- W empik go
Pomniejszy przypadek manii wielkości - ebook
Pomniejszy przypadek manii wielkości - ebook
Ignacy, młody historyk sztuki, samozwańczy arbiter elegancji z obsesją na punkcie piękna i słabością do alkoholu, staje przed największym z wyzwań, jakie czekają w życiu mężczyznę – podbicia serca ukochanej. Tymczasem Zofia, obiekt jego westchnień, nie tylko nic nie wie o tych uczuciach, ale zdążyła już obiecać swoją rękę innemu i zamieszkać w odległym mieście. Straceńczy i niejasny plan Ignacego zakłada, że w ciągu trzech dni, kiedy to Zofia przyjeżdża z wizytą, uda mu się rozniecić w niej gorące uczucie, a wszelką pomocą służyć ma mu zaprzyjaźnione małżeństwo, Feliks i Klara, wraz z barmanem Gustawem, który zawiaduje starą, zakurzoną knajpą „Pod umówionym jaworem”.
„Pomniejszy przypadek manii wielkości” to lekka, ironiczna opowieść, niepozbawiona wszakże dużej dawki humoru i inteligencji.
Wojciech Czusz - rocznik 1990. Urodził się i dorastał w Nowej Dębie. Absolwent porównawczych studiów cywilizacji na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wydany w 2016 roku "Pomniejszy przypadek manii wielkości" jest jego debiutem powieściowym. Mieszka i pracuje w Krakowie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-172-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ignacy siedział w knajpie i rozmyślał o pięknie.
– Ach, gdyby…!
Od blisko godziny obracał w dłoniach pustą filiżankę, próbując zebrać rozproszone myśli i wyciągnąć z nich większy zamysł, ale wszystko wytrącało go z równowagi. Ta kamienica naprzeciwko, tak paskudnie odrestaurowana, że postawiłby za to przed sądem, tamci przechodnie, którzy za witrynami wciąż człapali w śniegu po kostki, i te dźwięki wiecznie rozstrojonego pianina, i ten posmak w ustach po gorzkiej kawie, i ten uparty ruch wskazówek zegara, i to państwo, to miasto, ten stół. Przez to wszystko, przez ten świat nieczuły, świat bezczelny, czuł, że w głowie wciąż ma tylko mętlik, nijakość i nieokreśloność.
Trzech ich tam było, we wnętrzu czerwono-złotym, wśród mebli z giętego drewna i witrażowych lamp – on, Ignacy, z miną zdesperowaną, a oprócz niego pianista, który ćwiczył jakieś nowe utwory, skończony imbecyl, co można by mu jeszcze wybaczyć, gdyby miał odrobinę talentu, oraz barman imieniem Gustaw, człowiek o ciele okrągłym na wiele sposobów, a nadto wiecznie wydymający usta w ciup i cmokający różnorako w zależności od nastroju. Ten ostatni balansował teraz na taborecie i wieszał nad kontuarem ozdoby świąteczne, wycmokując melodię „Mizernej cichej”.
Ignacy czuł niewyraźnie, że osiąga z wolna ten stan, kiedy dość ma już nie tyle świata, ile własnej do niego niechęci – kiedy gotów byłby kochać kosmos, obejmować go czule i gorąco, a jednak nie mógł, nie dawał rady, bo w głowie wciąż wybuchały mu nowe mowy oskarżycielskie. Cała złość, którą mierzył we wszystko wokół, zaczynała powoli zwracać się przeciwko niemu – niechby już pokochał, niechby przestał oceniać, niechby się cieszył tylko, chwytał zmysłami, żył nieświadomie, byle zatrzymać ten obłędny monolog wewnętrzny, którym się rano rozbudzał i wieczorem kołysał do snu. Wszystkie przyczyny, które zazwyczaj pchały ludzi do samobójstwa, byłby dziś uznał za niedorzeczne, oprócz tej jednej – bo wszystko znieść mógłby, gdyby tylko potrafił znieść siebie.
Wstał z miejsca, usiadł, znowu powstał, rzucił oburzone spojrzenie na pianistę, prychnął z odrazą, zdusił coś w sobie, coś w sobie wzbudził, usiadł raz jeszcze, odepchnął filiżankę, przysunął ją do siebie, wreszcie zerwał się z miejsca, podszedł do baru i tam wskoczył na wysoki stołek. Gustaw zszedł na podłogę i zaprzestawszy kolędowania, wydał z siebie cmoknięcie powitalne.
– To panienka Bosa dzisiaj przyjeżdża? – zagaił.
– Przyjeżdża.
– Wnioskuję po ubiorze.
– A nie. – Ignacy odruchowo pogładził atłasowe klapy czarnej marynarki smokingowej. – Idziemy zobaczyć „Poszukiwaczy pereł”.
– Operę. – W oczach barmana błysnęły figlarne iskierki. – Smutną i romantyczną.
– Nalej mi czegoś.
– Dla kurażu? – Gustaw znikł pod blatem i po chwili ukazał się z powrotem, trzymając butelkę. – Wyjątkowe wino dla wyjątkowych gości.
– Dla syntezy – wyjaśnił Ignacy, próbując odcyfrować zapisaną cyrylicą etykietę. – Rosyjskie?
– Gruzińskie, wytrawne. Syntezy?
– W sam raz, nie żałuj dobremu człowiekowi. Syntezy! Otóż widzisz, Gustawie… – Wsparł skroń na nadgarstku i patrzył, jak barman wlewa ciemnoczerwony płyn do kieliszka. Schwycił za nóżkę, bez przekonania podniósł do nosa, powąchał zawartość i upił łyczek. I jeszcze jeden, i drugi, i trzeci. Świat zyskał odrobinę spójności. – Powiedz mi, Gustawie, czy przyświecało lub przyświeca ci w życiu jakieś motto?
