- W empik go
Pomór - ebook
Pomór - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 256 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z tej smutnej ziemi . Poezye. Nakład Księgarni Polskiej. Lwów 1903. Cena 2 kor.
Skapany świat . Dramat w 4 aktach z epilogiem. Nakład Księgarni Polskiej. Lwów 1903. Cena 1 kor. 20 hal.
Ofiara . Dramat w 3 aktach z 1846 r. Nakład Spółki "Książka" Kraków 1905. Cena 1 kor. 50 hal.
Wina i Kara. Tragedya w 3 aktach. Nakład Spółki "Książka". Kraków 1905. Cena 2 kor.
Herkules nowożytny i inne wesołe rzeczy . Wydanie drugie Nakład Spółki "Książka". Kraków 1907.Cena 2 kor.
Nad urwiskiem . Wydanie drugie z dodatkiem " Listów ze wsi ".Nakład Spółki "Książka". Kraków 1909. Cena 3 kor.
Komornicy . Powieść. Wydanie drugie. Nakład Towarzystwa Wydawniczego. Lwów 1908. Cena 2 kor. 60 hal.
Miłość pasterska . Nowele. Nakład Towarzystwa Wydawniczego. Lwów 1908. Cena 2 kor. 40 hal.
Franek Rakoczy . Epilog w 3 aktach. Nakład Towarzystwa Wydawniczego. Lwów 1908. Cena 1 kor. 80 hal
W roztokach . Powieść w 2 tomach. Wyczerpane. Wydanie drugie w przygotowaniu.
Władysław OrkanZŁE ROKI.
Było to w czasie, kiedy Pomsta przeszła po dworach i ostawiła za sobą: powytłukane okna, porozbijane sprzęty, pootwierane stodoły, a gdzieniegdzie spaleniska abo i trupy. Strach było patrzeć na to zniszczenie okrutne. Widziało się: jakiś duch zatraty dmuchnął piekielną siarką po pałacach. I nie było jednego dworu na znanym obszarze kraju, któryby od tej podmuchy ocalał. Wszystkie stały, jeśli nie rozwalone, w zaniszczeniu – i podawały czoła do upadku. Gdzieniegdzie mur jeno sterczał abo komin wysoki nad ziemią, a reszta się już rozsypała i zalegała miejsce pokoi dawnych kupą gruzów. Tu i ówdzie jeszcze pałac się odzierżył, ale powywalane drzwi i powybijane okna świadczyły dość wyraźnie, że ludzi w nim niema. I stały te pałace w opuszczeniu smutnem, patrzały ku wsiom swoim otworami okien – skąd dawniej szły strach i groza, teraz wiała pustka… Stały, jak te grobowce ludzkiej pychy, po których wojna przeszła i łupieżcy rozwalili je, aby wydobyć bogactwa na trupach zachowane.
Były tam bogactwa, były – ale nikto ich z ludzi nie widział… I nie wiadomo, gdzie się popodziały. Tak, jakby w ziemię wsiąkły… Bo i panowie ich nie zdołali unieść – i w chałupach ich nie widać było. Ba! W chałupach… sto razy przykrzejsza nędza zagnieździła się, niż przedtem.
Nastały roki złe…
Zaraz w pierwszem lecie po rabunku zboża pohybły na polach, a gdy nadeszły żniwa, to nie było wyraźnie co zbierać. A ludzie wsiali na wiesnę więcej, niż po insze roki; bo choć niejeden nie miał na tyle w sąsieku, to podczas rabunku przybrał z pańskiego gumna i wsiał sporo. Ale, widać, pańskiemu zbożu nie udało się na chłopskich gruntach, nie chciało nijak uróść, a jeszcze przykładem swoim popsuło to insze, co już było wzwyczajone do jałowej ziemi, abo też, kto wie – może taki czas był, taka kara. Bo co się to zboża naosypało podczas rabunku po drogach! Deptano po niem, jak po piasku. Pan Bóg musiał i to widzieć… To też zapłaciło się przy żniwach. Nie było co zbierać. A skoro przyszło do omłocki, to nie było co i widzieć… Mało co ziarnek się dostało, a i te nikły w oczach prawie; w żadnem nie było duszy. Na dopłatek ziemniaki poczęły się psuć na zagonach, i gdy nadeszło kopanie – z połowę blisko okazało się zgniłych, reszta drobiazg, nie większy od przepiórczych jaj. To była wszystka żywność, jaką naród na zimę z pól zebrał. Poczęły się też dni przesmutne, po których ludzie, jak po urwisku pochyłem staczali się w przepaść nędzy coraz to czarniejszą…
Tak się poczęły złe roki.
