Polskie wino - ebook
Polskie wino - ebook
Smak dojrzałych brzoskwiń w solarisie, żywa cytrusowa kwasowość i aromat liści czarnej porzeczki w hibernalu, maliny, wiśnie i pieprz w zweigelcie – to wszystko w zasadzie jest nie do opisania, jeśli się tego nie spróbowało. Letni zachód słońca nad winnicą trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć jego piękno. Świat polskich winnic jest niesamowity i pasjonujący w swojej różnorodności. Katarzyna Korzeń w swojej książce zabiera nas w niezwykłą podróż po nim. Opisuje fascynujące historie ludzi i miejsc, którym wino nadało sens. To opowieść o rodzącej się przez lata pasji, która zmieniła się w życiową przygodę.
Bankier, który został winogrodnikiem, Francuz, który przyjechał do Polski robić „musiaki”, Nowozelandczyk, który założył winnicę na Kaszubach, znany muzyk, który stał się współtwórcą największej polskiej winnicy. Artyści i rzemieślnicy – rozważni i romantyczni.
Niesamowite historie, piękne pejzaże, nietuzinkowe postaci. Gdy o nich przeczytacie, sami zapragniecie zobaczyć ten świat z bliska i go posmakować.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2707-6 |
Rozmiar pliku: | 14 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Polskie wino jest w moim życiu od ponad jedenastu lat. Przez ten czas udało mi się pasję uzupełnić wiedzą i zdobyć kilka roczników bezcennego doświadczenia, nie tylko degustacyjnego, lecz także winogrodniczego i enologicznego. Wiele przedsięwzięć winiarskich poznałam od podszewki, czy raczej od piwnicy. Swoją wiedzą i doświadczeniem dzielę się z innymi. Edukuję, doradzam, konsultuję i promuję to, co najlepsze w polskim winiarstwie. Zachęcam do smakowania przyjemności życia – wina i dobrego jedzenia. Do tej pory robiłam to głównie bezpośrednio, podczas spotkań przy stole. Gości biorących udział w moich degustacjach, uczestników warsztatów, szkoleń i seminariów zawsze zabieram w swoistą podróż po polskich winnicach. Z pomocą smaków i aromatów pokazuję miejsca i próbuję oddać ich atmosferę. Za pośrednictwem wina przedstawiam jego twórców.
Chciałabym, aby ta książka także zabrała was w taką podróż. To duże wyzwanie, bo mam do dyspozycji tylko słowa. Smak dojrzałych brzoskwiń w solarisie, żywa cytrusowa kwasowość i aromat liści czarnej porzeczki w hibernalu, maliny, wiśnie i pieprz w zweigelcie – to wszystko w zasadzie jest nie do opisania, jeśli się tego nie spróbowało. Letni zachód słońca nad winnicą trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć jego piękno. Jak w kilku zdaniach przedstawić ludzi, z którymi przegadało się wiele godzin?
Świat polskich winnic jest niesamowity i pasjonujący w swojej różnorodności. Chcę was do niego zabrać i pokazać to, co w nim najciekawsze. Opisałam kilka osób i miejsc. Dodałam trochę winnego kontekstu… Chcę rozbudzić waszą ciekawość i podrażnić zmysły tym, co mamy tuż za płotem, na wyciągnięcie ręki. Niesamowite historie, piękne pejzaże, smaki, aromaty. Mam nadzieję, że gdy o nich przeczytacie, zapragniecie sami zobaczyć ten świat z bliska i go posmakować.
O MNIE… I O WINIE
Jak wsiąkłam w świat polskiego wina? Powoli, niepostrzeżenie i na dobre. Nie, nie. Nie ma w tej książce wyznań alkoholiczki – winem zajmuję się zawodowo. To zbiór historii o fantastycznych ludziach, których poznałam dzięki winu, i o miejscach, którym wino nadaje sens.