Gustaw sam sobie nalał ociupinkę, zamieszał, wypił, spojrzał na Ignacego z niejakim zdumieniem i wreszcie powiedział:
– Nie.
Ignacy aż się skrzywił.
– To nieładnie.
– Nie wątpię. A tobie?
Opróżnił już cały kieliszek, nadstawił go po kolejną porcję i dopiero łyknąwszy i z tej odrobinę, rzekł dobitnie:
– Żyć pięknem i żyć pięknie.
Gustaw pokiwał głową z poważną miną.
– Aż ci rzyć pęknie.
Ignacy uniósł brew wysoko, wyżej, jeszcze wyżej, i wrócił do stolika, zabierając ze sobą całą butelkę.II
Zamieć, która za dnia próbowała uderzyć już dwa lub trzy razy, teraz wreszcie rozszalała się na dobre. Lodowaty wiatr zawodził pod halą peronową i gonił przed sobą kłęby śniegu, czym zepchnął większość podróżnych do budynku dworca. Tylko jeden pan pozostał, drzemiący słodko na ławce. I jeszcze tam, na końcu zasypanej platformy, daleko poza dachem hali, rozlegał się wciąż ekstatyczny śpiew Ignacego.
O, mój rozmarynie, rozwijaj się!
O, mój rozmarynie, rozwijaj się!
Pójdę do dziewczyny, pójdę do jedynej…
Wiatr dął mu w czerwoną twarz, wpychał śnieg do ust, wdzierał się za marynarkę i łopotał rozwiązaną muchą, a jego wycie zagłuszało bełkotliwe słowa. Nie zważając na to, Ignacy krążył wokół krokiem chwiejnym i tanecznym, to chwytając się oblodzonej latarni, to zbliżając do krawędzi platformy, poniżej której wśród śniegu łyskały szyny. I śpiewał, wciąż śpiewał wniebogłosy.
A jak mi odpowie – nie kocham cię…
Z tunelu dla pasażerów wychynęła para okutana w grube płaszcze, on – ogromny, ona – zupełnie malutka.
– Ułani werbują, strzelcy maszerują – zanucił Feliks pod nosem, a potem krzyknął tubalnie: – Ignacy!
– Ignaś! – słabo zawtórowała mu Klara.
Śpiew ucichł, a w zamian rozległ się cichy śmiech.
– Mam zaburzoną percepcję – poinformował ich zdartym głosem, którego ton wyraźnie wskazywał, że musi być z siebie niezwykle zadowolony. – Patrzcie!
Rozłożył ręce na boki i zaczął kręcić się w miejscu, najpierw niezdarnie, krok za krokiem, a potem coraz szybciej i szybciej, wirując dookoła własnej osi z głową uniesioną i wzrokiem wbitym w niebo, które wygięło się i skręciło w spiralę.
– Apeluję do twojego rozsądku – usłyszał bliżej.
Rozpad, rozkład, rozpad, rozkład, łomotało mu w głowie z każdym uderzeniem serca, prędzej i prędzej, w rytmie szalonego poloneza, rozpad, rozkład, rozpad, rozkład, aż wreszcie usłyszał hurgot jadącego pociągu, wycie syreny, a z boku błysnęły światła. Chciał się zatrzymać – szarpnęło nim, a rozszalały błędnik rzucił go w bok, pod lokomotywę.
– Na litość boską! – jęknął Feliks, gdy z mokrym plaśnięciem upadli w śnieg. – Przestań się szamotać.
Ignacy wyswobodził się z uścisku i odtoczył kawałek dalej, czując, że świat się kołysze i rzuca nim jak wzburzona fala.
– Fascynujące – wybełkotał, oparł się z trudem na ramionach, zakrztusił się i zwymiotował żółć.
Feliks wstał, otrzepał się, przekręcił wymownie oczami i skinął na Klarę. Podnieśli Ignacego, złapali go pod ramiona i zaprowadzili powoli do budynku dworca, do poczekalni, gdzie zasiedli w towarzystwie zmarzniętych wróbli.
– To nielogiczne – stwierdził wkrótce z przyganą Feliks, kiedy wracał z głębi korytarza, niosąc gorącą kawę w papierowym kubku. – Jak śmiesz mienić siebie romantykiem, mój drogi przyjacielu, skoro nie potrafisz nawet rzucić się pod właściwy pociąg?
Ignacy podniósł nań zdezorientowane spojrzenie.
– Gdybyś był tak łaskaw spocząć wzrokiem na tablicy przyjazdów – ciągnął tamten – to dowiedziałbyś się niechybnie, że twojej Zofijeńki nie należy się spodziewać przez najbliższe trzy kwadranse. – Rozsiadł się obok wygodnie i sam zaczął popijać kawę, podczas gdy Klara przykucnęła przy Ignacym i zaczęła doprowadzać jego strój do porządku.
– Zostawiłeś płaszcz u Gucia – zauważyła słodko, wygładzając zmokłą koszulę i próbując właściwie zawiązać jedwabną muchę, choć na razie udało jej się stworzyć tylko coś na kształt kokardy.
– Tego delikwenta też trzeba solidnie opieprzyć. – Feliks wywrócił kieszenie na nice i wysypał z nich trochę okruchów, do których natychmiast zleciało się ptactwo. – Cip, cip, czy jak wam tam. Ignacy! – Dźgnął go palcem w ramię. – Jestem wysoce rozczarowany twoim nieodpowiedzialnym zachowaniem. Obiecaliśmy ci pomóc, nie wiem kiedy i pod wpływem jakich substancji, ale obiecaliśmy pomóc w tym marnym przekręcie niemiłym Bogu i świętej moralności, o ile nie wyznaje się rozpustnej religii greckiej, ale powtarzam po raz trzeci, może czwarty, może enty: tylko wy dwoje jesteście w tym równaniu!