Z początku ludzie jeszcze się jakoś krzepili, jeszcze się ratowali w tej nadziei, że Bóg zwróci na ziemię litościwe oczy, i że ta nędza się skończy. Ale skoro następny rok jeszcze większy przyniósł nieurodzaj, skoro ludzie nic prawie nie zebrali z pól, wtedy już potracili ostatnią nadzieję, i każdy stał się w sercu gorszym, na swoją i drugich przyszłość z rozpaczy zobojętniałym.
Wtedy to zdarzyło się, iż niejeden samotny człek ostawił wiatrom ojcowiznę swoją i poszedł we świat daleki, a zdarzyło się znowu, iż paru zasobniejszych, co mieli jeszcze ziarno z roków urodzaju, ponabywało grunta całe za parę korców zboża – ziemi nikto nie cenił, odkąd przestała rodzić. Tak, jak żeby zły urok szatan na nią rzucił. Co kto wsiał – nie urosło, co kto wsadził – zgniło. Przyszło kopanie, to kilkoro cały dzień boży kopało, a na wieczór nie mieli co w koszykach nieść. I różnie ludzie dumali w swoich mętnych głowach. Plątała się nawet bajka o jezuitach, którzy mieli na złość światu ziemniakom pogrzeb sprawić, i przez to się ziemniaki psuły. Byli tacy, co temu dawali wiarę, bo się już rozum pomieszał doznaku, i nie wiadomo było, kogo winić. Ale też byli i tacy, co się w sumieniach swoich rachowali i pozierali ze skruchą ku niebu; czuli w sercach, za co ta kara przyszła, i nie śmieli na głos wołać o zmiłowanie.
Już trzeci rok się zaczął tej pokuty ciężkiej, już – widziało się – nic cięższego przywalić nie może, a tu jeszcze straszniejsze fale się zbliżały, jeszcze gorsze dla łudzi nawały i klęski…
………….
Żywo ich widzę, jak obsiedli miskę i posilają się w milczeniu. Dzieci, które pomniejsze, na ziemi stoją przy stole i na palcach się podnoszą, aby dojrzeć na miskę przez krawędź. Dwoje ich takich niewysokich; niedużo starszy od nich chłopiec już daje sobie radę, siedząc, i je podług obyczaju. Czwarte, nieletnie jeszcze, na ręku dzierży matka, choć nie każdyby powiedział, że to matka tych czworga człowiecząt, tak jej postaci jeszcze dziewczęcość się trzyma. Jeno z twarzy przybielałej i z oczów ogromnie smutnych widnieją matczyne troski. Dzierży to małe na ręku i karmi je z łyżki, żując mu w ustach swoich twardawe ziemniaki. Widać wyraźnie walkę, którą toczy w sercu, by nie połknąć pożutej strawy, jak głód radzi. Zdaje się osłabionej, że zdrowie w ustach trzyma, wszystkie włókna jej ciała go pragną, a przecie się przezwycięża i zwraca je dziecku. Podobną walkę toczy w sercu swem i ociec, młody jeszcze gazda, siedzący naprzeciwko, opodal na ławie; umyślnie się tak odsunął, aby oczy ochronić od pokus; onby to wszystko warzywo za jednym połykiem wchłonął i jeszczeby się obejrzał za dalszem – wnętrzności mu, jak psy głodne, wyją o posiłek – a tu poziera: – dzieci z wytrzeszczonemi oczami nachylają się nad krawędź miski… – i, choć go głód popycha, nie daje się znaglić, ale pomału, z rzadka bardzo wyciąga rękę ku stołowi. Po każdej łyżce strawy długo się namyśla i oczami głaska włosy zajętych jedzeniem dzieci, jakby chciał mówić: "Jedzcie, ja wam ta niedużo ujmę… "
Prócz tej młodej rodziny znajdowała się w izbie dziewczyna, wzrostem dobiegająca gospodyni i może lat kilka jeno od niej młodsza. Ta stała przy nalepie w smutnawem zamyśleniu. Zresztą nikogo więcej w chałupie – i cicho – słychać było jeno z rzadka stuk łyżek drewnianych o brzeg miski.
