Pomocnik kata - ebook
Pomocnik kata - ebook
7 czerwca 1927. Dworzec kolejowy w Warszawie. Dziewiętnastoletni Borys Kowerda strzela do ambasadora ZSSR w Polsce. Piotr Wojkow umiera w szpitalu. Stosunki polsko-sowieckie ulegają gwałtownemu zaostrzeniu. Oba państwa znajdują się krawędzi wojny. Proces Kowerdy rozpoczyna się natychmiast.
Na sali sądowej jest tylko jeden człowiek, który wie, kto stoi za tym zamachem. Edward „Łyssy” Popielski, funkcjonariusz tajnych służb odrodzonej Rzeczypospolitej, nie ma wątpliwości, że bolszewicy zawsze znajdą sposób, by ukryć swoje nikczemne zbrodnie. Nie spodziewa się tylko, że znają wszystkie jego sekrety i nie cofną się przed niczym, by je wykorzystać. Morderstwo Wojkowa to dopiero początek…
Po znakomicie przyjętej Dziewczynie o czterech palcach Marek Krajewski ponownie odkrywa tajemnicze karty historii przedwojennej Polski i wprowadza nas w zakulisowe rozgrywki dwóch wywiadów. Wartka, pełna dramatycznych wydarzeń akcja Pomocnika kata sprawia, że od tego kryminału szpiegowskiego nie sposób się oderwać.
Marek Krajewski – autor osiemnastu bestsellerowych powieści kryminalnych. Laureat prestiżowych nagród literackich i kulturalnych. Filolog klasyczny. Miłośnik filozofii stoickiej, pilny czytelnik Marka Aureliusza.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6113-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dwa lata więzienia! Tak, nie przesłyszeliście się! Pedofil nazwiskiem Józef Miętki, który zgwałcił dziesięcioletnią Celinę H., za swoją wstrząsającą zbrodnię otrzymał wyrok dwóch lat więzienia. Usłyszawszy słowa sędziego wymierzającego mu tę łagodną karę, wcale się nie ucieszył, o nie! Opanował go nawet nastrój przygnębienia. Miętki się zmartwił tym werdyktem, on liczył na mniej! „Obrońca się zbytnio nie wysilał”, pomyślał z wyraźnym rozczarowaniem ten sześćdziesięcioletni lwowski sklepikarz, który na zapleczu swego sklepu kolonialnego prawie rozdarł na pół dziecko zwabione tam czekoladkami. Liczni ludzie obecni na sali – wtedy rozprawy sądowe cieszyły się wielką frekwencją – wysłuchali orzeczenia i niespecjalnie protestowali przeciwko wyrokowi. Trzej sędziowie wyszli z sali posiedzeń, poprawiając togi i łańcuchy. Nieliczni dziennikarze robili jeszcze notatki, kiedy dwaj policjanci wzięli skazanego pod łokcie. Jakiś rozwścieczony mężczyzna wygrażał mu z daleka i miotał obelgi w jego kierunku. Sklepikarzowi nieco poprawił się humor. Uznał, że wyrok nie jest najgorszy, skoro ochroni go na czas jakiś przed takimi jak ten gwałtownikami. Na twarz wypełzł mu uśmiech. Pewien obecny na sali oficer policji – porywczy i impulsywny – uznał, że jest to uśmiech triumfu.
Wśród studentów rozległ się szmer niedowierzania. Profesor Roger Greymore poprawił notatki na pulpicie wykładowym, przesunął suwak na lampce tak, aby rzucała na jego zapiski światło rozproszone, nie zaś punktowe, po czym spojrzał znad okularów na audytorium składające się z dziesięciorga słuchaczy.
Byli to najodważniejsi studenci – tylko ci, co nie posłuchali wezwania do bojkotu wykładów tego profesora z Princeton, który do Coventry przyleciał prosto z Nowego Jorku i od razu przystąpił do zajęć.
Greymore wciąż nie mógł się nadziwić lekceważeniu, jakie go dziś spotkało na tym angielskim uniwersytecie, którego rektor jeszcze pół roku wcześniej „miał wielki honor” zaprosić „gwiazdę amerykańskiej historiografii” do wygłoszenia cyklu wykładów o sowieckich służbach specjalnych. Sześć miesięcy wcześniej prosił uniżenie o łaskawe rozpatrzenie jego propozycji, dzisiaj ledwie zechciał z gościem zamienić kilka słów. Oczywiście amerykański profesor – po ostatnich zabarwionych politycznie sprzeczkach, polemikach i interwencjach na łamach poczytnego angielskiego dziennika, w których był stroną aktywną – nie łudził się, że tłumy będą wiwatować na jego cześć. Był jednak na tyle naiwny, że liczył w skrytości ducha na większą gościnność członków władz uczelni oraz na przysłowiowe dobre maniery angielskiej studiującej młodzieży. Jego nadzieje okazały się płonne pod każdym względem. Pierwsi – po tym jak w internecie został uznany za czołowego antymarksistę i za wroga dawnego Związku Radzieckiego – unikali go jak ognia, bojąc się, być może, że zostaną sfotografowani z reakcjonistą, a potem to zdjęcie – umieszczone na stronie internetowej typu marxiststudent.com – wywoła lawinę nienawiści. Drudzy natomiast wyraźnie pokazali, iż stereotypy dotyczące angielskich studentów, podobnie jak przepowiednie astrologiczne, są prawdziwe tylko połowicznie.
Historyk naturalnie wiedział, że chłodnemu przyjęciu i przez jednych, i przez drugich winna była polemika, w jaką się wdał z recenzentem „Guardiana” pomiędzy zaproszeniem go do Coventry a przyjazdem do tego miasta. Miesiąc wcześniej Greymore opublikował wielkie dzieło o zbrodniach, jakie stalinowski reżym popełnił w państwach podbitych przez Związek Radziecki w latach 1939–1940, przede wszystkim w Polsce. Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Pierwszy zabrał głos właśnie „Guardian”. Na jego łamach historyk oraz polityczny komentator i aktywista Robert Wheatley przypuścił na książkę zdecydowany atak, który – choć niezwykle błyskotliwy i z różnych wychodzący pozycji – sprowadzał się właściwie do jednego tylko zarzutu, i to w odniesieniu do jednego tylko rozdziału. Recenzent ostro krytykował brak równowagi, jaki dostrzegał między przerażającymi, makabrycznymi oraz „przydługimi i literacko wiele pozostawiającymi do życzenia” – jak się wyraził – opisami zbrodni stalinowskich w Polsce a krótką i zdawkową prezentacją niemieckich okropieństw popełnianych tamże. Najbardziej miał za złe autorowi „opisanie Holokaustu jednym zaledwie zdaniem”. Ten brak balansu był największym grzechem Greymore’a i przesuwał go na pozycje niebezpiecznie bliskie tym, którzy, jak przekonywał Wheatley, „po cichu, dyskretnie i pod płaszczykiem rzekomej obiektywności historycznej chcieliby nazistowskie zbrodnie zasłonić, zminimalizować czy zgoła ukryć za stalinowskimi”.