– Nie – burknął.
– Zamilcz, niewierny. Tu jesteś ty i wkrótce będzie ona, a naszym wiekopomnym dziełem, jeżeli dobrze pamiętam twoje słowa, będzie stworzyć warunki możliwie najlepsze, rzekłeś: szklarniowe, gdzie pod moim czujnym i Klary cudnym okiem najpierw zasiejesz w niej ziarno uczucia, a później pozwolisz mu zakiełkować, rozwinąć się i rozkwitnąć.
– Przynieś więcej – zażądała Klara, zerkając do pustego już kubka. – Patrz, jak drży biedaczyna.
– Tak jest! – Feliks wstał, zasalutował i obrócił się na pięcie.
Gdy odszedł, schwyciła przemarzniętą dłoń Ignacego i chciała zajrzeć mu w oczy, lecz on uparcie wbijał wzrok w podłogę.
– Nic się przecież nie stało – zapewniła uspokajającym, melodyjnym głosem. – Mamy dużo czasu, postawimy cię na nogi, napoimy i nakarmimy, żebyś znowu był piękny, zdrowy, wesolutki i rumiany, prawda? Uśmiechnij się – mruknęła zachęcająco, a Ignacy z trudem uniósł kąciki ust. – Trochę cuchniesz.
– Wspaniale, cudownie, zniewalająco. – Feliks nadszedł z kolejnym parującym kubkiem i wcisnął go w dłonie przyjaciela. – Ktoś papierosa? – Odpalił sobie i Klarze, zbywając tęskne spojrzenie Ignacego machnięciem ręki. – Alkohol przez ciebie przemawia, niech niegasnąca miłość pozostanie twoim ostatnim nałogiem.
Milczeli przez chwilę, wodząc wzrokiem za smugami dymu wędrującymi do pożółkłego sufitu.
– Będzie dobrze? – zacharczał Ignacy znienacka.
– Na mistrzów retoryki, nie bądź banalny! – warknął Feliks i wystrzelił niedopałkiem w przestrzeń. – W restauracji kazali nam się wypchać sianem, kroku na zewnątrz ani jednego nie zrobię, dopóki nie muszę, ale dyżurny ruchu to porządny chłop i przygotuje coś porządnego do jedzenia, o ile nie pogardzisz pajdą ze smalcem. – Zlustrował przelotnie przyjaciela. – Nie pogardzisz.
Zaczekali, aż dopije kawę, pomogli mu wstać i w akompaniamencie pomruków, na poły smętnych, na poły tęsknych, poprowadzili korytarzem, który delikatnie kołysał się na boki.
***
Niestety – Ignacy przemarzł zupełnie, wyprowadził ciało ze stanu równowagi i nie mógł jej odzyskać. Nie pomogła ani kawa, ani gruba kromka chleba, ani nawet płaszcz użyczony przez Feliksa, który bardzo uważnie śledził termiczne przemiany przyjaciela i ich wpływ na funkcjonowanie umysłu. Długa historia budynku dworca nie usprawiedliwiała tak haniebnie działającego ogrzewania.
– Bardzo z tobą źle?
Ignacy skinął głową, co było kiepskim pomysłem, bo czaszka poleciała mu w dół jak armatnia kula, ale podnieść ją z powrotem miał już problem. Ból pulsował w skroniach i czynił zakusy na inne części ciała. Zdawało mu się, że tylko sen może go z tego wyratować, sen długi i głęboki. Byle się położyć, gdziekolwiek, gdziekolwiek, choćby tu, na posadzce, albo w kącie, albo tam, w przytulnym zakątku między ławkami, gdzie kłębki kurzu musiały służyć wygodzie lepiej aniżeli mięciutka pierzyna.
Feliks i Klara wymienili zaniepokojone spojrzenia.
– Obawiam się, kochany, że przesadziliśmy z kuracją – rzekła ostrożnie.
– O tak, najdroższa, nieszczęśni my, przeklęci! – Wzniósł ręce ku niebu. – Trzeba zastosować zdecydowane środki zaradcze.
Sięgnął za pazuchę i wyjął stamtąd piersiówkę wykończoną skórą.
– Co ty robisz?
– Nie mamy innej możliwości. Pij! – Podał Ignacemu.
– Co to? – spytał tamten nieprzytomnie.
– Lek na kaszel.
Ignacy łyknął porządnie i zaczął się krztusić.
– Wódka – wyrzęził. – Mieliście pomóc.
– Toż ci właśnie pomagam. Na kacu nic nie zdziałasz, musisz zachować trochę polotu, lekkości ducha, bystrości myśli, niech wzlatują w niebiosa. – Mrugnął. – Bądź syreną, śpiewaj pięknie i zwodniczo. Oho! – Rozległ się potrójny sygnał, za którym podążył niewyraźny głos spikerki. – To nasz, to nasz. Nadjeżdża!
Wyszli na zewnątrz, choć Ignacy miał spłoszone spojrzenie i stawiał pewien fizyczny opór. Daleko za krańcami peronów, gdzie niebo rozjarzone łuną miasta stopniowo przechodziło w pokryte brudnym śniegiem tory, pojawiło się mocne, punktowe światło. Doznał wówczas takiego uczucia, jakby jego organy wewnętrzne uległy przemieszczeniu. Światło powoli rozpączkowało się na trzy oddzielne punkty, jeden wysoko i dwa niżej, rosnąc i rosnąc z każdą chwilą. Świat gęstniał w zastraszającym tempie.
