła z góry. Pomykaliśmy szybko na wozie, skaczącym po kamieniach, mostkach i dziurach – nie tak szybko atoli, by wkrótce nie dał się słyszeć tuż za nami drugi galop, podobny naszemu, i wołanie: „hou!” Szczęściem, wśród skoków wozu pędzącego jak z pieca na łeb, zsunąłem się był ze słomy służącej mi za siedzenie i znajdowałem się w nader niewygodnej pozycji na dnie wozu – w tej chwili bowiem rozległy się głośne klątwy i dyszel pędzącego za nami ekwipażu uderzył z całym impetem w miejsce, na którym siedziałem przed chwilą, obsypując mię słomą. Gdybym się był nie zsunął, byłbym przebity na wylot. Obydwa wozy złamały się i stanęły, wsparte jeden na drugim.
– Do miliona gryp i reumatyzmów – krzyknąłem – uważaj, gdzie jedziesz, b…nie!
– Za pozwoleniem pana dobrodzieja – odezwał się ktoś z tamtego wozu – mnie się zdaje, że pan dobrodziej jesteś impertynent!