Młody gazda, jak się rzekło, mało się jedzeniem trudził, dumał se różnie w przestankach, abo i zgoła bez myśli oczami po izbie włóczył. Aże się mu wzrok oparł o stojącą przy piecu dziewczynę.
– Czemu ty, Salka, nie śniadasz?
Dziewczyna drgnęła, pytaniem niespodziewanem zaskoczona i, siląc się widocznie na głos swobodny, odrzekła:
– Ja już po śniadaniu.
– Kiedy? Kto cię widział, jakeś śniadała?
– Bratowa widzieli: piekłach ziemniaki…
– Prawda to, Tekla? – zwrócił się do żony.
– Jakże! Ona by też o sobie naprzódy myślała!
– Piekłach przecie…
– Dla kogo?
Salka takiemi proszącemi oczami spojrzała na Teklę, że ta już nie miała siły dokończyć myśli poczętej.
Gazda, mimo to, zmiarkował już coś poza słowy, bo zagadnął obie razem:
– Co to za tajemnice chowacie przedemną?
Ale ani ciekaw był, ani czekał ich odpowiedzi.
Grało mu insze poza uszy. Położył łyżkę, przeżegnał się i począł szukać kapelusza.
– Trza wyjrzeć na świat… czy sie nie robi jaka wiesna… Widziało sie wczora, że sie odciepliło. Może przecie słonko sie zlituje…
Ukręciwszy się po izbie, wyszedł.
Dzieci przyciągnęły miskę na kraj stołu i dochlipywały resztę ostałego mleka; przytem każde starało się ku swojej stronie miskę schylić, o co swar był między niemi i bratnia niezgoda.
Tekla, stawiając na ławce dziecko przy sobie, zwróciła się w stronę pieca i spotkała się wzrokiem z oczyma dziewczyny, której jeszcze dotąd z twarzy rumieniec nie zeszedł.
– Oj, Salka, Salka! – poczęła z uśmiechem, kiwając głową litośnie.
Dziewczyna spuściła oczy.
– Widzisz, byłoby sie wykryło przed Łukaszem… Choć może on i wie…
– Skądby wiedział? Nie mówcie mu, bo mógłby sie gniewać. Pomyślałby, że i więcej co wynoszę z domu…
– Tegoby zaś nie pomyślał. Ale byłoby mu markotno, bo nie rad na Tomka…
– Mamo! – począł się skarżyć starszy chłopiec – Anielka z Walusiem zabrali przed siebie miskę i nie dadzą mi dośniadać…
– Połóż już łyżkę, Józuś. Widzisz, tyś starszy, to im trza ustąpić.
– Ale oni mniejsi, to se mogą prędzej pojeść.
A ja już z tatą na wiesnę będę orał, to muszę dużo jeść, cobych miał siłę…
Usłuchnął jednak i położył łyżkę. Tekla zwróciła się znów do Salki:
– Ja cię też za to nie pochwalę, choć wiem, że to z dobrego serca robisz. Bo i ktoż widział tak dobrowolnie sie przygłodzać? Onby ci zaś nie przyniósł i nie dał, możesz być pewna. Nie wiem, jakie on ma pomyślenie…
– Moiściewy, już też nie gadajcie…
– Jakże, mojaśty, nie mam gadać, kiedy mi o ciebie idzie. Uschniesz doznaku, jak tak będziesz robić.