Przygoda z winem przeważnie zaczyna się od degustowania. Ze mną nie było inaczej. W młodości miałam szczęście znać ludzi, którzy pili wino. Może nie jakichś wielkich koneserów, ale elementarnie zorientowanych w tym, o co w winie chodzi. To były czasy absolutnej fascynacji Polaków winami ze słonecznej Italii. Dobre włoskie wina nie są złe. Można dzięki nim odkryć świat smaków i aromatów – nowy, inny, ciekawy. I to właśnie chyba odnajdowanie przyjemności w smakowaniu jest kluczem do winofilii.
Już jako dziecko wyróżniałam się wyjątkowym nosem, czyli jak bym to dziś fachowo nazwała: dobrą percepcją węchową. Zdarzało się, że różni członkowie mojej rodziny czynili uszczypliwe uwagi na temat tego, że razem z babcią jesteśmy nienormalne, bo przeszkadzają nam zapachy, które inni ledwo wyczuwają. Na przykład dokładnie pamiętam, że jako dziecko bardzo nie lubiłam kminku. Nazywałam go cyjankiem i odmawiałam spożywania czegokolwiek, co zawierało tę truciznę. Moja ciotka wzięła sobie za punkt honoru przekonanie mnie do tej przyprawy, bo przecież – jak twierdziła – bez niej nie da się przyrządzić wielu potraw. Padło na smażoną kaczkę w sosie śmietanowym. Największym okropieństwem był dla mnie kminek w ziarnach. Rozgryzienie takiego nasionka wydawało mi się wtedy niemal zabójczo nieprzyjemnym doznaniem. Sprytna ciotunia postanowiła kminek zmielić i zastosować minimalną jego ilość, taką, której jej zdaniem nie powinnam w ogóle wyczuć. Dziecko miało zjeść ze smakiem obiad i dopiero po fakcie zostać poinformowane, że „cyjanek” go nie zabił. Niestety podstęp się nie udał. Mimo że wszyscy dookoła zgodnie potwierdzali, że kminek był absolutnie niewyczuwalny, trucizna została przeze mnie wykryta, jeszcze zanim wzięłam kęs kaczki do ust. Podobnych przykładów było wiele. Mojego nosa nie sposób było oszukać. Żadne podmianki ulubionych produktów spożywczych nie wchodziły w grę, a nawet minimalna różnica w zapachu jedzenia, mogąca świadczyć o tym, że nie jest ono już najświeższe, zupełnie je dyskwalifikowała. Byłam trudnym dzieckiem.
Miałam sensoryczne szczęście wychowywać się na wsi. Takiej prawdziwej, z sadem, ogródkiem i plantacjami wszystkich najważniejszych warzyw oraz hodowlą zwierząt gospodarskich. Typowy w tamtych czasach – dosłownie i w przenośni – groch z kapustą; gospodarstwo na własny użytek. Przetwory, wędliny, kiszonki i zawsze domowy obiad. Dokładnie pamiętam zapachy i smaki dzieciństwa.
Właśnie dlatego dziś bez problemu potrafię przywołać aromatyczny obraz papierówki, malinówki, cytrynówki, renety, renklody, liści czarnej porzeczki i wielu, wielu innych. Wydaje mi się też, że byłam w dzieciństwie jakby bardziej uważna. Zwracałam uwagę na detale. Bliżej przyglądałam się światu. Mocniej odbierałam go wszystkimi zmysłami. No i lubiłam smakować. Wielokrotnie odmawiałam zjedzenia czegoś, co mi nie smakowało. Wolałam zjeść sam chleb z masłem niż kłaść na kanapkę byle co. Oczywiście w tamtych czasach nawet najzwyklejszy chleb był przepyszny – wypiekano go zawsze z prawdziwej mąki.