Greymore nie wytrzymał i napisał list otwarty do redakcji „Guardiana” – opublikowany zresztą niezwłocznie po nadesłaniu – w którym się bronił, że jego książka nie dotyczy zbrodni nazistowskich, lecz stalinowskich, a zatem trudno tu wymagać symetrii. Czując się szczególnie dotkniętym zawoalowanymi sugestiami o negowanie Holokaustu, przytaczał i cytował swe liczne artykuły na temat Zagłady, bardzo cenione w izraelskim świecie naukowym. Wdał się przy tym w niepotrzebną i nieszczęśliwą dla siebie, jak się wkrótce okazało, polemikę na temat prawdy historycznej, której istnienie podtrzymywał z pełnym przekonaniem i z wielkim zapałem.
Robert Wheatley odpowiedział na list z jadowitą uprzejmością i zaatakował przede wszystkim tezy filozoficzne swego adwersarza, kwestionując pojęcie prawdy, „która przecież, jak ogólnie wiadomo, rodzi przemoc”, po czym całkiem zasypał czytelników nazwiskami współczesnych filozofów francuskich oraz ornamentami mniej lub bardziej chwytliwych metafor.
Serwer wydawnictwa, które opublikowało tak gorąco dyskutowaną książkę, rozpalił się do czerwoności. Oprócz gróźb i obelg, stosunkowo zresztą nielicznych, pojawiły się prośby o dodruk pozycji, która po tym zamieszaniu stała się trudno dostępna. Kilka tygodni później z prasy drukarskiej zeszło kolejnych dziesięć tysięcy egzemplarzy, które się szybko sprzedały.
Na tym cała sprawa pewnie by się zakończyła, gdyby nie aktywność szyderców z wirtualnego świata ukrytych za pseudonimami, na przykład „Marxism_forever” czy też „Slavoj_Zizek_superstar”. Internet kipiał od komentarzy – najczęściej bardzo nieprzychylnych Greymore’owi, który, nawiasem mówiąc, na początku nie miał o nich zielonego pojęcia. Ten światowej sławy specjalista od najnowszych dziejów Europy Środkowo-Wschodniej czytał wyłącznie papierowe gazety i książki, a sieci używał głównie do mailowej wymiany poglądów oraz do zdobywania informacji o nowych publikacjach z zakresu historii.
Nie zdawał sobie więc sprawy z opiniotwórczej roli cyberprzestrzeni. To właśnie ona, co teraz w jednej chwili zrozumiał, wywołała zmianę _in minus_ w zachowaniu ludzi, którzy przed ową nieszczęsną polemiką byli prawie że jego wielbicielami. Rektor uniwersytetu w Coventry Malcolm Packard powitał go chłodno, zadał mu zdawkowe pytania o podróż i samopoczucie, po czym zadzwoniła jego komórka i gospodarz uniwersytetu, uśmiechając się przepraszająco, całą swą uwagę poświęcił telefonicznemu rozmówcy. Po kwadransie czekania profesor Greymore wycofał się dyskretnie z jego gabinetu i – nie zatrzymywany przez niego – skierował swe kroki do dziekana Wydziału Sztuk i Nauk Humanistycznych, gdzie oficjalnie miał być zatrudniony przez najbliższe dwa trymestry.
Szefowa fakultetu profesor Vivienne Manyeruke była nieobecna. Jej sekretarka wręczyła Amerykaninowi formularze do wypełnienia oraz klucz do służbowego mieszkania na terenie kampusu. Zatroszczyła się przy tym o samopoczucie profesora Greymore’a, ponieważ za nim „długi lot, a wykład zaczyna się przecież już za pół godziny”. Wykładowca wypełnił formularze i udał się na zajęcia. Przed salą zobaczył dużą grupę studenckich aktywistów. Na jego widok zaczęli skandować słowa „bojkot wykładu” i wymachiwać czerwonymi transparentami, na których srożyły się sierp i młot, jakby go chcieli dodatkowo pognębić tymi znienawidzonymi przez niego symbolami.
Kolejnym uczuciem, które tego dnia się zrodziło w historyku, był szacunek dla odwagi nielicznych słuchaczy wchodzących na wykład mimo szyderstw kolegów. Do żadnych rękoczynów nie doszło, a owe drwiny były chwilami tak zabawne, że aż uśmiechnął się pod swoim niemodnym już wąsem. O dobrym wychowaniu aktywistów świadczyło to, że kiedy ostatni słuchacz zamknął za sobą drzwi, a Greymore usiadł na katedrze, zbuntowana młodzież oddaliła się, a jej okrzyki wkrótce umilkły na dziedzińcu.
Już o tym nie pamiętał, wykład porwał go jak rzeka, zwłaszcza że doszedł do jednego z punktów kulminacyjnych.
– Tak, proszę państwa, pedofil Józef Miętki triumfował. Rozprawa sądowa, o której wam mówiłem, nie odbyła się w jakiejś zapadłej bałkańskiej wsi ani w przepastnych borach Transylwanii! Sędzia nie był pastuchem, który przebrał się w togę po całym dniu pilnowania haremu swoich kóz, o nie! Taki wyrok wydał świetnie wykształcony sędzia, władający biegle łaciną i niemieckim, a cała rozprawa toczyła się w siedzibie sądu w jednym z głównych centrów kultury Polski międzywojennej, w stolicy europejskiej matematyki, w pięknym mieście Lwowie. Było to prawie sto lat temu, latem roku tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego…
– Ale dlaczego, profesorze Greymore? – Studentka siedząca w pierwszym rzędzie nie wytrzymała. – Dlaczego taki niski wyrok? Przecież on się dopuścił ohydnego czynu, zbrodni, i zostało mu to wszystko udowodnione!
Wykładowca sięgnął po notatki i zszedł z katedry. Tytuł naukowy i nazwisko, których użyła dziewczyna, świadczyły o tym, że na tej uczelni raczej nie będzie otrzymywał od studentów maili zaczynających się od zwrotu „_Hi, Roger_”, co było nagminne w jego amerykańskiej Alma Mater. Zbliżył się do owej studentki, która wpatrywała się w niego w wielkim skupieniu. Była ładna. Idealnie pasowało do niej określenie „angielska róża” nadawane delikatnym blondynkom o bardzo jasnej cerze. Zabębnił po jej pulpicie swymi wypielęgnowanymi palcami.
– Jest na to kilka odpowiedzi. Najprostsza to taka, że wtedy, nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie, dzieci nie uważano za pełnowartościowych ludzi. Jeszcze sto lat wcześniej autorytety medyczne, co się dzisiaj wydaje absurdalne i skrajnie okrutne, kwestionowały odczuwanie przez dzieci wielkiego bólu, zatem dokonywano na nich niekiedy operacji bez znieczulenia! „Dzieci i ryby głosu nie mają”, jak mówi polskie przysłowie. „Dziecku nie można wierzyć”, „Ono zmyśla”, takie panowały opinie…
– Ależ nikt tu nic nie zmyślił – wtrącił się jeden ze studentów ze słowiańskim obliczem i takimże akcentem. – Tutaj były badania medyczno-sądowe. Sam pan powiedział, profesorze Greymore, że dziewczynka na zapleczu została rozcięta w pół, oczywiście pewnie w sensie metaforycznym.