– E, co ta o mnie!
– Też to, że siebie zawdy stawiasz na ostatku…
– Abo i wy tak nie robicie? Naprzody dzieciom, Łukaszowi, a potem dopiero sobie…
– To, widzisz, dzieci co inszego… chłop też… bo jakże… No ale… Ja wiem, że i ty go lubisz… Ale to przecie nie obowiązek twój tak dbać o niego… i nawet grzech… Kiedyś dałach ci placku, toś nie zjadła, inoś zaniesła Tomkowi. Żeby to jaki żebrak… ale gospodarski syn! I nie wiem, jakie on ma sumienie… Wie przecie, że sobie od ust odejmujesz, i że tu u nas już ostatnia bieda…
Salce łzy stanęły w oczach.
– Moi kochani, już też nie gadajcie.
– I jakże nie mam gadać, skoro mnie to gorzy, jak pomyślę… Taki chłop i, Panie święty, od takiej mizeroty bedzie skrzepienia wyzierał?
Salka broniła się przez chwilę płaczowi, póki go nie przemogła, i wreszcie na obronę postępku swojego rzekła jedyne, ciche słowa:
– Oni tam nic nie mają do jedzenia…
– Przecie pono jeszcze mają ziemniaki w piwnicy.
– Jeżeli mają jaką szczyptę, to ochraniają do sadzenia…
– No, to ono tam nie tak ostatnio, skoro jeszcze ochraniać mogą. U nas gorzej…
I poczęła w zasępieniu przechodzić myślą gospodarstwo swoje, a Salka, widząc turbacyę w jej oczach, zamilkła, i równym smutkiem twarz jej się powlekła.
Dzieci tymczasem skończyły śniadanie i teraz z głośną kłótnią spychały się z ławy; każde chciało być najbliżej okna, by módz wyzierać na osiedle. Aże matka musiała wmieszać się między nie słowami karcącemi. Poczem znowu zwróciła się do Salki.
– Zapalże na nalepie i zestrój se jakie śniadanie.
– Ja nie głodna, wierzcie mi…
Tekla popatrzyła na nią wzrokiem, w którym przez udane zagniewanie przebijała się tkliwość serdeczna.
– No i coż ja z tobą pocznę?
– Najlepiej wypędźcie z chałupy.
– Musiałabych takie sumienie mieć, jak Danajka. Obie się uśmiechnęły.
– U nich tam ciągła niezgoda – rzekła, smutniejąc pomału, Salka.
– Dyć sie Jantaszek wyskarżyć nie może. I na Tomka sie dość żali…
– Coż Tomek winien, że taką ma matkę? On sam staje po stronie ojczyma…
Wszedł Łukasz. Przerwały rozmowę, bo z twarzy jego zobaczyły, że go coś niemało zgryzło. Usiadł ciężko na ławie i zgnębionym głosem począł:
– Haw na okole pustki… Słomy niema jeno na naręcze. Tych parę brzemion barłogu jakby sie nazmiatało… Nie wiem, czem sie ta krowa dożywi do wiesny. Dość, że jedna jeno jest, bo resztę te roki zjadły, to i tę ostatnią trza bedzie wywieść z obory. No, ale sprzedać – ktoż kupi? A zresztą, coż z tych pieniędzy, choćby sie za nią dostało? Dyć są pieniądze w skrzyni… Zabić znowu – coż zabić? Tych gnatów trochę, skórą obleczonych? Tak źle – i tak niedobrze. Ta kapka mleka koniecznie potrzebna. A tu na okole pustki… I wiesna sie nijaka nie robi…
Pochylił się, turbacją ciężką przygnieciony, i oczy utkwił w ziemię w tępem zapatrzeniu. A obie niewiasty młode nie śmiały oddychać głośno, by mu nie przybaczyć swoją obecnością jakiegoś nowego strapienia i nie wywołać przez to nowej trwogi. Ocknął się jednak sam i, zwracając oczy cierpieniem gorzkie w stronę żony, podniósł głos:
– Powiadałech, że trza ziemniaki ochraniać. Przydałyby sie, jak mleka nie bedzie…
– Nie było co ochraniać – szepnęła Tekla.