Dziesiątki razy wyobrażał sobie ten moment. Jak będzie ubrany on, jak ona, co powiedzą, a raczej jak nie zdążą powiedzieć nic, bo natychmiast wybuchnie między nimi namiętność, gdy ona zda sobie sprawę, że bez niego żyć nie może, że za nim najbardziej tęskniła, że jego tylko chce widzieć, z nim tylko spędzać czas, cały czas, ba! – życie całe.
Teraz stał zmarznięty, niezbyt czysty, niezbyt pachnący i niezbyt trzeźwy, z muchą zawiązaną niezadowalająco, czekając na spóźniony pociąg i przebierając zdrętwiałymi palcami w przemoczonych butach. W głowie snuły się najdziksze, najbardziej wyuzdane scenariusze i walczyły o lepsze z myślą, że Zofia na jego widok wyda okrzyk zniesmaczenia. Serce w piersi uderzało frenetycznie jak w przedśmiertnych konwulsjach, jak ptaszyna schwytana w kocią paszczę. Chciał odejść, uciec czym prędzej, wykonał nawet niezgrabny ruch w tył, lecz zaraz ciężka łapa Feliksa wylądowała mu na barku, a Klara niby niewinne, lecz całkiem mocno złapała go za ramię.
– Jak ładnie! – zachwyciła się, gdy lokomotywa z piskiem i wizgiem wjechała na stację, rozganiając przed sobą tańczące pióropusze śniegu.
Przetoczyła się mimo nich, za nią kilkanaście rzęsiście oświetlonych wagonów, a przez okna widać było podróżnych gotujących się do wyjścia. Skład zwalniał i zwalniał bez końca, aż wreszcie zatrzymał się z głębokim westchnieniem.
Ściśnięty pomiędzy przyjaciółmi Ignacy uśmiechał się na siłę, a czarne plamy latały mu przed oczami. Nie rozglądał się, nie patrzył na pasażerów, wbił wzrok w pordzewiałe poszycie wagonu przed nimi, w ledwo widoczne oznaczenia techniczne, poddając się pijackiemu otępieniu.
– Jest! – krzyknęła Klara i Ignacy poczuł, że ścisnęła go mocniej. – Zofia!
Pociągnęli go za sobą i ruszyli na spotkanie. Słyszał jej lekkie kroki, stłumiony stukot obcasów na oprószonym śniegiem betonie, słowa powitania, dźwięk pocałunków, ale strach nim owładnął taki, że nie dał rady na nią spojrzeć – trochę tylko, na buty, na spodnie, na kawałek płaszcza. Podeszła do niego.
– Wszystkiego najlepszego – powiedziała. – Wiem, że to jutro, ale widzę, że już zacząłeś świętować.
Podniósł wzrok. Objęła go i pocałowała w policzek.
Świat zastygł.III
Feliks całą drogę popędzał taksówkarza, wcisnął mu nawet banknot w kieszeń, który tamten zwrócił z kwaśnym uśmiechem.
– Pan zaczeka ze śmiercią do po świętach – poradził i dalej sunęli powoli po ulicach bez ustanku zasypywanych śniegiem.
Podjechali najpierw do nich, gdzie zostawili walizkę Zofii, a potem prosto do opery.
– Wspaniale, to tutaj – ucieszył się Feliks, gdy już dotarli do bocznej loży, gdzie mieli wykupione cztery miejsca z przodu. – Przepraszam najmocniej szanownych państwa, ale obawiam się, że te miejsca są nasze – wyjaśnił dwóm starszym parom, niemal po pas gnąc się w ukłonach.
Tamci zaczęli wylewnie przepraszać i czym prędzej przenieśli się do drugiego rzędu, nie ustając w zapewnieniach o najszczerszej pomyłce.
– Ależ nie szkodzi, nic się nie stało, doprawdy. Ignacy! – Spiorunował go wzrokiem i wskazał miejsce obok siebie, pociągając przy tym nosem w bardzo wymowny sposób.
– Nie – zaprotestował stanowczo Ignacy, który po drodze opróżnił część piersiówki, odzyskał już trochę rezonu i usadowił się na drugim krańcu, tak że ostatecznie on siedział przy Zofii, a dalej Feliks i Klara.
Mieli jeszcze kilka minut. Nad widownią unosił się gwar rozmów, orkiestra powoli zaczynała dostrajać instrumenty, na balkon wchodziła właśnie jakaś duża grupa wytwornie ubranego towarzystwa.
– Fircyki, ach, damulki – mruknął Feliks.
Ignacy usadowił się, jak mógł, najwygodniej, wdychając piżmową woń perfum atakującą go zewsząd. Zrobiło mu się duszno.
– Pozwól… – wymamrotał i nachylił się ku Zofii, lecz zaraz cofnął w popłochu.
W ciągu ubiegłych dni zdążył na wszelki wypadek wymyślić ponad dwadzieścia tematów rozmów, które będzie mógł podjąć w zależności od okoliczności, i nawet zapisał je sobie w kajeciku, ale teraz w głowie miał pustkę. Wszystkie wydały się nagle błahe i nieistotne, nie dość dobre, by zajmować jej drogocenny czas i uwagę. Jak tu pytać po tylu miesiącach o podróż, o pracę, o transport publiczny w nowym miejscu zamieszkania, gdy tu – życie i śmierć na szali. Zamknął oczy.
W ciężkim powietrzu wyczuł znaną mu skądinąd zwiewną, kwietną nutę, płynącą od Zofii. „Jest tu – pomyślał – wystarczy szturchnąć ramieniem”.
Szturchnął z rozpędu i zderzyli się łokciami.
– Tak? – usłyszał.
– Przepraszam – bąknął zmieszany, czując, że jego zarumieniona od wódki twarz czerwieni się jeszcze bardziej. – Muszę… buty… – I pochylił się, udając, że gmera przy sznurowadłach.