Trzydzieści lat temu to żywność przetworzona była rarytasem, nasz rynek dopiero zaczynał ją oferować. Standardem były prawdziwe produkty, które dziś coraz trudniej znaleźć i za które trzeba słono zapłacić. Cieszę się, że dane mi było wychować się wśród bogactwa smaków i aromatów. Towarzyszą mi do dziś. Odnajduję je również w winie. I niezależnie od tego, że teraz wiele substancji aromatycznych umiem już nazwać wzorem chemicznym, potrafię wskazać ich prekursory w owocach winorośli, a nawet uzasadnić, dlaczego pewne zabiegi w winnicy powodują, że jest ich więcej lub mniej, to zjedzenie ciepłej od promieni słonecznych papierówki z tego samego drzewa, z którego jadłam ją jako kilkulatka, sprawia mi niezmiennie taką samą przyjemność.
Urodziłam się i wychowałam na Podkarpaciu, które jest jedną z głównych kolebek współczesnego polskiego winiarstwa. Co prawda, było to blisko granicy z Małopolską, ale mogę napisać, że koło Jasła, bo zaledwie piętnaście kilometrów na zachód od tego niezwykle ważnego dla najnowszej historii polskich winnic miasta.
Jak w każdym normalnym gospodarstwie wiejskim, w domu mojego dzieciństwa robiło się wino. A jakże! Owocowe: głównie z malin, papierówek, czerwonych porzeczek i odrobiny porzeczek czarnych – dla koloru. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, ale dziś mogę z dumą napisać, że było to wino naturalne, bez jakichkolwiek dodatków (nie licząc wody i cukru) i na własnych drożdżach. Dokładnie pamiętam, że trzeba było dość restrykcyjnie pilnować proporcji owoców, bo nadmiar malin powodował, że nastaw był zbyt narowisty i mógł podstępnie i bardzo dynamicznie wydostać się z gąsiora.
To niby anegdota i historia, o której w zasadzie można by nie wspominać, ale dokładnie pokazuje, jakie jeszcze nie tak dawno mieliśmy podejście do wina, i w dużym stopniu wyjaśnia, dlaczego i jak kulturę picia i produkcji wina budujemy od nowa. Okazuje się też, że robienie win owocowych to często był rodzaj fermentu, od którego zaczynali ludzie, którzy potem stali się winiarzami. Opowieści o gąsiorkach w piwnicy, w których w jakimś momencie zamiast malin, porzeczek, jabłek i innych owoców pojawił się winogronowy sok, usłyszycie z ust wielu dzisiejszych producentów wina.
Między rodzinnymi eksperymentami winnymi, które pamiętam z dzieciństwa, a moim winotwórstwem nie ma żadnej ciągłości. Jak już wspomniałam, na początku odkrywałam wino wyłącznie degustacyjnie. Odnajdywanie przyjemności w piciu wina nie determinuje winnego zawodowstwa ani w obszarze sommelierstwa, ani w obszarze produkcji. Każdy, kto zajmuje się winem profesjonalnie, ma za sobą trochę inną historię. Moja jest prawie od samego początku związana z polskim winem.
Kiedyś spotkałam kogoś, kto znał kogoś, kto podobno słyszał o kimś, kto pił polskie wino i mu smakowało. Potem okazało się, że znam kogoś, kto zna kogoś, kto robił w Polsce wino, i nie był to byle kto, bo sam Jerzy Siemaszko z Winnicy Villa Nova, opisanej w przewodniku Marka Bieńczyka i Wojciecha Bońkowskiego Wina Europy. „Kurier Poranny” (poranny.pl) w wydaniu z 22 maja 2008 roku przytoczył ocenę Rondo 2005, poczynioną przez redaktora Bońkowskiego (wówczas z „Magazynu Wino”), który zwrócił uwagę na nasycenie barwy tego wina oraz na dobrze zdefiniowane, intensywne usta. Napisał nawet, że jest jak młode dolcetto. Wtedy dla polskiego wina to była bardzo pochlebna recenzja. W marcu 2023 roku Wojciech Bońkowski został pierwszym polskim Master of Wine.