– Ale wy – ciągnął, nie zważając na jej słowa – na jutro nie patrzycie. Co jest, to zgotować odrazu, a potem niech bedzie, co chce – taki wasz rozum.
Potrzebno i teraz okrawki psuć, kiedy mąką by sie jeszcze odegnało?
– Ty sam… – poczęła Tekla, ale nie mogła dokończyć, taka ją żałość po sercu obiegła.
On jednak wiedział, co chciała powiedzieć, i wiedział, że miała słuszność. On rzeczywiście sam namawiał, by choć na smak okrawków zwarzyła, bo się mu zecnąć na owsianem chciało. To też, chcąc niesprawiedliwość swoją pokryć abo choć złagodzić, dużo wyrozumiałej już kończył:
– Bez ziemniaka sie cnie, prawda, bo sie człek przez długie lata wezwyczaił. To jedyny dar boży, co sie nie przyje, choćbyś go i najczęściej pożywał. Nie dziwota, że w tych rokach, kiedy Bóg poskąpił, ludzie za ziemniakami strasznie upałują. Chwała Bogu, że my tę szczyptę ugrzebli, bo mogli my nic nie ukopać, jak wielu. I choć na smak, to było. Ale teraz trza mocno o tem dumać, żeby co wsadzić. Okrawków, widzę, niedużo ostało – jak sie i te zje, coż bedzie? A może nadejść jeszcze gorszy czas.
– Boże, zachowajże też! – szepnęły obie niewiasty, podnosząc oczy ku górze.
– Powiadają, że sie niema czego dobrego spodziewać. Dyć już trzeci rok – miała czas bieda na kość uschnąć abo sie zabrać kany we świat, a ona sie nie usuwa, ani nie myśli nijak miertwieć, ale sie panoszy wokół, jak to złe ziele, któremu odetnij korzeń, to mu trzy odrosną. Wszystko ku czemuś strasznemu idzie… Ja już nie wiem, czy ludzie tacy źli, czy Bóg taki nielitościwy…
– Nie gadajże też tak…
– Rozum sie w głowie przewraca, kiedy człek
O tem pomyśli. A tu jak nie myśleć? Powiedz. Wszystko sie naraz gromadzi i robi taki ścisk, że nie sposób znaleść furtki, którąby dusza mogła uciec w jaki kąt cichy, choć na niedużą chwilę. Żeby to człowiek sam był, to już jakby padło, tak by sie musiało przyjąć.
1 śmierć samemu nie okrutna. Ale w takiem owikłaniu…
Tekla poczęła cicho płakać. I Salka, widząc jej łzy, po licach spadające na głowę dziecka śpiącego na podołku, również nie mogła łez w oczach zatrzymać. A Łukasz mało i uważał na nie, mówił jakoby do siebie, a raczej jakby z kimś nieobecnym gwarzył i za niego odpowiadał sobie:
– To już teraz tak ciężko, że sie widzi: nijako nie może być ciężej – a jak też przyjdzie czas gorszy? Coż wtedy człowiek powie o dzisiejszym? Coż sie dziś mówi o roku łońskim abo i zaprzeszłym? I wtedy ludzie wyzierali końca jakiego, a nie nadszedł… Nędza nie ma dna, ani skończenia…
I jakby sam myślą począł osuwać się gdzieś w przepaść, jakby już nad czeluścią stanął, wzdrygnął się i szepnął z trwogą:
– Co to bedzie… Jezusie, ratuj!…
Niewiasty łzy otarły, patrzyły teraz suchemi oczyma przed się, jakby i one tę otchłań widziały, o której nikto wyraźnie nie mówił, a wszystkim się zdawało przecie, że ktoś mówił.