– Owszem, w sensie metaforycznym. I powiedziałem raczej „rozdarta” niż „rozcięta”. Ale tak, ma pan rację. Zbadano dziecko i stwierdzono gwałt. W ówczesnym polskim kodeksie karnym paragraf 203 mówił „o molestowaniu nieletnich dziewczynek”. Ale żaden z sędziów, kierując się wstydem, niechęcią do bulwersowania opinii publicznej czy obłudą w końcu, nie wypytywał nigdy dokładnie oskarżonego, nie mówiąc już o dziecku, o jakie tu mianowicie chodziło molestowanie. Szczegóły medyczne, takie jak rozdarcie błony dziewiczej, rzadko omawiano _in publico_, wszak mogły one kogoś zgorszyć… Pedofilia nie została wtedy w Polsce, i chyba nigdzie oprócz Niemiec, przedyskutowana i przeanalizowana na poziomie legislacyjnym. Na wydanie tak łagodnego, oczywiście z dzisiejszego punktu widzenia, wyroku złożyły się jeszcze dwie przyczyny: freudyzm i tak zwana _paedophilia subrogativa_.
Podszedł do białej gładkiej tablicy i napisał na niej nazwisko „Sigmund Freud” oraz łaciński termin medyczny. Pisak piszczał niemiłosiernie. Za wielkim oknem zapłonęło zachodzące listopadowe słońce. Obnażyło ono całą szpetotę tego obskurnego czteropiętrowego budynku ze szkła, betonu i metalu, przegrzanego i źle wentylowanego, który był chlubą modernistycznej architektury późnych lat sześćdziesiątych. Snop światła wlał się do sali wykładowej. Niektórzy studenci przymknęli oczy oślepieni jego promieniami. Amerykański profesor stał, przyglądał się im, i stukał pisakiem to w jeden, to w drugi napis.
– Niejeden sędzia, bezradny w kwestiach pedofilii, zapraszał na salę biegłego seksuologa. Jeśli to był psychiatra, to niewykluczone, że raczył sędziego, adwokatów, prokuratorów, a nade wszystko publiczność modnymi wówczas Freudowskimi bredniami, wśród których najbardziej przerażające w takich sprawach było przekonanie, że dzieci mają swoje potrzeby erotyczne, chcą uprawiać seks z dorosłymi i prowokują ich mniej lub bardziej świadomie. Żadnej takiej pseudoekspertyzy nie było wprawdzie w aktach procesowych Miętkiego, ale nie możemy wykluczyć, że sędzia znał takie poglądy. Jest natomiast w aktach coś jeszcze. Coś bardzo ważnego.
Greymore postukał w napis _paedophilia subrogativa_ i napisał obok tłumaczenie „pedofilia zastępcza”.
– Inny mędrzec z tego czasu – uśmiechnął się lekko – tym razem Brytyjczyk, niejaki William Martin, podzielił pedofilów na dwie grupy, a podział ten przyjął się w europejskich kręgach prawnych. Pierwsi muszą uprawiać seks z dzieckiem, bo tylko taka forma obcowania daje im pełną satysfakcję. To przedstawiciele _paedophilia erotica_. Oni nie umieją inaczej, i koniec. Z punktu widzenia prawnego tamtych czasów są jak zwierzęta. Nic ich nie usprawiedliwia. Są godni potępienia i wysokiej kary. Natomiast inni, biedni i nieszczęśliwi – profesor ironizował na całego – w dzieciach szukają zastępstwa. Z jakichś powodów nie mogą uprawiać seksu z dorosłymi kobietami? To szukają innego obiektu. Czemu nie dzieci? Pojawia się tutaj ważne pytanie. Jak oddzielić jeden rodzaj sprawców od drugich?
Na sali zapadła cisza. Słońce zgasło, wiatr nawiał chmur nad kwadratowy dziedziniec widoczny z okien, a dawno niemyty blok ze szkła i metalu pogrążał się w sinej ciemniejącej poświacie.
– Kryterium jest proste i wydawać by się mogło oczywiste. – Greymore przestał się uśmiechać. – Jeśli dziecko jest nad wiek rozwinięte fizycznie, to pedofil, który się na nie rzuca, szuka swoistego zastępstwa, a zatem mamy wtedy do czynienia z pedofilią zastępczą. Sprawca takiego czynu jest właściwie normalny, bo ma normalny popęd płciowy, i wobec braku właściwej osoby wyładowuje się na tej, którą ma pod ręką. To przypomina homoseksualizm zastępczy w więzieniach albo – jeśli mówimy o obiekcie, nie o osobie – albo onanizm przy użyciu różnych utensyliów. Człowiek, który popełnia pedofilię zastępczą, nie jest zatem godzien wysokiej kary. Jest prawie normalny. Tak naprawdę to chciał dobrze, tylko zły świat nie dał mu do dyspozycji właściwej osoby. Tak wtedy uważano za Martinem.
– A w wypadku tego – „angielska róża” spojrzała do notatek – sklepikarza Józefa? W aktach był opisany jako przedstawiciel odmiany _erotica_ czy _subrogativa_?
Profesor uśmiechnął się do dziewczyny.
– Doceniam użycie przez panią łacińskich terminów. – Patrzył na nią o jedną chwilę za długo. – I to z właściwą akcentuacją. A jak pani sądzi? Przypadek Józefa Miętkiego został uznany za _paedophilia_…
Zawiesił głos.
– _Subrogativa_ – odpowiedziała lekko zarumieniona. – Bo dziewczynka była ponad wiek rozwinięta fizycznie, prawda?
– Właśnie tak – odparł historyk ze smutkiem. – I to wbrew opinii biegłych medyków! Sędziowie, uznając ją za nad wiek rozwiniętą, opierali się na przykład na opiniach sąsiadów! Tak właśnie było. I pedofil wyszedł z sali sądowej z triumfującym uśmiechem. Ale za nim szybkim krokiem podążył ktoś, kogo się obawiał. Był to bardzo znany lwowski policjant, powiedzielibyśmy dzisiaj: „policyjny celebryta”. Komisarz Edward Popielski, zwany powszechnie „Łyssym”. Wysoki, postawny, silny i skłonny do przemocy. To właśnie on wytropił owego pedofila, umiejętnie go przesłuchiwał, nie szczędząc przy tym pięści, i skłonił do przyznania się do winy. Uczestniczył w procesie na sali sądowej jako widz i jako świadek, od początku do końca. Według relacji obecnych Józef Miętki najpierw lękliwie popatrywał na Popielskiego, ale wraz z każdą godziną procesu wyraźnie się uspokajał. Usłyszawszy wyrok, wstał i spojrzał zuchwale na swego pogromcę: „No i co, Łyssy? Opłacało ci się? Tak wiele twojego zachodu, a taki śmieszny wyrok!”. To powiedział zgodnie ze wspomnieniami wielu świadków. Dla lwowskiego sklepikarza byłoby lepiej, gdyby tego nie mówił.