Jerzy Siemaszko udzielił mi kilku bezcennych wskazówek i skierował do ojca chrzestnego wielu polskich winnic, dziś sadzącego je hektarami – Krzysztofa Górki. Znajomość ze znawcą zagadnień związanych z zakładaniem winnic i sadzeniem winnych krzewów oraz dystrybutorem bardzo dobrego materiału szkółkarskiego z Niemiec niebezpiecznie zbliżała mnie już do zostania winogrodnikiem, a w konsekwencji winiarzem.
W związku z tym, że pochodzę z okolic Jasła, miałam pod nosem cały zestaw okołojasielskich winnic. Dokładnie pamiętam swój pierwszy bezpośredni kontakt z polskim winem. Było to na Międzynarodowych Dniach Wina w Jaśle, odbywających się jeszcze wtedy w wielkim, dusznym namiocie. Zaraz po wejściu do namiotu, po uiszczeniu stosownej opłaty i odebraniu kieliszka z okolicznościową naklejką, spostrzegłam stoisko Winnicy Vanellus. Nazwa, logo, całkiem przyzwoite etykiety na smukłych butelkach… Niby normalne, ale wtedy na stoiskach polskich winnic wcale nie takie częste. Za stołem Barbara i Mariusz – uśmiechnięci i chętni do rozmowy. Ich wina to były pierwsze polskie, jakich próbowałam. Szczerze przyznaję, że nie pamiętam, co degustowałam i jak smakowało. Pamiętam tylko, że zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie. Oczywiście oprócz opowieści o samym winie była też wymiana zdań na temat winiarstwa. Bez ogródek i owijania w bawełnę opowiedzieli, jak to mniej więcej wygląda, i dali jasno do zrozumienia, że to naprawdę trudne hobby. Między wierszami jednak wyraźnie brzmiała ich słabość do wina i radość z jego tworzenia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że znajomość z Barbarą i Mariuszem okaże się dla mnie bardzo ważna i będzie miała wielki wpływ na moje winiarskie początki.
Na tej samej imprezie spotkałam po raz pierwszy profesora Wojciecha Włodarczyka, który częstował swoimi winami i opowiadał o nich tak, że trudno było odejść od jego stoiska. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że to tak interesująca postać z polskiego świata winiarskiego – historyk sztuki i wykładowca warszawskiej ASP, który pasjonuje się winem i winiarstwem oraz darzy ogromnym sentymentem swój region, czyli Małopolski Przełom Wisły, a także z mozołem bada jego historię i propaguje kulturę.
Pamięć ludzka, a zwłaszcza ta jej część, która dotyczy smaków i zapachów oraz emocji – wszystkie są ze sobą bardzo powiązane – jest niezwykle wybiórcza. Nie zapamiętałam z tej imprezy żadnego z win, które zrobiły na mnie pozytywne wrażenie. Zostało po nich tylko dobre wspomnienie – emocje, które we mnie wzbudziły. Zapamiętałam za to największe winne rozczarowanie. Mimo że potem zaskoczyło mnie negatywnie jeszcze wiele polskich win, to tego nie zapomnę nigdy.
W czasach studenckich nie zwykłam wydawać dużych kwot na wino. Generalnie nie zwykłam wydawać zbyt dużo na cokolwiek. Z całej gamy degustowanych na imprezie win wybrałam jedno, które urzekło mnie najbardziej – solarisa z pewnej małopolskiej winnicy. I tu mniej więcej pamiętam piękne owocowe aromaty, głównie brzoskwiń, dojrzałych gruszek i jabłek oraz odrobinę przemiłej kwiatowości. Wino było tak dobre, że postanowiłam wydać na nie całkiem niemałą jak na studencki portfel kwotę. Wino szczęśliwie dojechało do Krakowa, gdzie z pietyzmem i nabożnością było przechowywane na „specjalną okazję”. Dodam od razu, że w odpowiednich dla wina warunkach. Od zawsze wyjątkowość okazji wyznaczają dla mnie raczej okoliczności i towarzystwo niż jakiekolwiek kropki w kalendarzu. Wino zostało otwarte z okazji środy lub piątku, na okoliczność zebrania się grupy dobrze ze sobą zaprzyjaźnionych osób, ceniących smaczne jedzenie i lepsze niż gorsze alkohole. Po rozlaniu do kieliszków wszystkich zachwyciły aromaty – dokładnie takie jak te, które zapamiętałam z Dni Wina. Zachwyt trwał jednak tylko do połowy pierwszego kieliszka. Potem wino ni stąd, ni zowąd prawie przestało pachnieć. Było to niezwykle zaskakujące i rozczarowujące przeżycie. Dziś mogę przypuszczać, że przyczyną mogła być na przykład zbyt niska kwasowość, która jest jednym z elementów niezbędnych do dobrego i długiego eksponowania niektórych aromatów w winie. Cały misterny kompleks chemiczny tego wina też prawdopodobnie był mocno rozchwiany. Solaris jest odmianą, którą trzeba traktować odpowiednio, bo zdarza się jej nie tylko szybko gromadzić w gronach dużo cukru, lecz także szybko tracić kwasy. To niesamowite, ile elementów składa się na przyjemność smakowania wina.