I wszystkich trwoga ogarnęła. Siedzieli bez poruszeń, w bezradnem zastanowieniu. Dzieci nawet, widząc trwożący ich dusze wyraz w twarzy rodziców, pomilkły i stały w cichości wielkiej, bojąc się ruszyć; oczy im tylko chodziły dokoła, pełne nieśmiałych pytań.
Po izbie przeszło widmo czarne – i na dusze od niego padł cień. Pociemniał świat ich oczom, jak przy zaćmieniu słońca, gdy serca ludzkie lęk przeraża, czy to już koniec świata się przybliża… I tak się ta rodzina grążyła w strapienie czarne, jak pogrąża się w noc ciemną skupiona gromadka drzew na pustem polu. Widziało się: czuwają, bo oczy wszystkie otwarte, a sen ich jakiś ciężki tak na jawie przysiadł.
Było zajrzeć do tej izby przed trzema rokami… Wesołość grzała się w słońcu na środku podłogi, beztroska patrzyła zewsząd uśmiechnietemi oczami, a bogactwo nie chowane rozpierało się po kątach. Łukasz Jamróz miał podostatkiem wszystkiego. W oborze sporo żywizny, na okolę potrawy po banty, w sąsiekach zboża okopisto, a w skrzyni złote "cwancygiery" nieruszane od czasu, jak je tam nieboszczykowie ojcowie schowali. I wszystko mu się podarzało. Żonę wziął do swojej woli, i chociaż mu ta wiana dużego nie wniesła, to zaś umiała swoją zapobiegliwością przysporzyć dobra chałupnego. Niemałą też pomocą i wesołością w domu była mu Salka, rodziców jego wychowanka, którą przywykł był uważać za siostrę swoją rodzoną, i ona też go bratem nazywała. Wszystko troje mieli co robić natem gospodarstwie, bo gruntu było dużo. Łukasz bowiem dzierżył z ojców pół Jamrozowej zagrody; sąsiedzi jego osiedlowi, Gabryś i Jantaszek, mieli drugie pół – po czwarciźnie; ich bieda mogła napastować. Nieraz dało się usłyszeć, jak uskarżywszy się pomiędzy sobą, gdy gwara zeszła na sąsiada, powiada jeden do drugiego: – "Coż Łukaszowi? Jego sie bieda nie tknie. Nie ma śmiałości przystąpić z żadnej żywej strony". – "Ba! Skądby śmiała? Grunt odpowiedzialny, statku Pan Bóg mu nagadza; przytem chłop młody, da se radę, babę se też upatrzył do swojej upodoby… " – "Dyć już o lepszą trudno, moiściewy, taka już chłopu majątku nie ujmie". – "Jednemu Bóg nagodzi… " – wzdycha ciężkawo Jantaszek, myśląc pocichu o swojej Danajce. I tak mu ludzie zazdrościli. Bo oczywistnie było widno, że mu niczego nie brak było, jeno chyba dzieci sporo, któreby miały co trwonić. A i dzieci Bóg przysporzył, właśnie na złe roki…
I teraz oto ta rodzina, jak rodzina sarn wśród zaspów śnieżnych, w tej izbie białej trwogą zaskoczona. "Udali sie z pod śniegu dobyć pożywienie?" – Albo: "Udali sie wykopać na jaką przestrzeń widniejszą?" Tak pewnie myśli rogacz, śmiertelną obawą o życie swoich miotany. Tak przedumuje i Łukasz na ławie, szukając w rozumie swoim sposobów ostatnich. I nijak ich nie może znaleść. A niewiasty, doznaku jak owe siutki lękliwe: to pozierają z otuchą na niego, czy nie dojrzą w jego oczach jakiego ratunku, to znowu spuszczają głowy i patrzą przed się oczami nieruchomemi, pełne gotowej ofiarności w sercach i bezradnego smutku.