Komisarz Edward Popielski miał wrażenie, że został przeniesiony do innego świata, w którym potworna krzywda wyrządzona dziecku ma niewielkie znaczenie, staje się czymś nierealnym i wydumanym.
Owszem, zdawał sobie sprawę, gdzie jest i co słyszy. Wiedział, że oto jako główny świadek oskarżenia siedzi w trzecim rzędzie sali rozpraw, tuż za plecami prokuratora Wacława Legieżyńskiego, który oskarżał Józefa Miętkiego, jak się zdawało Popielskiemu, z równym zaangażowaniem, jakie całej sprawie okazywał sędzia Mikołaj Gawalewicz, czyli z nader znikomym. Owszem, Edward czuł, że wściekle palące słońce, które wlewa się przez ogromne okna, wyciska mu z łysej głowy grube krople potu. Owszem, starał się opanować drżenie śliskich palców, którymi usiłował rozpiąć pod szyją policyjny mundur z grubego granatowego sukna. Doznał wrażenia, że z potężnego neorenesansowego budynku przy ulicy Batorego 3, gdzie mieścił się Wydział Karny Sądu Okręgowego we Lwowie, przeniósł się nagle na ateńską agorę. Sędzia zamienił się w mędrka-sofistę, a całe uzasadnienie wyroku zostało naszpikowane paradoksami i retorycznymi sztuczkami. Choć wysłuchiwał ich często w czasie swych licznych bytności w sądach, to dzisiaj – z uwagi na ohydę zbrodni – zanikła jego tolerancja na prawniczą elokwencję. Przelała się czara goryczy.
Edward nie był oczywiście naiwnym idealistą, który sądził, że w polskim wymiarze sprawiedliwości pracują ludzie opierający się wyłącznie na bezstronnej ocenie dowodów. Ten czterdziestoletni, ciężko doświadczony przez życie mężczyzna wielokrotnie się stykał z podłością, głupotą i umysłowym lenistwem – również prawników. Nie dziwił się wcale, kiedy sędziowie czasami wydawali wyroki zbyt surowe, bo byli przed obiadem, a łagodne, gdy czuli błogą sytość. Wiedział o tym wszystkim, ale uważał za Markiem Aureliuszem, że „przeszkody są po to, by nas wzmacniać”. Postanowił zrobić zatem wszystko, co w jego mocy, by te przeszkody przewidzieć i dostarczyć prokuratorowi niezbitych faktów do sporządzenia powalającego aktu oskarżenia.
Po złapaniu Józefa Miętkiego komisarz starannie, długo i brutalnie go przesłuchiwał. Wynikiem tego dochodzenia był pięćdziesięciostronicowy dokument, w którym prawie każde zdanie wynikało z poprzedniego. Zanim go sporządził i dla uniknięcia błędów dwukrotnie przepisał na maszynie, prześledził wiele spraw o zhańbienie nieletnich dziewczynek. Jako rasowy szachista usiłował przewidzieć wszystkie ruchy obrońców Miętkiego.
Z góry zniweczył manewr obronny wykorzystujący _paedophilia subrogativa_, kiedy uzyskał zeznania dwóch lekarzy, którzy po zbadaniu Celinki Hulczuk zgodnie potwierdzili, że to dziesięcioletnie dziecko wcale nie było nad wiek rozwinięte, a do pierwszej menstruacji musiało jeszcze upłynąć nie mniej niż dwa lata. Nie wiedział jednak, że w tym czasie gwiazda lwowskiej palestry _doctor utriusque iuris_ Włodzimierz Terlecki – który, nawiasem mówiąc, twierdził, że broni Józefa Miętkiego za darmo! – już nawiązał kontakty z profesorem psychiatrii z Wiednia, który później na sali sądowej wykazywał, iż ofiara, widząc swoją matkę „obcującą z kolejnym kochankiem, musiała nabrać podświadomej ochoty na to, co jej matce sprawiało taką radość, i w sposób nieunikniony prowokowała dorosłych mężczyzn”. Jako świadkowie obrony wystąpiły całe tabuny niechlujnych sąsiadek w średnim wieku, które ze świętym oburzeniem opowiadały o złym prowadzeniu się matki Celinki, czego dowodem były „częste gardłowe okrzyki ekstazy, jakie dochodziły z okien tej panny z dzieckiem”. W czasie gdy to mówiły, z gardła matki dziecka Anieli Hulczukówny, biednej szwaczki z ulicy Zielonej, dochodziły jednak nie odgłosy ekstazy, ale rwący szloch, który na nikim chyba – oprócz Popielskiego – nie robił żadnego wrażenia.
Policjant, obawiając się, że sędzia Gawalewicz może wymierzyć Józefowi Miętkiemu niską karę, przygotował też dla prokuratora kilkustronicowy spis przestępców, którzy dostawali w polskich sądach wyższe albo takie same kary jak pedofile. Było tam porównanie zboczeńca i niedbałego majstra. Obaj otrzymali karę tej samej wysokości – pół roku więzienia. Pierwszy pobrudził swym nasieniem głowę ośmioletniej uczennicy, drugi nie stanął na wysokości zadania, kiedy strącano z kamienicy lodowe sople i jeden z nich spadł na głowę przechodnia, powodując u tegoż wstrząs mózgu. Takich dubletów jednakowych lub podobnych kar – pedofil _versus_ sprawca wykroczenia – Edward zgromadził wiele. Prokurator Legieżyński miał tym wykazem – w zamierzeniu Popielskiego – wstrząsnąć publicznością i sędziami, którzy nie prowadzili zbyt często spraw o gwałt na dziecku i mogli po prostu nie znać wyroków zapadających w innych miastach. Kiedy oskarżyciel odczytywał ich listę, mecenas Terlecki zgłosił sprzeciw, bezbłędnie uznając, że jest to rodzaj presji „wywieranej na Wysoki Sąd”. Ten się zgodził z uwagą adwokata i upomniał prokuratora, by skupił się raczej na własnych zadaniach, a nie komentował wyroków innych sędziów.
Przed rozprawą Popielski pracował dniem i nocą, rozmyślając nad innymi ewentualnymi posunięciami obrońcy. Wiele jego ruchów przewidział, ale w najdzikszych fantazjach nie przyszła mu do głowy taktyka, która doprowadziła do zwycięstwa Miętkiego. Bo jak inaczej nazwać karę dwóch lat więzienia? Terlecki jako okoliczność łagodzącą przedstawił mianowicie to, iż Miętki w momencie popełnienia tej zbrodni był pijany, a kiedyś chorował wenerycznie. To właśnie stan upojenia sprawił, że sklepikarz, wdowiec od roku, nie mogąc swym potrzebom uczynić naturalnie zadość, stracił zupełnie zdrowy rozsądek, a ponieważ bał się kolejnej wstydliwej dolegliwości, postanowił „skorzystać z wdzięków” – Popielskiemu zdawało się, że się przesłyszał! – „tak, z wdzięków dzieweczki, która ze względu na swój wiek i świeżość nie sprawiała wrażenia chorej na cokolwiek, a ponadto, jak twierdził oskarżony, zawsze się do niego zalotnie uśmiechała”. Adwokat odmalował następnie smutną sytuację ponurych dzielnic Lwowa, gdzie wedle statystyk jedną trzecią prostytutek stanowiły dziewczęta poniżej czternastego roku życia, a obcowali z nimi liczni mężczyźni ze względu na „taniość ich nieprzyzwoitych usług” oraz – co już było straszne zdaniem Terleckiego – ze względu na rozpowszechniony wśród ludu przesąd, że choroba weneryczna ustępuje po obcowaniu z dziewicą. Krótko mówiąc, czyn oskarżonego był smutnym i owszem, odrażającym przykładem pedofilii, ale była to typowa _paedophilia subrogativa_, nie zaś straszna i zwierzęca _paedophilia erotica_, a zatem oskarżony rokuje jakieś nadzieje i nie należy go karać zbyt surowo. Edward widział, jak na twarzy sędziego Gawalewicza odmalowuje się ulga. To terminologiczne naukowe rozróżnienie dało mu pełną jasność. Już wiedział, na czym stoi i jaki wyda wyrok.