Skarcił się w myślach, zwyzywał od kretynów i ze złości szarpnął sznurówkę, aż ta się rozwiązała. Chciał ją zawiązać z powrotem, ale dłonie tak mu zgrabiały podczas biegania na mrozie, że teraz za nic nie chciały z nim współpracować. Męczył się, nie mógł poprawnie zacisnąć pętelki, a do tego z każdą sekundą czuł się coraz gorzej, jakby miał zaraz wypaść do przodu.
W czasie, gdy jego towarzysze rozmawiali wesoło i śmiali się raz za razem, Ignacy, w pozycji nie tyle komicznej, co tragikomicznej, czując, jak jeszcze więcej krwi napływa mu do głowy, zmagał się z butem.
– Pomóc? – zaoferowała Zofia uprzejmie.
Wyprostował się nagle, aż sala przed nim zawirowała.
– Nie, już dobrze – wydukał, czując się jak podrostek, który coś zbroił i zaraz zostanie postawiony do kąta.
– Mamy jeszcze kilka minut. Może nam coś opowiesz?
– O czym?
– O „Poszukiwaczach”.
– Opowiedz, opowiedz! – podchwycił Feliks, unosząc się lekko. – Czy to nie jest czasem twój ulubiony spektakl?
Ignacy przywołał wszystkie siły umysłowe, które mu jeszcze pozostały. „Raz, dwa, trzy – odliczył w duchu – no już”.
– Nie, absolutnie nie – zaczął, ignorując fakt, że mówił niezbyt wyraźnie. – Za to w akcie pierwszym jest aria, którą uwielbiam. Usłyszycie sami, to chwila, w której główny bohater opisuje uczucia, jakie towarzyszyły pojawieniu się jego ukochanej.
– Jaki jest jej tytuł?
Najpierw spanikował, wykonał kilka mentalnych prób, wydusił z siebie przypadkową sylabę, ale w tej jednej sprawie alkohol ewidentnie mu pomógł, bo lekko plączący się język pozwolił wreszcie z nienagannym akcentem wyartykułować:
– „Je crois entendre encore”.
Feliks miał więcej pytań w zanadrzu.
– O czym opowiada fabuła?
– O miłości i zemście, Feliksie, o czym może opowiadać opera? – zezłościł się Ignacy, bo nie był u szczytu zdolności pedagogicznych. – Smutek kochanków jest pełen rozkoszy – wygłosił w ramach ogólnego komentarza, ale poczuł się z tym wyznaniem dosyć niekomfortowo. Chcąc zdjąć z siebie odium odpowiedzialności, wyjaśnił: – Monteskiusz. – I doznał wrażenia, że pogrąża się jeszcze bardziej.
– Jakie to budujące! – zachwyciła się starsza pani z tylnego rzędu. – Duch kultury wciąż żyje wśród młodzieży. Państwo są naprawdę wspaniałymi, młodymi ludźmi.
– Dziękujemy pięknie. – Feliks pospieszył z uprzejmościami, przywoławszy na twarz najszerszy z uśmiechów. – Dziękujemy, to prawdziwy zaszczyt słyszeć tak pochlebne słowa z ust szanownej pani…
Zaczęła się wymiana komplementów, w której Ignacy nie brał udziału i której usilnie starał się nie słyszeć. Czekał ze zniecierpliwieniem, aż przygasną światła, by mógł aż do przerwy zanurzyć się w sobie i w fotelu, niezbyt, co prawda, wygodnym. Może nawet, na wszelki wypadek, łyknie coś jeszcze niepostrzeżenie.
Szanowna pani w laudacji Feliksa zmieniła się już w najmiłościwszą dobrodziejkę, a jej towarzysze nazwani zostali wieńcem laurowym na skroniach ojczyzny, gdy pożądany moment nastąpił: zapadł półmrok, a schowani w orkiestronie muzycy zagrali uwerturę. Ignacego ogarnął entuzjazm. W ustach wódka, choć gorzka, zdawała się nektarem, w uszach melodia znana mu tak dobrze, że machinalnie uniósł dłoń tuż nad oparcie i dyrygował, nozdrza wypełniała woń kwiatów, a co więcej, co najważniejsze – gdy lekko obrócił głowę w prawo, to – o, bogowie, o, radości! – na tle scenografii rozgwieżdżonego nieba zobaczył jej profil.
Po raz pierwszy tego wieczora odważył się na więcej niż przelotne spojrzenie. Patrzył długo i chciwie na ciemny kształt, ciemną sylwetkę na jaśniejszym tle, obejmował ją czule wzrokiem, pieścił, obmacywał po trochu, a chór otwierający akt pierwszy akompaniował mu wytrwale. „Jak kropla atramentu na papierze – myślał i ekscytował się coraz bardziej – jak pierwsze pociągnięcie pędzla na płótnie, jak grzech pierworodny!”.
Długie włosy spięte w kok, jak zawsze, i te wyraźne kości policzkowe, te oczy głęboko osadzone, i ten nos, nos najmilszy, nos wyczekiwany, sięgający tak odważnie naprzód, ach, ten nos Kleopatry, przed którym klękali cesarze.
Drgnął lekko, gdy kątem oka spostrzegł błysk na jej palcu. Raz jeszcze wyjął chyłkiem piersiówkę i przechylił, starając się łykać bezgłośnie. Nieważne, nieważne.
Nocy urzekająca, boski zachwycie!
Rozpłynął się w zmysłach.
***
Dzień był wtedy zupełnie inny. Nadeszła wiosna, deszcz padał i padał uparcie, aż wreszcie raczył przestać, chmury rozeszły się i słońce wreszcie miało okazję rozjaśnić świat wypłukany do czysta.