Dzieciom się wnet ucnęło to ciężkie milczenie – nie mogły nijak cicho długo wybyć – poczęły z początku szeptać między sobą, a potem podnosić głosy przy rozgwarze.
– Wnet bedzie obiad…
– Ale! Wnet! Dopiero śródpołuń…
– Słonko już przy nalepie. Jak dojdzie do skrzyni, to bedzie połednie…
– A zaś nie! Jak dojdzie do łóżka, to dopiero wtedy bedzie połednie…
– No, to sie załóżmy!
– No, załóżmy sie… O co? Długie dumanie.
– Widzisz, nie masz sie o co założyć…
– A ty też nie masz.
Do rozmowy Walka i Anielki wmieszał się najstarszy Józek.
– Coż z tego, że bedzie połednie, skoro mama nie będą obiadu gotować…
– Juści! Ty wiesz, że nie będą! Myślisz, że ci kto uwierzy? Jakżeby my wybyli do wieczora?
– A nie wiecie, jak wczora tata powiedzieli, że trza obiadu nie gotować…
Anielka głos podniosła w płaczu:
– Mamo! bo Józek gada..,
Ale nie dokończyła, jeno płaczem się załknęła, spotkawszy surowe spojrzenie ojca, i umilkła. – Za chwilę już wesołość była między nimi, gwar się na nowo wszczynał…
– Co ty najbardziej wolisz?
– Kluski ziemniaczane.
– A ja zaś wolą ziemniaki pieczone…
– A ja zaś wolę placek….
– Ja też placek! ale nie owsiany… – rzekł z dumą Józek.
– Jakiż to nie owsiany? – spytała nieśmiało Anielka.
– Ty nie pamiętasz, boś ty wtedy jeszcze mała była, jak my mieli dużo jęczmienia i orkisza…
– Ja wierni – zawołał radośnie Wałek. – Mama raz przynieśli…
– Będziecie wy raz cicho! – krzyknął ojciec. – Bo jak wstanę…
Dzieci, zlękłe gniewem ojca, naraz ucichły. Matka popatrzyła na nie i żal ich się jej zrobiło. A miała jeszcze do Łukasza urazę w sercu za słowa, któremi ją poprzednio skrzywdził. Więc się zwróciła do niego z wyrzutem:
– E o coż sie ty na nie ciskasz? Coż one takiego robią?
– Tak wiecznie dzwonią poza uszy.
– Zwyczajnie, jak dzieci…
Łukasz nic na to nie odrzekł. Patrzał po izbie oczami gniewnemi.
– A ty, Salka, co tak siedzisz?
– Znowu cię Salka uraża? Przecie ta ci nie dzwoni poza uszy…
– E! bo tak spuszczacie głowy, jakby już pod śmierć. Ja sam dość mam strapienia, to co wy jeszcze przydajecie tym niepotrzebnym smutkiem?
– Pociskujesz sie, sam nie wiesz o co i na kogo. Bieda, to darmo, to kto temu winien… Trza Panu Bogu wszystko ofiarować…
– No, już wiem, wiem, co powiesz – przerwał niecierpliwie. Wstał z ławy i przeszedł się pd izbie. Wreszcie, podumawszy chwilę, wziął serdaczynę z kołka, zaodział się i wyszedł, nie mówiąc słowa do nikogo.
Tekli po wyjściu Łukasza znów łzy się cisnęły z oczu, i ledwo ją Salka zdołała uprosić, że się ustanowiła w płaczu.
– Jemu sie nie macie co dziwić, – mówiła w końcu – że sie takim uraźnym stał, i że go tak wszystko gniewa, na czem jeno myśl zeprze… Bo jakże sie nie bedzie ciskał, skoro go tak strapienie ustawicznie prześladuje i ani na krok nie opuści. To sam nie wie, co go drażni. I wyrywa sie, jak dłoniom zmory…
– Ja wiem. W domu wszystko mu przed oczy zachodzi. Chce to stracić choć na chwilę – idzie między ludzi – szuka jakiego rozerwania… Ale tam sie gorszej biedzie napatrzy… Czy ja nie wiem? Wróci taki przygnębiony, że go ani poznać.