Popielski po usłyszeniu wyroku siedział jak oniemiały. Zdjął z nosa czarne binokle i przecierał je chusteczką do nosa. Nagle przed jego oczami poruszył się jakiś cień. Otarł głowę z potu i spojrzał uważnie przed siebie. Zobaczył Józefa Miętkiego. Wyrywał się on dwóm policjantom, którzy trzymali go za łokcie. Na jego twarzy rozlewał się uśmiech triumfu.
– No i co, Łyssy? – wrzasnął skazany. – Co, opłaciło ci się, chamidło jedne? Takie manto mi spuściłeś, a tu co? Dwa lata! Rok nie wyrok, dwa lata jak dla brata!
Popielski wstał. Bielizna pod mundurem lepiła mu się od potu. Nagle strzelił fajerwerk magnezji. Obstąpili ich dziennikarze i fotografowie. Edward wiedział, że jeszcze jeden błysk, może dwa, a w jego głowie coś wybuchnie i przez kolejne minuty będą nim szarpać epileptyczne drgawki.
– Dość! – ryknął. – Nie robić zdjęć!
Jego polecenie było wydane tak przekonującym tonem, że palce fotografów zastygły na wężykach spustowych. Popielski spojrzał na policjantów, którzy trzymali Miętkiego.
– Oddać honory starszemu stopniem! – wydarł się teraz na nich.
Ci oderwali się od skazańca, a nawet odsunęli. O to mu właśnie chodziło.
Zaatakował błyskawicznie. Runął na Miętkiego. Kolanami wcisnął go w podłogę i zaczął bić. Chrzęst w nosie, wybuch krwi, nos się zapada, kości przesuwają się pod skórą, skronie puchną, z uszu miazga, oko, oko mu wyłupać!
Kiedy Edward wciskał Miętkiemu gałkę oczną w czaszkę, znów błysnęła magnezja. Raz i drugi. Migot ten wywołał w mózgu policjanta, chorego na epilepsję światłoczułą, gwałtowne zmiany. Atak choroby był potężny. Popielski usłyszał szum w uszach. Niczego już więcej nie pamiętał.
Tego samego dnia Józef Miętki trafił na oddział szpitalny w Więzieniu Karno-Śledczym przy ulicy Kazimierza Wielkiego 24, który w całej Polsce był znany pod nazwą „u Brygidek”. Kiedy zmasakrowaną twarzą pacjenta zajmował się, bez wielkiej zresztą delikatności, więzienny lekarz, a pedofil wył z bólu, komisarz Edward Popielski został wezwany przed oblicze komendanta wojewódzkiego policji inspektora Waleriana Wilczyńskiego, który beznamiętnym tonem poinformował podwładnego o tym, że został właśnie zawieszony w obowiązkach służbowych aż do czasu wyjaśnienia jego karygodnego zachowania.
Tymczasem we wszystkich brukowcach ukazało się zdjęcie Edwarda Popielskiego i opis całej sytuacji, którą prasa bulwarowa zgoła inaczej niż komendant nazwała wymierzaniem sprawiedliwości.
Trzy tygodnie później w więzieniu u Brygidek rzeczywiście sprawiedliwości tak rozumianej stało się zadość. Wydarzyło się to w czasie spaceru pod okiem pięciu uzbrojonych strażników. Skazańca Józefa Miętkiego powaliło na ziemię trzech współwięźniów. Dwudziestu ich kolegów natychmiast otoczyło czterech leżących mężczyzn i pochyliło się nad nimi. Całkiem zasłonili widok klawiszom. Zanim ci przedarli się przez kordon, wszyscy osadzeni rozpierzchli się i stanęli pod murem spacerniaka. Na ziemi leżał tylko Józef Miętki, a obok niego starannie naostrzona łyżka do zupy. Z tętnicy szyjnej zbrodniarza buchała krew. Umarł minutę później.
Z narzędzia zbrodni zdjęto odciski palców, po czym porównano je z odciskami wszystkich spacerowiczów. Zabójcą okazał się sześćdziesięciodwuletni recydywista i morderca, niejaki Franciszek Socha, któremu zostało piętnaście lat do końca odsiadki. Ów więzień był w przyjaznych stosunkach z komisarzem Edwardem Popielskim, co się przejawiało w tym – jak stwierdził jeden ze strażników, który cenzurował więzienną korespondencję – że Socha dwa razy do roku wysyłał Łyssemu życzenia świąteczne. Podejrzenie o zorganizowanie tego zamachu na pedofila od razu padło na człowieka noszącego ten właśnie szeroko znany we Lwowie przydomek. Postanowiono zachować całkowitą tajemnicę i do prasy nie przedostała się żadna wzmianka o samosądzie w Brygidkach. Do Komendy Głównej w Warszawie błyskawiczne poszły stosowne meldunki i trafiły na biurko pełniącego obowiązki komendanta głównego i czekającego tylko na stosowną nominację pułkownika Janusza Jagrym-Maleszewskiego.
Sprawa była zbyt poważna, aby pozostawić ją w rękach lwowian. W Warszawie zawrzało. Do akcji przystąpił niespecjalnie lubiany w policyjnym środowisku komisarz Antoni Cewe, inspektor do spraw wewnętrznych Komendy Głównej Policji Państwowej. Przyjechał do Lwowa, a stamtąd zupełnie nieoczekiwanie został zawezwany do stolicy w trybie pilnym, zaledwie po kilku dniach pobytu w mieście nad Pełtwią. Pułkownik Jagrym-Maleszewski nie uznał za stosowne wyjaśnić mu powodów tej decyzji. Cewe był służbistą i nie wnikał w nie zresztą. Miał w Warszawie kilka rozgrzebanych spraw i nie lubił Lwowa, gdzie wszyscy murem stawali za Łyssym. Nie interesowało go też zupełnie, dlaczego śledztwo w sprawie Popielskiego zostało powierzone pewnemu młodemu i niedoświadczonemu funkcjonariuszowi z warszawskiego Urzędu Śledczego. Kiedy plotka, że ten świeżo upieczony podkomisarz nazwiskiem Celestyn Brodziński jest protegowanym „starego”, dotarła do Cewego, ten tylko wzruszył ramionami.