Ignacy, wówczas jeszcze student ostatniego roku historii sztuki, postanowił wykorzystać wolne popołudnie i ruszył na spacer po ciasnych, staromiejskich uliczkach, wystroiwszy się na tę okazję odpowiednio, by uczynić zadość zasadzie decorum. Potoki ciepłego światła zalewały mury, podkreślając kolory i wyostrzając szczegóły.
Zatrzymał się przy katedrze i przymrużonymi oczami badał, fragment po fragmencie, misternie rzeźbione pinakle przy dachu, dobre kilkanaście metrów powyżej. Cofnął się o parę kroków dla lepszego widoku i poczuł, że wpada w czyjeś ramiona.
– Ignacy, to ja! – zakrzyknęła Zofia, gdy odskoczył jak oparzony.
– Ach, przepraszam, dzień dobry. – Rozpromienił się cały, żałując jedynie nazbyt pochopnej ucieczki. – Cóż cię sprowadza w te piękne okoliczności architektury?
Westchnęła tylko, lecz dostrzegł, że choć próbuje zachować spokój, to aż kipi emocjami. Szczęście wylewało się z kącików jej ust, samoczynnie pnących się w górę, z oczu błyszczących nadzwyczajnie, z powściąganej ruchliwości i swoistego zniecierpliwienia.
– A ciebie? – spytała wreszcie.
– Sycę, rozumiesz, zmysł estetyczny. – Skinął głową ku katedrze. – Tam są… Ale co, co się stało?
– Patrz. – Uniosła dłoń, na której lśnił srebrny pierścionek nadziany czymś, co sprawiało wrażenie kamienia szlachetnego.
Ignacy, ile razy wspominał tę brzemienną w skutki chwilę – a czynił to obsesyjnie, znów i znów, widząc w niej ciężar gatunkowy trzeciego rozbioru Polski – zawsze miał wrażenie, że musiała zapaść wtedy martwa cisza. Stali sobie sami na małym, skąpanym w słońcu placyku, katedra górowała milcząco, okna kamienic ziały pustką złowrogą. On, Ignacy, młodziutki i niewinny, aspirujący do miana intelektualisty – i ona, Zofia, jakoś dziwnie odmieniona.
– Ładny – wykrztusił wreszcie, nie rozumiejąc. – Co to?
– Zaręczynowy – wyjaśniła z przelotnym zdumieniem, lecz to stwierdzenie wprawiło ją w jeszcze większą radość.
– Ładny – powtórzył z głupkowatym uśmiechem.
– Prawda? – Przyjrzała się pierścionkowi z bliska, jak musiała już robić po stokroć, a oczy jej błysnęły mocniej.
Ignacy pokiwał głową z aprobatą.
– Ładny. Gorąco – zauważył i sięgnął ręką do kołnierzyka, lecz ten był już rozpięty. – Gorąco. – W jego głosie zabrzmiała nuta rozpaczy.
– Ignaś! – Zofia objęła go nagle i ścisnęła mocno. – Jak się cieszę.
– Też się cieszę. W końcu się zdecydował, ten twój.
Gdy oderwała się wreszcie od jego piersi, zauważył, że w oczach ma łzy szczęścia. Jemu też zbierało się na płacz.
– Masz czas? Chodźmy. – I nie czekając na odpowiedź, schwyciła go za rękę i poprowadziła do kawiarni w zachodniej pierzei placu, gdzie w powoli rosnącym cieniu rozłożone były wiklinowe krzesła i stoliki.
Nie było to dalej niż kilkanaście metrów, lecz Ignacy odniósł wrażenie, że ciepły dotyk jej dłoni i metaliczny chłód pierścionka paliły go żywym ogniem.
Usadziła go naprzeciw siebie, zamówiła im kawę i zaczęła opowiadać o zaręczynach, ale nie mógł się skupić na tyle, by chwytać z tego więcej niż ogólny sens. Uśmiechał się z przymusem, kiwał głową, zachwycał się niezwykle romantycznymi okolicznościami zdarzenia i ciągle pocierał palcami o palce, próbując zetrzeć z nich niewidzialne piętno.
Rozejrzał się wokół, po ścianach, po bruku, po murach – tak czystych, gdzieniegdzie lśniących jeszcze po deszczu – po co to wszystko, w jakim celu – obrzydłe mu się wydało, nieznośne – kawa tak okropnie droga, strój jego tak absurdalnie wypieszczony, wstyd, przebranie, błazenada – spojrzał na nią – wydłubać sobie oczy.
***
– Ignacy.
– Może go tak zostawimy?
– Ignacy, przerwa!
Przeciągnął się, ziewnął, zamruczał i bardzo był z siebie rad, nim dotarło doń, gdzie się znajduje.
– Przepraszam. – Zerwał się z miejsca, ogarnięty przemożnym wstydem.
Zofia wyglądała na rozbawioną.
– Przynajmniej nie chrapałeś.
Klara spoglądała ze współczuciem, Feliks – ze złością.
– Nie żeby nie można było się tego spodziewać – zauważył.
– Niech pan się nie martwi – szepnął z tyłu ktoś, kto najwidoczniej zdążył zapomnieć o jego poprzednich popisach intelektualnych. – Opera nie jest dla każdego.
Klara nerwowo szarpnęła za broszkę przypiętą do sukienki.
– My tu zostaniemy, dobrze? Mamy wiele rzeczy do omówienia. A panowie niech wyjdą się przewietrzyć.
– Tak jest, kochana – przytaknął dziarsko Feliks. – Mały spacer na poprawę krążenia nie zaszkodzi.
Zamiast na spacer zaprowadził Ignacego do toalety.
– Masz. – Odkręcił kurek, w rurach coś zabulgotało i po chwili kran parsknął wodą.