– Oj, bo tak. Teraz u ludzi jeden zgrzyt…
– I czemże sie rozerwie? Powiedz.
– Ale choć czas zły minie…
– Minie jeden, te nadejdzie drugi. I człek przed czasem sie nie schowa, choćby w mysią norę wlazł, to darmo.
Wzięła polekku dziecko, które jej usnęło na podołku, i zaniesła je do kołyski. Przebudziło się, gdy je kładła i zaczęło płakać. Ale je wnet nuceniem głośnem uciszyła – zwolna przy kołysaniu równem usypiało.
I nic nie słychać było w izbie, prócz oddechów i miarowego toczenia się kolistych odnóż kołyski.
Przez szyby słońce wdzierało się i malowało białe okno na szarej podłodze. To okno pomykało się niepostrzeżenie, aże i doszło na środek podłogi.
Nastało południe białe i uroczyste, jak święto; w izbie też zapanowała teraz święta cisza.
Nagle w tę ciszę wpadły z osiedla dwa głosy:
– Wyga?
– Nie wyga!
Niby hasło krótkie i odzew umówiony, jak przy jakiej straży. Tekla podniesła głowę z nad kołyski, przy której klęczała dotąd i spojrzała na Salkę:
– Któż to tak?
– Gabryś z Tomkiem. Nie wiecie? Dokończają okół Jantaszkowi.
– Nie wiedziałach nic o tem. Choć ich słychać było. Myślałach, że ta co rąbią koło chałup… Ale jakże on sie Jantaszek odważył na to kończenie? Kiedy on to zaczął stawiać! Przed dwoma rokami! I nijak sie nie mógł wspomódz, aże dopiero w tym czasie najgorszym…
– To tak było… Bo mi Tomek opowiadał skraja. Gabryś majstrował u ludzi, dopokąd sie dało. Ale teraz nikt nie myśli o budowaniu. Choćby kto chałupę miał niedokończoną, to woli na boisku siedzieć, a majstrów nie pytać, bo im trza dać jeść.
– O dyć o tem wiem.
– I trafiło mu sie w paru miejscach, że go ze zrębu zegnali. Bo przyszedł, wylazł na zrąb i gwałtem parł sie do roboty, aby go jeno żywili. A ci nie wiedzieli: czy mu dziękować za jego dobrą ochotę, czy go z dyabłami odprawić. Prosili go o przestanie, wreszcie i poklęli. Widzi… sąsiadów okół stoi nieskończony – wziął siekierę i chycił sie, ani go nikto nie pytał…
– I któż go żywi?
– Czy ja wiem. Pewnie sam sie żywi, bo przecie oni nie mają… Tomek wychodzi ku niemu i pomaga mu jak umie; i tak inszego nie ma do roboty, a czas sie prędzej pomknie.
– Dobrze, że już raz ten okół skończą – zaczęła po chwili Tekla – bo taki ten zrąb był nieprzyjemny oczom, że sie ani patrzeć w tamtą stronę nie chciało. Tak na uboczu, za osiedlem – zawdy to miejsce tam było obdziorne. Tak ten zrąb wyglądał, jak opuszczona kostnica przy jakim starym smentarzu, z której wiatr zerwał dach i powywalał drzwi. Kiedy mi padło tamtędy iść zmrokiem po wodę, to mi sie zdawało zawdy – wiesz co?… że tam śmierć skryta siedzi i patrzy łakomemi oczami w osiedle przez czarny otwór boiska.
– Nie gadajcież…
– No, naprawdę, tak mi sie zdajało.
Umilkły. Niezadługo doleciało z pola:
– Wyga?