Na opisanych wyżej Dniach Wina dostałam wizytówkę Winnicy Vanellus. Nie zastanawiając się długo, kilka dni po imprezie zadzwoniłam, żeby przyznać się, że myślę o założeniu winnicy, i zapytać, czy być może mogłabym poradzić się w kilku kwestiach. Okazało się, że wybrany przeze mnie numer należał do Barbary. Ta bez problemu i z miłą chęcią zgodziła się na spotkanie. Umówiłyśmy się w prowadzonej przez nią wtedy kwiaciarni. Rozmawiałyśmy długo, bardzo konkretnie i interesująco. W ciągu dwóch godzin uświadomiła mi chyba więcej rzeczy niż ktokolwiek wcześniej. Oczywiście na następne spotkanie umówiłyśmy się już w Jareniówce – w winnicy. W salonie Vanellusów spędziłam i dalej spędzam dużo czasu. Praktycznie od początku naszej znajomości rozmowa zawsze toczyła się i rozwijała tak, że trudno było ją zakończyć. Im lepiej się poznawaliśmy i zaprzyjaźnialiśmy, tym więcej mieliśmy wspólnych tematów.
Przyglądanie się innym i rozmyślania nie trwały przesadnie długo. Tak się złożyło, że kilka miesięcy po pierwszym bezpośrednim kontakcie z polskimi winami przejęłam rodzinne gospodarstwo i formalnie zostałam rolnikiem. Wszystkie elementy układanki złożyły się w dość spójną całość.
Na półhektarowym, pięknym południowym stoku, po którym lubiłam się turlać jako dziecko, gdy był jeszcze łąką, posadziłam dwa tysiące winnych krzewów. Skończyło się teoretyzowanie i planowanie. Tak naprawdę wtedy dopiero wszystko się zaczęło. Wprawne oko nawet dziś jeszcze dostrzeże w mojej winnicy ślady nauki winogrodnictwa na błędach. Winorośl niby roślina jak każda inna… ale nie do końca. Generalnie pod wieloma względami jest jak chwast – trudno ją zabić, ale pod wieloma innymi względami jest bardzo specyficzna i delikatna. No i, co najważniejsze, nie uprawiamy jej tylko po to, żeby przeżyła, ale żeby wydała owoce. Najlepiej jeszcze, żeby z tych owoców dało się zrobić dobre wino. A to nie jest już wcale takie proste.
Na początku, gdy myślałam o winiarstwie, to wydawało mi się, że najlepiej odnajdę się w uprawie. Zawsze lubiłam zielone i jak to mówią – miałam rękę do kwiatów. Chyba trochę obawiałam się samej winifikacji. Dopóki funkcjonowałam wyłącznie w zakresie teorii, skupiałam się przede wszystkim na tym, jak skomplikowane procesy dzielą zebrane z krzewów owoce od wina w kieliszku. Przerażał mnie ogrom tego, co może pójść nie tak. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Kocham swoje krzewy bardzo i uwielbiam się nimi zajmować, ale w czwartym roku istnienia winnicy, kiedy zrobiłam pierwsze wina, zrozumiałam, że winogrodnictwo nie jest tym, co lubię najbardziej. Poznałam ogrom frajdy, jaką daje robienie wina. Dlaczego dopiero w czwartym roku? Zaraz wyjaśnię.