Ignacy obmywał twarz raz za razem, a Feliks chodził z kąta w kąt, mieszając pod nosem wyzwiska i akty strzeliste, nim w końcu przemówił:
– Co ze mnie za szatan, co za niedołęga. – Załamał ręce. – Gdybym to ja pomagał Faustowi, ten wyrżnąłby orła na progu.
– To nie twoja wina.
– Nie, skądże, ani moja, ani twoja. To Mojry, boskie prządki, tak wikłają ten los człowieczy.
– Feliksie!
– Wiem, słodziutki, wiem, a jednak czuję się odpowiedzialny. Ktoś musi, prawda? – zauważył cierpko. – Bez wątpienia zaprezentowałeś nam pełne spektrum zachowań, od natchnionego miłośnika operowych wrażeń po skończonego imbecyla.
– Przesadzasz.
– Czyżby? – oburzył się. – Teraz łatwo ci mówić, pewnie, teraz wszystko ci się zdaje fantazyjne, kolorowe, zabawne, warte wspominania, pewnie, dzieciom, wnukom będziesz opowiadał, gdy spytają, kiedy skradłeś babci serce. Dawaj flaszkę.
Ignacy zmilczał, tylko podał mu prawie pustą piersiówkę, którą Feliks dokończył jednym haustem.
– Ignaś, Ignaś… Ja nie mam pojęcia, co ty zamierzasz zrobić w ogóle, jak chcesz to przeprowadzić, nie wiem, jakiego rodzaju wyrafinowane zagrania taktyczne postanowiłeś przedsięwziąć, ale wiedz, że cokolwiek by to nie było, już mi się nie podoba. Znalazłeś sobie świetny czas na to, by jej mącić w głowie, wyśmienity po prostu! Nie można było, wiesz, wcześniej?
Ignacy wytarł twarz papierowym ręcznikiem i spojrzał na przyjaciela spode łba.
– Wcześniej? Ale co, no co ja jej wtedy mogłem…
– Co mogłeś?
– Zaoferować.
– Co? – żachnął się. – Nie dociera do człowieka. Siebie, Ignacy, siebie! Siebie, na litość boską! Czy ty zawsze musisz mieć Weltschmerz jak stąd po dom Goethego?
– Ale ja to wiem, ja to rozumiem, tylko że – teraz! Bo wcześniej mi się zdawało wiecznie, że jeszcze jeden szczebelek się wespnę, jeszcze jeden stopień wyżej wkroczę i wtedy, może wtedy. Może. Że już na tyle kimś będę, już na tyle sam siebie określę i stworzę, że będę gotów, by się jej z tym, co mam w ręku, zaproponować. Widzisz, ale ja przemyślałem sobie to wszystko, przemyślałem skrupulatnie, wyciągnąłem wnioski, dlatego przecież, duszo najsprawiedliwsza, dlatego ją tu zaprosiłem. Zanim nie będzie za późno, zanim ten pierścionek, rozumiesz, nie dorobi się… – Głos mu się podłamał. – Towarzyszki.
Z gardła Feliksa wydobył się dziwny dźwięk, niczym niski, złowieszczy chrzęst.
– Dobrze, niech będzie. A teraz ruszaj swój szanowny kuper… Chylę kapelusza, wspaniały spektakl! – Ukłonił się dwóm jegomościom, którzy akurat weszli do toalety. – Idziemy, Ignacy, zabawiać damy.
Wspięli się z powrotem na górę, lecz Feliks dał znak, by zatrzymali się jeszcze na chwilę, i powoli uchylił drzwi do loży, nasłuchując.
– Tak, tak – szepnął, a na jego twarzy odmalowały się mieszane uczucia. – Jeszcze nie wchodzimy.
– Co się dzieje?
– O, nie martw się. Moja Klarysieńka, perliczka moja najdroższa, pracuje właśnie na twój zadatek. Ona, widzisz, lubi tę twoją, choć właściwie cudzą, i chętnie by ją w naszym sławnym mieście zatrzymała.
– To znaczy? O czym rozmawiają?
– O młodości, wolności, jak mniemam, usłyszałem coś o marnowaniu życia, tak… To chyba było o mnie, o nas, niech mnie kule biją, co za szczwana bestia. Zaczekaj.
Podszedł do nich jeden ze starszych panów z drugiego rzędu, a minę miał bardzo zaaferowaną.
– Tak? – spytał Feliks.
– Przepraszam najmocniej szanownego pana, nie chcę sprawiać kłopotu, ale przybywam z prośbą, której nie śmiem nawet wymówić.
– Ależ proszę, nalegam.
– Bo widzi pan, pan jest taki… – Staruszek nieznacznie uniósł dłoń.
– Wysoki – podpowiedział.
– Tak. A ja jestem taki… – I wykonał gest w stronę przeciwną, lecz tym razem Feliks tylko skinął ze zrozumieniem.
– Ależ oczywiście, tak to zaraz wszytko zaaranżujemy, żeby każdy doskonale widział, doskonale słyszał. – Wziął Ignacego na bok i mruknął mu: – Trzymaj się mocno, pogadamy później.
Doszło wówczas do pewnych roszad personalnych, które Feliks zorganizował z właściwą sobie zasadniczością i taką zręcznością, że w rezultacie Ignacy miał okazję spędzić ponad godzinę w sąsiedztwie uroczej pani pachnącej nie tylko perfumami, ale i naftaliną, a Zofia zasiadła za jego plecami. Nie ułatwiło mu to śledzenia przebiegu akcji, bowiem zanadto skupiał się na tym, by nadać tyłowi głowy i ramionom wyraz inteligentny i zarazem atrakcyjny. Wreszcie, po jeszcze dwóch aktach, jednym antrakcie i huraganowym aplauzie, przedstawienie można było uznać za zakończone.
Z loży zbierali się niespiesznie, podrwiwając nieco z nieoczekiwanej drzemki Ignacego, który przyjmował to z pogodnym, troszkę tylko zrezygnowanym uśmiechem.