Bliski przyjaciel komendanta głównego policji, pewien wysoko postawiony oficer służb specjalnych, odprowadził podkomisarza Brodzińskiego na pociąg do Lwowa, gdzie ów miał kontynuować śledztwo w sprawie Popielskiego. Młody człowiek czuł się zaszczycony i słuchał bardzo uważnie różnych rad swego towarzysza. Szczególnie dobrze zapamiętał ostatnie zdania.
– W czasie swego śledztwa niech pan pamięta o jednym, panie komisarzu. Niech pan w chwilach trudnych ma to jedno na uwadze: od wyników tej sprawy w najmniejszym stopniu nie zależy pański kolejny awans. Szczęśliwej podróży!
Po odprowadzeniu Brodzińskiego na pociąg do Lwowa wysoki oficer służb specjalnych odesłał szofera i wrócił na piechotę do domu. Drogę z Dworca Tymczasowego do mieszkania na Mokotowie pokonał w trzy kwadranse. Miał czas, by zastanowić się nad kilkoma kwestiami.
Wszedł do swego gabinetu, podniósł słuchawkę telefonu i kiedy usłyszał znajomy głos, rzucił tylko kilka słów:
– Nadszedł czas, by naostrzyć sztylet.------------------------------------------------------------------------
– Pozostawmy na moment w spokoju Edwarda Popielskiego, gdy siedzi w swym lwowskim mieszkaniu z widokiem na piękny park zwany Ogrodem Jezuickim, bawi się z sześcioletnią córeczką i patrząc na szczebioczące dziecko, cieszy się w duchu, że uwolnił świat od potwora, który mógłby skrzywdzić kolejną maleńką i kruchą istotę, taką jak jego mała Rita – mówił profesor Roger Greymore. – Zostawmy go z jego wszeteczną, ale i poniekąd zasłużoną radością w sercu i wznieśmy się ze zwykłej codzienności na poziom spraw międzynarodowych.
W roku 1795 rządząca Rosją caryca Katarzyna przyłączyła Polskę do swego imperium. Ozdobiła pierś rosyjskiego dwugłowego orła herbem swego znienawidzonego sąsiada. W akcie aneksji pomogły jej dwa państwa niemieckojęzyczne otaczające Polskę od zachodu i od południa – Prusy i Austria. Łaskawa imperatorowa była hojna dla germańskich szakali. Każdemu rzuciła w nagrodę po ćwierci rozdartego kraju, sama zadowoliwszy się jego połową. Przez sto dwadzieścia trzy lata na mapie świata Polski nie było.
Kiedy pod koniec Wielkiej Wojny z lat 1914–1918 imperium carów upadło pod ciosami zadanymi z zewnątrz (przez Niemców) i od wewnątrz (przez bolszewików), Polska stała się państwem niepodległym. Ten upragniony przez całe pokolenia status nie był oczywiście dany Polakom raz na zawsze, o czym zaraz im przypomnieli rozwścieczeni sąsiedzi. Niemcy gryźli od zachodu, nie mogąc się pogodzić z utratą na rzecz Polski dużej części węglonośnego Śląska, a Rosja bolszewicka natarła od wschodu, zajmując w grudniu roku 1919 roku miasto Wilno, które Polacy uważali za własne. I tak się zaczęła wojna polsko-bolszewicka, która jest dzisiaj jednym z kamieni milowych w dziejach polskiego patriotyzmu.
Zmienne były jej losy: raz wygrywali Rosjanie, raz Polacy, aż w końcu Armia Czerwona, biorąca swoją nazwę od barwy sztandarów, którymi dzisiaj raczyli mnie powitać państwa koledzy przed wykładem… Otóż Armia Czerwona stanęła w końcu pod Warszawą i dni młodego kraju wydawały się policzone. I wtedy polskie wojsko pod wodzą jednego z ojców niepodległości, marszałka Józefa Piłsudskiego… Choć muszę zauważyć, że niektórzy uczeni kwestionują jego przywództwo w tej bitwie… Otóż polskie wojsko w upalny dzień 15 sierpnia 1920 roku dzięki śmiałym manewrom i ogromnej dzielności rozbiło pod Warszawą bolszewików i przegnało ich z powrotem na stepy Azji, których – moim skromnym zdaniem – z zyskiem dla całego świata nigdy nie powinni byli opuszczać.
Upokorzeni Rosjanie szybko otrząsnęli się z klęski. Ludzie tej nacji są świetnymi szachistami i wiedzą, że utrata figury nie oznacza jeszcze przegranej partii. Wypowiedzieli Polsce tajną podstępną wojnę, w której przypuścili atak trującej propagandy – a wierzyło w nią wielu zachwyconych komunizmem intelektualistów Zachodu. Sowieci użyli całej dyplomatycznej i szpiegowskiej wirtuozerii, którą odznaczały się przywrócone przez nich do łask carskie służby specjalne. Najpierw zminimalizowali straty spowodowane wojną z nienawistnym sąsiadem. Choć dotkliwie pobici na polu bitwy, wygrali w negocjacjach pokojowych. Zawarli w marcu roku 1921 pokój, który był dla Polski katastrofą. Jak to było możliwe, zapytają państwo, że zwycięzca wojny nie zabezpieczył swych interesów w traktacie pokojowym? Jak to możliwe, jak mówił jeden z historyków, że Polska wygrała wojnę, lecz przegrała pokój?
Trudno odpowiedzieć na to pytanie jednym zdaniem. Należy przyjrzeć się różnym możliwym i forsowanym przez polityków scenariuszom rozwoju państwa. Józef Piłsudski słusznie uważał, że szanse przetrwania i utrzymania silnej pozycji w otoczeniu dyszących żądzą odwetu sąsiadów Polska ma tylko jako federacja różnych narodów, coś w rodzaju wielkiej Szwajcarii, której obywatele – mówiąc na co dzień różnymi językami i różne wyznając religie – mają mocne poczucie przynależności państwowej. Narodami, z którymi Piłsudski chciał utworzyć wielkie silne państwo, byli Litwini, Białorusini i Ukraińcy, nie licząc oczywiście Żydów, którzy byli rozsiani po różnych miastach.
Ponieważ ci pierwsi nawet nie chcieli o tym słyszeć, prąc do stworzenia własnego państwa, co im się zresztą udało, a ostatni wobec swego rozproszenia nie mieli i mieć nie mogli żadnych ambicji terytorialnych, pozostawały tylko ludy słowiańskie – Ukraińcy i Białorusini. Federacja z Polakami oznaczała dla nich „być albo nie być” wobec chęci zagarnięcia ich przez Rosję. Koncepcje federacyjne Piłsudskiego były niestety odrzucane przez jego największych wewnętrznych wrogów posiadających ogromne wpływy polityczne, czyli przez katolickich nacjonalistów oraz przez przywódców partii chłopskich. Ci pierwsi, ludzie o ograniczonych horyzontach, uważali, że niepolskich słowiańskich obywateli należy po prostu „spolszczyć” przez nachalną i obowiązkową asymilację. Ci drudzy nie sięgali wzrokiem dalej niż koniec pola, które uprawiali.