Przez pierwsze dwa lata przede wszystkim się uczyłam. Wertowałam mnóstwo książek i innych publikacji. Oczywiście po angielsku, bo winiarstwa nie da się nauczyć wyłącznie z polskojęzycznych opracowań. U Vanellusów bywałam często i regularnie. Odwiedzałam też inne winnice i rozmawiałam z winiarzami. Nie ma to jak uczyć się od praktyków! Bardzo szybko zrozumiałam, że Mariusz miał absolutną rację, mówiąc: to, co ci opowiadają, podziel przez cztery, wyciągnij pierwiastek, a to, co zostanie, dostosuj do swojej sytuacji.
Krzewy sobie rosły, a ja się uczyłam. Uczyłam się nie tylko winiarstwa. Trzeci rok istnienia winnicy zbiegł się z rokiem obrony mojego doktoratu, przez co bardzo zaniedbałam winorośl. Koniec końców nie tylko nie zebrałam ani dekagrama owoców, ale zapuściłam uprawę do tego stopnia, że niemal odechciało mi się winiarstwa. Naprawdę poważnie zastanawiałam się, jak najlepiej pozbyć się krzewów i całej tej „winnicy”.
Nie pamiętam, jakim sposobem Vanellusy – głównie chyba Barbara – namówili mnie wtedy do wzięcia udziału w X Konwencie Polskich Winiarzy. Decydujące były prawdopodobnie dwa czynniki: moja wrodzona ciekawość i to, że Konwent odbywał się w Jaśle.
Konwent Winiarzy to taka ogólnopolska impreza, na której zbierają się producenci z całego kraju i wspólnie próbują swoich win „w ciemno”, to znaczy nie wiedząc, jakie wino trafia do ich kieliszka. W imprezie biorą udział również bardziej zaawansowani degustatorzy – enolodzy, dziennikarze, doświadczeni winiarze, tworząc panel ekspercki komentujący kolejne próbki. Dzięki takim spotkaniom winiarze, szczególnie ci początkujący, mogą się dużo nauczyć. Degustacja w ciemno i konstruktywna krytyka specjalistów bardzo pomagają w budowaniu warsztatu winiarskiego. Dodatkowo podczas Konwentów odbywają się różnego rodzaju seminaria i specjalistyczne prelekcje. Jak się później przekonałam, jest to też bardzo dobra i często jedyna w danym roku okazja, żeby winiarze i inni związani z polskim winem ludzie mogli się spotkać.
W X Konwencie Polskich Winiarzy wzięło udział prawie pięćdziesiąt winnic, co oznaczało grubo ponad pięćdziesiąt próbek wina do spróbowania. Muszę przyznać, że wino nie było wtedy najważniejsze. Najważniejsi byli ludzie. Po pierwsze frazes „wino to ludzie” wcale nie jest frazesem pozbawionym sensu, a po drugie ludzie wina to w znakomitej większości osobowości nietuzinkowe. Dziś, gdy patrzę na archiwalne zdjęcia z tego wydarzenia, widzę bardzo wiele znajomych twarzy. Wtedy poza Vanellusami nie znałam tam właściwie nikogo. To było niesamowite przeżycie – po raz pierwszy tak naprawdę wejść w polskie środowisko winiarskie. Najpierw przyglądać się mu trochę z boku, a potem z każdą kolejną rozmową lepiej je poznawać. Właśnie na tym Konwencie spotkałam osoby, dzięki którym później zrozumiałam wino, pokochałam je, stałam się go ciekawa, zaczęłam się rozwijać i zmierzać do miejsca, w którym jestem dziś. Od wielu z nich sporo się nauczyłam, z niektórymi serdecznie się zaprzyjaźniłam. To właśnie wtedy tak naprawdę rozpoczęła się moja winiarska przygoda.