– Proszę o więcej – mówił. – Wszystko zniosę.
Ze schodów mieli wspaniały widok na hol i tłum kilkuset ludzi napierających na szatnię. Nieliczne jednostki, które już zabrały swoje okrycia, próbowały wywalczyć sobie drogę do wyjścia.
– Wiosna, wiosna by się przydała – rozmarzył się Feliks i zaraz sam siebie pocieszył z uśmiechem człowieka niespełna rozumu: – Po co komu wiosna tam, kiedy w sercu jest w rozkwicie. – I pocałował Klarę w czoło, choć i do tego musiał się pochylić.
– Jesteś głupiutki – odparła rezolutnie i poklepała go po brzuchu. – I co, Zofio, podobało ci się? Nasz koneser chciałby zapewne usłyszeć.
Zofia przytaknęła, ale widząc, że rzeczony koneser wydaje się liczyć na więcej, zamyśliła się z palcem przy ustach.
– Nie mam nic mądrego do powiedzenia.
– Z zachwytu brak ci słów – zasugerował Ignacy.
Wprawdzie chciałby trochę jeszcze z tego tematu wyciągnąć, tak przecież dlań nośnego, ale nie dość, że zaistniałe okoliczności umniejszały co nieco jego autorytet, to jeszcze musiał mu Feliks niedołęga coś dociąć znowu o zbytniej senności, a choć zaraz zreflektował się i zakłopotaną mimiką wyraził przeprosiny, to wątek operowy zdechł samoistnie. Reanimowanie go siłą umniejszyłoby nonszalancję, którą sobie Ignacy obrał za motyw przewodni i jedyną linię obrony wobec ogólnego niedomagania ciała i umysłu, więc poprzestał na cichej nadziei, że miłosna historia, którą Bizet tak pięknie ujął w dźwięki, roznieciła romantyczną iskrę w Zofii, w tej duszy nie tylko sentymentalnej, ale jeszcze zgrabnie opakowanej.
W jasnym świetle wypełniającym hol każde spojrzenie na nią wydawało mu się nieodpowiednie, jakby było ingerencją w prywatność, czymś na kształt namolnego gapienia się zboczeńca. Podstępna natura zalotów, ot co, bo skąd miał wiedzieć, czy przywita jakikolwiek ruch z jego strony z radością, czy tylko ją odstręczy. Mieć śmiałość pijanego i rozsądek trzeźwego, to byłoby zabójczą kombinacją. W obecnym stanie brakowało Ignacemu obu tych właściwości.
Jako że jego własny płaszcz pozostał w barze, pozwolił sobie przeprosić ich i odejść na bok, niedaleko jednak, o kilka kroków, gdzie oparł się wygodnie o kolumnę i wlepiał wzrok w Zofię zupełnie bezkarnie, obserwując, jak rozmawia z przyjaciółmi i razem z całą kolejką powoli posuwa się do przodu. Na żywo nie widział jej od tak dawna, że wzmogło mu to krążenie, przyspieszyło oddech, aż wkrótce rozgrzał się, rozgorączkował i gorzał nieomal, a wszystko przez jej głowę, główkę, przez twarz, przez złociste włosy upięte wysoko, bo w tym tłumie niewiele więcej widział, a czasami nawet i to tracił z oczu. Ten ruch mięśni pod skórą, marszczenie się jej w załamaniach, to zgięcie szyi, te drobnostki, te cechy szczególne – i więcej jeszcze, i wszystko.
– Mam nadzieję, że zachowaliście wciąż spory zapas sił – powiedział Feliks, kiedy już odebrali płaszcze i kierowali się ku wyjściu. – Wzywać taksówkę, wyciągać portfele, kolejny przystanek: „Pod umówionym jaworem”!
Ignacy człapał za nimi z zupełnie nieprzytomnym wyrazem twarzy, który Feliks musiał najwyraźniej zinterpretować właściwie, bo przy drzwiach zaaranżował lekkie zamieszanie, tak że zostali o kilka kroków za dziewczynami.
– Baranie skończony – syknął mu do ucha. – Co ty znowu…
– Brawo, bravissimo! Określasz mnie dzisiaj rozbudowaną terminologią.
– Tak, znakomicie, teraz mi tu jeszcze zacznij biadolić. Ja wiem, ja zdaję sobie sprawę, że niewłaściwe uwagi mogą wpłynąć negatywnie na twoje umiejętności społeczne, ale proszę, nie, błagam, na kolanach niemal błagam, padłbym na kolana, gdyby to nie był mój jedyny garnitur, nie zrób dzisiaj niczego głupiego. Jak już musisz robić, to rób, ależ rób w cholerę, byle mądrze.
– Ale…
– Żadnego „ale”. Nie chcę, żeby z ciebie wyszło po pijaku coś okropnego.
Ignacy oburzył się.
– Jak ma wyjść coś okropnego, skoro we mnie tylko fiołki i skowronki.
– Świetnie! Noc jest jeszcze młoda, tfu, żeby noc w ogóle, gdyby nie nieszczęśliwe warunki astronomiczne panujące na naszych szerokościach geograficznych, byłby jeszcze wieczór, złoty wieczór, wieczorek! Jesteś ze mną? – Nachylił się ze swych niebotycznych wysokości. – Żyjesz tam?
Ignacy chrząknął potakująco. Zaczęli już podganiać towarzyszki, ale Feliks zatrzymał go jeszcze na chwilę.
– Nie obraź się, najmilszy, ale czy ja ci już kiedyś nie mówiłem, że ona wygląda jak suchotnica? – szepnął.
Ignacy rozpromienił się w dziwny, rozmyty sposób, zalśnił światłem przymglonym.
– Tak, właśnie tak.