I tu dochodzimy do odpowiedzi na pytanie, dlaczego pokój podpisany w Rydze w marcu 1921 roku był dla Polski katastrofą. Dlatego że układy tam zawarte oznaczały całkowity koniec planów przyszłej federacji, której sowiecka Rosja się bała jak ognia. Ale ta dyplomatyczna klęska dokonała się przede wszystkim dlatego, że federalista Józef Piłsudski, choć opromieniony wiktorią warszawską z 1920 roku, został zepchnięty na margines przez politycznych przeciwników i nie miał żadnego realnego wpływu na prace polskiej delegacji negocjującej pokój. Dominowali w niej jego wrogowie: nacjonalista Stanisław Grabski i niezbyt rozgarnięty galicyjski chłop Jan Dąbski.
Nic dziwnego, że rozmowy w Rydze przebiegały po myśli Sowietów. Polscy nacjonaliści nie chcieli mieć na karku kolejnych setek tysięcy niepolskich Słowian, których trzeba będzie na siłę asymilować. Owi krótkowzroczni ludzie, wyznający dodatkowo tak powszechny wówczas w Europie i na świecie antysemityzm, jednym pociągnięciem pióra zrezygnowali z Mińska i Witebska, miast zaoferowanych im przez jeszcze wystraszonych na początku Rosjan. Argumentem, dla którego odrzucili ten dar, był duży odsetek zamieszkującej je ludności żydowskiej. Zupełnie nie brali pod uwagę, że mogłyby stać się one fortecami zatrzymującymi przyszłą nawałę ze wschodu. A że Sowieci znów będą chcieli eksportować swoją rewolucję, w to nikt nie wątpił – oprócz właśnie nacjonalistów, którzy tradycyjnie byli rusofilami.
Polscy delegaci, rozgrywani jak naiwniacy przez znakomitego rosyjskiego negocjatora Adolfa Joffego (postać bardzo malowniczą – nieprzeciętnie inteligentnego człowieka, znakomitego szachistę i seksualnego drapieżcę), zgadzali się chętnie na ogromne, lecz rozłożone na lata kontrybucje wojenne, obiecywane w zamian za rezygnację z jakichkolwiek rozwiązań politycznych, które by pachniały przyszłą federacją. Genialny Joffe uzyskał, co chciał: Polacy wytyczyli dalszy rozwój swego państwa jako organizmu, w którym mniejszości słowiańskie – stanowiące niewiele mniej niż jedną trzecią ludności! – będą ciemiężone przymusową polonizacją, co prędzej czy później groziło eksplozją wewnętrzną. W zamian zaś złożył obietnice, z których większość była martwa już w momencie ich składania. Inna sprawa, że polskie społeczeństwo naprawdę chciało szybkiego podpisania traktatu pokojowego, który by kończył tę krwawą i okrutną wojnę i pozwolił wrócić prawie milionowi polskich żołnierzy do swych rodzin, pogrążających się w powojennej nędzy.
Tymczasem po pokoju ryskim Piłsudski otrząsnął się po dyplomatycznej klęsce i zaczął zbierać siły, by bronić się przed znienawidzonym wrogiem na kilku niewojskowych frontach. Nie zaniedbywał przy tym drogi politycznej i wspierał myślicieli, aby cyzelowali i do aktualnej sytuacji dostosowywali ideę federacyjną, której nigdy był nie porzucił. W latach dwudziestych jego najbliżsi współpracownicy integrowali wokół siebie przedstawicieli i przywódców narodów podbitych i uciemiężonych przez Rosję. W eleganckich warszawskich mieszkaniach, w pięknych dworkach na Litwie, opiewanych przez największego poetę polskiego Adama Mickiewicza, i w pałacach arystokratów, które jak wyspy polskości tkwiły w ukraińskim morzu, zaczęli się spotykać azerscy watażkowie, gruzińscy książęta i ukraińscy Kozacy znad Donu, czyli _crème de la crème_ eurazjatyckich wojowników.
Ruch tych spiskowców i myślicieli nazwano „ruchem prometejskim”. Tak jak ich mityczny patron przyniósł ludzkości ogień, tak i prometejczycy chcieli serca zgnębionych przez Rosję ludów ogrzać i rozpalić, przygotowując je do wytrwałego opierania się tyranii i zdobycia upragnionej niepodległości. Nie trzeba tu dodawać, że polskie służby specjalne wspierały ten ruch na wielu polach, a liczni funkcjonariusze legendarnej Dwójki, czyli wywiadu i kontrwywiadu wojskowego, byli czynnymi prometejczykami.
Jednym z najbardziej wpływowych spośród nich, choć jednocześnie skromnie unikającym wszelkiego rozgłosu, był pochodzący z Inflant major rezerwy Florian Tyzenhauz. Z wykształcenia _doctor medicinae_ uniwersytetu w Zurychu, z zamiłowań naukowych psycholog, z natury – nieustraszony wojownik, który przeszedł cały szlak Legionów Polskich, sił zbrojnych utworzonych przez Józefa Piłsudskiego. To właśnie on zainteresował się we wrześniu 1926 roku sprawą porywczego komisarza policji lwowskiej Edwarda Popielskiego, który – jak domniemywano – wymierzył pewnemu obrzydliwemu zboczeńcowi sprawiedliwość na własną rękę.
Tyzenhauz popierał takie metody i natychmiast powziął pewien ryzykowny plan. Nie wspomniał jednak o nim ani słowem swemu patronowi i przyjacielowi Józefowi Piłsudskiemu. Wiedział, że po zamachu stanu, którego ten dokonał w maju tegoż roku, ważną rzeczą jest uspokojenie nastrojów politycznych – wewnętrznych i zewnętrznych. A to oznaczało, że odważniejsze akcje przeciwko Rosji należy odłożyć na stosowniejszy czas. Nie działać na chybcika.
Takie były ogólne zalecenia Marszałka w sprawach wschodnich. Tyzenhauz fundamentalnie nie zgadzał się z tym stanowiskiem. Kiedy zrozumiał, jak można wykorzystać zawieszonego tymczasowo w obowiązkach komisarza Popielskiego, postanowił swój plan przeprowadzić w tajemnicy przed Piłsudskim. Poinformował tylko swych najbardziej zaufanych ludzi. Wiedział, jak wielkie ryzyko niesie ze sobą to sprzysiężenie, ale nie wahał się go podjąć.
Kiedy Tyzenhauz odprowadził na pociąg młodego policjanta, który miał prowadzić wewnętrzne śledztwo w sprawie domniemanego udziału komisarza Popielskiego w zabójstwie pedofila Józefa Miętkiego, i kiedy wyrzekł do Celestyna Brodzińskiego słowa: „Od wyników tej sprawy w najmniejszym stopniu nie zależy pański kolejny awans!”, wrócił do swej luksusowej willi przy ulicy Łowickiej, połączył się z pewnym prawie nikomu nieznanym numerem i rzucił kilka słów:
– Nadszedł czas, by naostrzyć sztylet.
Wilno, grudzień 1926 roku
Podróż ze Lwowa do Wilna z przesiadką w Warszawie zajęła Popielskiemu prawie dwadzieścia trzy godziny. Jechał pociągiem relacji Bukareszt–Warszawa wyposażonym w wiele wygód, w tym w dobrze zaopatrzoną w trunki restaurację. Trasa alternatywna przez Zdołbunów i Łuniniec zabierała tylko godzinę więcej, lecz wymagałaby nie lada cierpliwości, z jaką trzeba by znosić trzygodzinny postój w Zdołbunowie. Popielski wszystko sobie policzył i podjął racjonalną decyzję o podróży z przesiadką w stolicy. Plan ten kłócił się trochę z otrzymanym zaleceniem, aby jak najmniej rzucać się w oczy. W pociągu relacji Lwów–Warszawa i Warszawa–Wilno mogło bowiem jechać wiele osób wykształconych i zamożnych, mieszkających w wielkich miastach, czytających prasę, a zatem mogących rozpoznać Popielskiego jako bohatera niedawnej afery z Józefem Miętkim. Kresową koleją żelazną natomiast – oprócz nielicznych arystokratów i latyfundystów – poruszali się niepiśmienni polscy rekruci zmierzający do przygranicznych garnizonów albo jadący na jarmark rusińscy chłopi, którzy w ten srogi mróz pozostawili w gospodarstwach swe wozy i konie, albo też żydowscy handlowcy czytający jedynie „Wilner Tog” czy „Hajnt”, względnie „Nasz Przegląd” unikający spraw krajowych i słynący ze swych zagranicznych korespondencji. Poza tym wszyscy oni zresztą podróżowali zwykle klasą drugą lub trzecią, w odróżnieniu od Popielskiego, stałego pasażera klasy pierwszej. Choć istniało wiele argumentów za podróżą kresową, jako grożącą niewielkim prawdopodobieństwem rozpoznania, Popielski zbagatelizował je dla swej wygody i kupił bilet kolejowy do Wilna _via_ Warszawa.
Podjąwszy tę decyzję, poczuł sporą ulgę. Nie był specjalnie przesądny, ale w głębi duszy musiał przyznać, że miasto Zdołbunów źle mu się kojarzyło – z fiaskiem pewnej tajnej misji, jaką powierzono mu cztery lata wcześniej. Z jednej strony nie wierzył w „zapeszanie” przedsięwzięć, ale z drugiej – nie chciał zleconego sobie nowego sekretnego zadania zaczynać od złych wspomnień i od nocy spędzonej w nielubianym mieście.
Wyjechał ze Lwowa przed ósmą rano, a na warszawski Dworzec Główny, wciąż zwany Tymczasowym, dotarł, gdy szły trzy kwadranse na siódmą wieczorem. Do odjazdu pociągu do Wilna z dworca nazywanego bardzo właściwie Wileńskim brakowało równo godziny. To wystarczyło, aby dostać się na ów dworzec, leżący po drugiej stronie Wisły, i zameldować się w klasie pierwszej pociągu, który przez Białystok i Wilno jechał aż do Jakubowa w łotewskiej Semigalii.
Edward tryskał dobrym humorem. Podróż z Warszawy do Wilna trwała jedenaście godzin. Przez ten czas trochę drzemał, trochę rozmyślał, a trochę czytał i analizował pierwszą mowę Cycerona przeciwko Katylinie. Było to zajęcie tyleż pożyteczne, co konieczne, bo właśnie od tego tekstu miał rozpocząć swoją pracę dydaktyczną, która nie była niczym innym jak tylko przykrywką jego rzeczywistych działań nad Wilią. I tak już przyjemny nastrój Popielskiego jeszcze bardziej się spotęgował, kiedy zjadł w wagonowej restauracji cztery potężne pyzy nadziewane mięsem, polane grzybowym sosem i przystrojone chrupiącymi skwarkami. Wybrał tę potrawę opisaną w _menu_ jako litewskie cepeliny, ponieważ uznał – jakby sam przed sobą chciał wytłumaczyć to obżarstwo – że wobec perspektywy zamieszkiwania w Wilnie przez kilka następnych miesięcy trzeba jak najszybciej wejść w świat tamtejszych smaków.
Pociąg dotarł do Wilna punktualnie pięć po wpół do ósmej rano. Kiedy Edward raźno z niego wyskoczył, aż go zatkało od silnego mrozu. Dźwigając elegancki sakwojaż z tłoczonej skóry, wyszedł z peronu, przeszedł przez hall dworca i znalazł się przed jego budynkiem. Trzaskający, prawie dwudziestostopniowy mróz mocno przerzedził bardzo liczną zwykle grupę dorożkarzy i tragarzy, którzy codziennie z nadzieją oczekiwali przyjazdu nocnego z Warszawy. Tego szarego, nieco mglistego poranka było ich niewielu i wszyscy szybko zdobyli klientów. Pasażerowie klasy pierwszej, którzy – jak się Popielski zorientował z ich rozmów – wracali do Wilna, załatwiwszy w stolicy swoje interesy, byli tak zmęczeni i rozjątrzeni bezsennością, że jedyne, o czym marzyli, to by szybko udać się do swych domów i zalec pod stosem pierzyn. Toteż na wyścigi wybiegali przed budynek, potrącając się łokciami, oddawali swe bagaże we właściwe ręce, pokrzykiwali ostro na woźniców i z ulgą zapadali w dorożkarskie kanapy, przykrywszy sobie pledem kolana.
Popielski się nie śpieszył. Stał przed dworcem, ubrany w ciepłą bekieszę i wysokie, podbite od wewnątrz kożuszkiem lśniące sznurowane buty. Palił obojętnie papierosa i przyglądał się swoim niedawnym towarzyszom podróży, instynktownie rejestrując w myśli adresy, które podawali. Ulica taka-a-taka, Wilcza Łapa, Ponary, Antokol. Same dobre podmiejskie dzielnice. Wiedział, że jego tymczasowa kwatera znajduje się również w jednej z nich, zwanej Zwierzyńcem. Przyjeżdżał kilkakrotnie do Wilna w sprawach policyjnych, a nawet spędził tu kiedyś dwa tygodnie. Znał zatem nieźle to miasto, a nawet szczerze je lubił.
Kiedy okazało się, że tragarzy i fiakrów już dla niego zabrakło, oddał sakwojaż do przechowalni bagażu i nakazał przynieść go sobie wieczorem do kwatery przy ulicy Krzywej 17, zapłaciwszy i za przetrzymanie torby, i za przyszły trud posłańca całe pięćdziesiąt groszy.
Pstryknął papierosem w śniegowy puch, melonik nacisnął na uszy chronione przed zimnem specjalną wełnianą opaską, ręce wbił w rękawice z foczej skóry i ruszył ulicą Kolejową na wschód. Zostawił za sobą wileński dworzec, który przypominał mu grecką świątynię podpartą dwunastoma attyckimi kolumnami i zwieńczoną trójkątnym tympanonem. Zamiast scen bitewnych i religijnych rozpierał się tam herb miasta
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.