Rok po X Konwencie zrobiłam swoje pierwsze wina. Wtedy jeszcze lepiej zrozumiałam, o co w tym wszystkim chodzi. I żeby było jasne, dziś, po tych kilku rocznikach, które minęły jak mgnienie, i po wszystkich przeczytanych książkach wcale nie uważam, że zrozumiałam coś do końca. Wręcz przeciwnie – im więcej rozumiem, tym dokładniej pojmuję, jak dużo jeszcze pozostaje przede mną. To w winie jest właśnie najpiękniejsze – nigdy się nie nudzi, ciągle jest w nim coś do odkrycia.
Stopniowo zaczęłam coraz bardziej wsiąkać w winny świat. Zaangażowałam się w działania stowarzyszeń winiarskich i okołowiniarskich, brałam udział w najróżniejszych imprezach. Potem zaczęłam je współorganizować. Degustowałam, degustowałam i degustowałam – to najlepszy i tak naprawdę jedyny sposób, żeby nauczyć się wina i winiarstwa. Przełomem był EnoPortal.pl – stworzona przeze mnie strona internetowa o polskim winie i winiarstwie, która powstała, gdy próbując znaleźć szczegółowe odpowiedzi na kilka nurtujących mnie pytań, zorientowałam się, że nie ma kompleksowego źródła wiedzy o polskich winnicach. Zebrałam więc w jednym miejscu informacje o winnicach, wydarzeniach z polskimi winami w roli głównej, o winach i atrakcjach enoturystycznych. Z czasem zaczęłam publikować coraz więcej treści. Pojawiały się konkretne tematy i ciekawostki oraz wywiady, które lubię najbardziej, bo każda rozmowa z interesującą osobą bardzo dużo wnosi i uczy. Niedługo po powstaniu EnoPortalu wydarzyła się Winnicomania – absolutnie wówczas innowacyjny i przebojowy koncept, który współtworzyłam z Tatianą Muchą, najlepszą gospodynią, jaką znam w branży winnej, i mistrzynią animacji enoturystycznej. Zabierałyśmy ludzi do winnic, robiłyśmy degustacje, edukowałyśmy i promowałyśmy wszystko, co najlepsze w polskim winiarstwie. To było jedyne w swoim rodzaju doświadczenie. Potem były kolejne i kolejne najróżniejsze przedsięwzięcia związane z polskim winem. Cały czas dużo się uczyłam i ciągle o czymś czytałam. Interesowały mnie coraz to nowsze tematy. Żartuję czasem, że podczas gdy inni imprezują i brylują na salonach, ja siedzę z nosem w książce. Tak mam. Absolutnie mi to nie przeszkadza. Świat wina nie przestaje mnie fascynować i zaskakiwać. Ciągle chcę go bardziej poznawać, zarówno w teorii, jak i w praktyce. Dzięki biologicznemu wykształceniu mogę łatwiej łączyć wątki oraz lepiej rozumieć tematy winiarskie i okołowiniarskie. Do tego mam szczęście praktykować w każdym wymiarze tworzenia wina – chyba tylko tak można chociaż trochę zrozumieć jego złożoność.
Dziś nie tylko prowadzę degustacje, lecz także organizuję szkolenia, warsztaty i seminaria. Nawet nie wiem, kiedy stało się to moim głównym zajęciem. Założyłam Akademię EnoRozwoju. Edukuję, konsultuję i doradzam. Pomagam producentom oraz tym, którzy pracują z konsumentami wina. Bardzo to lubię. Moje specjalności to chemia wina i fizjologia degustacji oraz polskie wino, winiarstwo i enoturystyka. Wino to fascynujący temat, który nigdy się nie kończy.
Tak właśnie znalazłam się tu, gdzie jestem – pogrążona głęboko w polskim winie, rozsmakowana w winno-kulinarnych przyjemnościach, w ciągłej podróży między winnicami.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji