- W empik go
Pompalińscy - ebook
Pompalińscy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 557 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wzywanie pomocy Muz przed rozpoczęciem pisania, nie jest rzeczą czasów naszych. Było to kiedyś modą powszechną, ale być przestało, odkąd pod wpływem szerzącej się w świecie poziomej prozy, słońce zaniechało, w języku poetów, jeździć po firmamencie ognistym wozem, księżyc utracił wdzięczne miano Dyanny, jędza nazwana została nie Prozerpiną lecz jędzą, a Dafnis i Chlorynna ustąpiły miejsca Pawłowi i Marysi. W owym to właśnie czasie, gdy mowa bogów tak znakomitej ulegała przemianie, jeden z wielkich wieszczów zachodu zapytany: co mianowicie w obec nowego porządku wyobrażeń i wyrażeń, powie on o człowieku powierzającym łódź przeznaczeń swoich głębiom ponurego Państwa, nad którem panuje straszliwy trójząb Neptuna? odrzekł: powiem po prostu: wypływa na morze. Co za skażenie smaku! Jaka gminna prostaczość słowa! Jakże wyraźnie uczuć się już tu daje powolne znikanie złotych i srebrnych wieków ludzkości, a nadciąganie żelaznego, owego żelaznego wieku, w którym wodna puchlina tak serca, jak wyobraźni, jak stylu zaszczytnem odznaczeniem być przestanie, a ludzkość pracować pocznie na to, aby módz nazywać prawdę, jakkolwiekby gorzką była – prawdą, a głupstwo, jakkolwiek różowe – głupstwem!
Tak, a przecież i dla obecnie piszących istnieją momenty, momenty w których na widok podnoszącego się przed nimi zadania, czują oni całą słabość, całą nicość swych sił przyrodzonych i radziby byli przyzwać sobie ku pomocy wszystkich mieszkańców starożytnego Helikonu, posiąść w pamięci swej wszystkie mitologie starożytne i inne, napełnić słownik swój wszystkiemi najwspanialszemi epitetami, metaforami i allegoryami, aby módz dokładnie określić wielkość opisywanego przedmiotu i w jaknajdostatniejszy sposób przedstawić go razem i polecić współczuciu przyszłej rzeszy czytelników.
Taki to właśnie moment przebywam, łaskawy czytelniku, rozpoczynając powieść tę, rozpoczynając ją z gorzkiem zwątpieniem o siłach mych, z wewnętrznem westchnieniem do wszystkich bóstw, które dotąd opiekować się piórem mem i wspierać je raczyły, rozpoczynając ją z trwogą niepomierną i uroczystym nastrojem ducha, albowiem opiewać mi w niej przychodzi dostojny i całej parafii mej znany ród: Hrabiów Czółno Don-Don Pompalińskich.
Jakże opiewać go będę? Czy świetne zjawisko to obejmę w całości, poczynając od pierwszej chwili w której zajaśniało śród świata, do obecnej, od najdawniejszego protoplasty do drobniuchnych teraźniejszych odrośli? Nie; zadaniu podobnemu nie podołałabym nigdy, jakkolwiek bowiem urodzinom rodu tego towarzyszyły wieszczki różne: dobre i niedobre, takie które obdarzały go sowicie i takie które go niczem wcale nie obdarzyły, nie potrafiłabym nigdy opisać wiernie, wyliczyć szczegółowo i w jaki taki artystyczny ład ułożyć wszystkie splendory i koleje losu, łączące się w pamięci mej z pojęciem rodu tego.
Wolę więc poprzestać na niniejszem i pobieżnym zaledwie rzutem oka ogarnąwszy część historyczną przedmiotu, szczegółowo opracować jeden tylko epizod z teraźniejszego już istnienia rodu poczerpnięty i z pewną tylko ilością członków jego związek mający, epizod którego tytuł, gdyby nie wstręt mój do wszelkich w ogólności długich i szumnych tytułów, brzmieć by powinien: O troskach i zgryzotach, które dotknęły dostojną rodzinę Hrabiów Czółno Don-Don, Pompalińskich.
O! były to troski i zgryzoty, o których z pewnością pojęcia nie masz ty, gminny wyrobniku, pochylający się od świtu do nocy nad twardą glebą, aby z niej dla spracowanego ciała twego i wybladłych ust twych dzieci, wydobyć odrobinę i czarnego, łzami i potem oblanego pożywienia; nie macie o nich pojęcia i wy Matki czułe, spędzające noc bezsenne nad kolebkami dziatek waszych w trwodze o życie ich lub dolę, ani wy mężowie uczeni z krwawym znojem myśli goniący za promieniem prawdy, ani wy mężowie idei rzucający się w odmęt walk, za to coście uwielbili i ukochali sercem… Były to troski i zgryzoty godne najczulszych trenów, najżałośniejszych, najmelancholiczniejszych elegij… ja przecież nie posiadając z natury najlżejszej ku melancholii skłonności, a w dodatku i nie umiejąc wierszy pisać, przedstawię wam je czytelnicy w formie nie trenu, nie elegii lecz skromnej powiastki, którą chciałabym nawet uczynić jak najmniej smutną i którą też w wierszu następującym rozpoczynam.
Rozpocząć inaczej nie mogę jak wytłómaczeniem, niezrozumiałego Ci zapewne czytelniku znaczenia dwóch wyrazów poprzedzających bezpośrednio nazwisko: Pompalińscy i ściśle z nazwiskiem tem połączonych, mianowicie: Czółno i Don-Don.
Owóż Czółno – to herb, a Don-Don, przydomek. Zkąd się zaś wzięły i jak powstały i herb i przydomek, co wiem to opowiem.
Ród Pompalińskich najżywszym jaśnieje blaskiem w miejscowości, w której szumią ostatki puszcz niegdyś wspaniałych i sławnych, Niemen toczy szerokie, poważne swe fale, najbujniejsza wzrasta boćwina i najsmaczniejsze w świecie całym wyrabiają się kiełbasy – słowem, na Litwie. Najlżejszej nie ulega wątpliwości, że istnienie rodu tego datuje od czasów niesłychanie dawnych. Są tacy którzy mniemają i dowodzą, że pierwszym protoplastą jego, był jeden z 12-u Wojewodów, którzy rządzili przed królem Mieczysławem jeszcze i ojcem jego Piastem. Inni, a między tymi i sam dziś żyjący hrabia Światosław Pompaliński utrzymuje, iż nie jeden z 12-u Wojewodów Polskich, ale pewien wielki wódz Rzymski, który odznaczył się tem mianowicie, iż obalił w gruzy kilka miast kwitnących i położył koniec życiu niesłychanej ilości ludzi, był pierwszym założycielem rodu, którego on, Hrabia Światosław, jest obecnie głową i główną ozdobą; jakimto jednak wywodem nie zadowolniony, brat hr. Światosława, hr. August, domyśla się i domysł swój niezbitemi dowodami wkrótce stwierdzić przyrzeka, iż ród Pompalińskich, wywodzić się właściwie powinien nie od słynnego wodza Rzymskiego, ani tembardziej od żadnego Wojewody Polskiego, ale od jednego z owych walecznych i bohaterskich Braci Machabeuszów, o których przecie świat cały wie jakimi byli gorącymi patryotami i niezłomnymi rycerzami. Wspomnienie jednak o Machabeuszach sprowadza, niewiem prawdziwie dla czego, wyraz niesmaku na oblicze hr. Światosława i wywołuje zwykle spór, delikatny zresztą i etykietalny, pomiędzy nim, a nieco lekkomyślnym bratem jego, spór który gdy raz wzniesionym został przy wytwornie zastawionym stole hr. Światosława, jeden z biesiadników przeżuwający właśnie ostatni kęsek pasztetu z jarząbków i niosący do ust kielich wybornego węgrzyna, uczynił wniosek, że obaj dostojni bracia, jakkolwiek dostojni i wysoce uczeni, tym razem tylko i całkiem wyjątkowo znajdują się w błędzie; początku bowiem rodu Pompalińskich szukać nie należy ani w kronikach Rzymskich, ani w dziejach Izraelskich, ale w owej całkiem przedhistorycznej epoce, której ślady odkrywają się dziś oczom geologów i antropologów, w postaci jaskiń napełnionych zmięszanemi ze sobą kośćmi ludzkiemi, lwiemi i niedźwiedziemi, czyli, że pierwszego w świecie Pompalińskiego, szukać należy nie gdzieindziej tylko pomiędzy ludźmi kopalnymi. Podobne jednak twierdzenie, jako opierające się na geologii i antropologii, zakrawało mocno na herezyę i przypaść nie mogło do smaku ścisłej i gorącej ortodoksyi hrabiny Wiktoryi Pompalińskiej, z domu księżniczki X, wdowy po zgasłym oddawna hr. Jarosławie, trzecim i najmłodszym, z pomiędzy trzech dostojnych hrabiów – braci i matki dwu w kwiecie wieku obecnie zostających, a stanowiących świetną nadzieję rodu hrabiów braci: Mścisława i Cezarego. Hrabina Wiktorya po długiem rozmyślaniu nad Wnioskiem biesiadnika, który wydawał się jej Więcej grzesznym niż prawowiernym, udała się do spowiednika swego allias dyrektora swego sumienia z zapytaniem: czy prawidła prawomyślności pozwalają wierzyć w epoki przedhistoryczne, w geologią, antropologią, jaskinie i ludzi kopalnych. Na co gdy dyrektor sumienia odpowiedział, że: epoki przedhistorycznej nie było wcale żadnej i być nie mogło, albowiem dzieje świata od jego stworzenia, stoją najwyraźniej i jak na dłoni opisane w księgach Genezy, Królów, Sędziów, Estery, Paralipomenon i t… d… że następnie geologia i antropologia, a zatem jaskinie i ludzie kopalni są niczem innem jak wymysłami półmędrków i wybrykami demokratycznemi, mogącemi tylko splamić czystość wyobraźni i zmącić spokój myśli tak nieskazitelnej niewiasty i arystokratycznej damy jak hr. Wiktorya; Hr. Wiktorya przestała już całkiem wierzyć w legendę o Pompalińskim kopalnym, a marzyła natomiast o tem, że jako ludzie pochodzą nie z jaskiń lecz z raju, pierwszym Pompalińskim musiał być tedy ktokolwiek z mieszkańców tego miejsca rozkoszy, kto wie? czy nie sam nawet Adam mąż Ewy, a ojciec ludzkości.
Wszystkie te jednak spory, dochodzenia, domysły, należą już dziś do minionej przeszłości; brzmiały one dość długo, ale już przebrzmiały, pozostawiając po sobie w umysłach tak interesowanych osób jak tych, którzy je najbliżej otaczają, tę pewność niezbitą, że ród Pompalińskich jest nadzwyczaj starożytnym rodem i na mocy tak starożytności swej jak posiadanych przez się bogactw, posiada prawo stania na jednej linii z najstarożytniejszemi i najbardziej szanownymi rodami kraju naszego, ba, całej nawet Europy.
Nieszczęściem, wiek nasz jest jak wiadomo wiekiem skeptycyzmu i nieustających nigdy kontrawersyi. Jakkolwiek więc spory i niepewności wszelkie, pod powyższym względem zachodzące, oddawna już umilkły w łonie samej rodziny i w łonach licznych zresztą, które mają zaszczyt jeść, pić i oddychać w bezpośredniej jej blizkości, w oddali przecież, wśród nikczemnego, po nizkich poziomach czołgającego się, plebsu krążą o przedmiocie tym różne szczególne przypuszczenia, wspomnienia i wcale dziwne opowiadają się powieści.
I tak: utrzymują niektórzy, że najwyraźniejszym dowodem głębokiej starożytności świetnego dziś rodu, zdaje się być to właśnie, iż początki jego giną w mrokach przeszłości tak dalece, iż wspomnienia o nich darmoby szukać w jakimkolwiek kronikarzu, historyku lub heraldyku nie już izraelskim lub rzymskim, ale poprostu polskim. Milczy o rodzie tym Gali i milczy Kadłubek, milczą Długosz i Bielski i Stryjkowski, milczą Paprocki i Niesiecki, milczą Naruszewicz, Lelewel, Szujski i Szajnocha. Daremnie wertujesz dzieła wszystkich wyż wspomnianych szperaczy i mędrców, daremnie na karcie każdej, każdą wielką literę zapowiadającą imię własne chciwem chwytasz okiem, – Potoccy, to Zamojscy, Tarnowscy, Sapiehowie, Sanguszkowie, Lubomirscy, ale – nie Pompalińscy. O Pompalińskich w ksiegach rodzaju arystokratycznego – ani słuchu! Szczególne wydarzenie! Ja przecież nie posiadając w sercu mem ani źdźbła złośliwości, pełna zresztą czci i uroczystego poważania dla wszystkiego co wielkie i potężne, wydarzenie to na dobre wytómaczyć pragnę. Być może, iż wszyscy, wyż wspommnieni kronikarze, historycy i heraldycy, na pozór tylko byli takimi skrzętnymi zbieraczami i sumiennymi pracownikami za jakich świat zwykł ich uważać, w gruncie zaś dopuszczali się grzesznego niedbalstwa i kary godnych doprawdy opuszczeń. Wszak bywają na ziemi sławy niezasłużone! Być może jeszcze, iż zachodziły tu intrygi jakieś, przyczyny osobiste całkiem, wzajemne niechęci, urazy, że którykolwiek z rodu Pompalińskich pokłócił się o starostwo naprzykład lub kasztelańskie krzesło z Marcinem Gallem, inny z Długoszem, inny jeszcze z Paprockim, inny jeszcze w turniejach patryotycznych prześcignął Lelewela, inny potrącił niechcąc ślepego Szajnochę lub z niedostatecznem uszanowaniem słuchał uniwersyteckiego wykładu profesora Szujskiego, za co wszystko mszcząc się mężowie ci, zaniedbali znienawidzone przez się imię polelić czci i pamięci potomnych i zagrzebali je grubą warstwą niezłomnego milczenia. O! tak! Bywają wszak na świecie stronności i niesłuszności takie!
Wszystko powyższe jednak stanowi dla zajmującego nas rodu nieprzyjemność, że tak powiem, negatywną tylko. W innych wersyach przytrafiają się nieprzyjemności afirmatywnej już natury. Tak np. niedawno jeszcze poumierali ludzie pamiętający czas, w którym przed stu około laty, wielkie jezioro nasze napełniło się wodą… strasznie mętną. Byli podówczas tacy, którzy z całej mocy głów swych i rąk usiłowali wodę tę oczyszczać i do stanu spokojnej, kryształowej toni doprowadzać. Nie udało się biedakom. Ale też i na odwrót – istnieli i tacy, którzy "nad rzekami Babilonu usiadłszy" zatopili w toni zmącone długie, kręto wijące się wędki. Byłże to był połów obfity! Owóż, ci co niedawno poumierali, a przed śmiercią o starych dziejach dzieciom i wnukom swym opowiadać lubili, gwarzyli jakoś… nawpół nieprzytomnie zapewne, że niby… wpośród rybaków owych widziano… ach! okropna to potwarz, której usta moje wypowiedzieć od razu nie mogą! że tedy pośród rybaków owych… znajdował się i… (odwagi pióro moje! odwagi!) i ojciec hrabiów Światosława, Augusta i Jarosława; że… był on jakoby rybakiem bardzo zręcznym bo same złote rybki czepiały się jego wędki, że jednak, podówczas jeszcze ani hrabią, ani żadnym wcale wielkim panem nie był i wtedy dopiero gdy już onych ryb złotych wiele, wiele nałowił, stał się wielkim panem (choć zawsze jeszcze nie hrabią) nabył ogromne dobra i zaczął w nich stawiać pałac tak wielki, tak wielki, że dotąd jeszcze budować się on nie przestaje, a nawet według przepowiedni znawców, budować się będzie, jak katedra kolońska, przez wieków siedem.
Nie natem jednak koniec kalumnii. Zkąd bowiem wziął się ów dzielny rybak? Był synem flisaka, odpowiadają kalumniatorzy. Czem są flisacy, wiedzą dobrze wszyscy nad brzegami rzek spławnych mieszkający. Owóż rodzic rybaka, wedle powyżej wymienionych kalumniatorów, był jakoby flisakiem – na jednej z Wicin zbożem naładowanej, a rok rocznie po spławnych falach Niemna żeglującej ku Gdańskowi, czy innym tam miejscom wielkich targowisk nadmorskich. Ztąd tedy, czyli od tej niby wiciny – powstało Czółno, dotąd na herbie Pompalińskich, śród bladobłękitnego tła, niby śród fal rzecznych figurujące, a Czółno nie zaś Wicina, jakby z pozoru być powinno, dla tego mianowicie, że Wicina jako nazwa czysto miejscowa, litewska, posiadałaby brzmienie i kształt na tarozy nie dla wszystkich plemion ucywilizowanego świata zrozumiałe, gdy tymczasem czółnem jak wiadomo, posługują się plemiona wszelkie. Oto więc wedle mniemania plebsu, rodowód herbu.
Z przydomkiem inna zupełnie historya. Zjawił się on obok nazwiska wcale niedawno, wtedy mianowicie, gdy w prowincyi, w której położone są dobra Pompalińskich, zjawiła się pewna choroba umysłowa, dotąd przez psychiatryą nieznana i niebadana, a nosząca specyalną nazwę: przy – domkomanii. Nagle jednocześnie znakomita liczba głów chorobie tej podległa. Wszyscy cokolwiek choćby dostojniejsi obywatele powiatu N. zapragnęli na gwałt mieć przydomki. Rozpoczęło się ogólne grzebanie w familijnych archiwach, nastąpiły formalne oblężenia tak zwanych deputacyi szlacheckich, czyli biur mających w swem posiadaniu heraldyczne wywody miejscowej szlachty i trudniącej się ich legalizowaniem. Pracowano w pocie czoła nad rozkopywaniem próchien dawno zgasłych i zapomnianych przeszłości, nad Wznawianiem, a jeśli trzeba i kleceniem na nowo jakich takich, byle odrobinę prawdopodobnych przyrostków i dodatków do głównego imienia. Przyznać też trzeba; że mozoły podjęte nie poszły na marne i że mnóstwo imion wyłoniło się z pyłu wstrząśniętych aż do posad archiwów, z odnowionym lub nowym, a zawsze szumnie brzmiącym splendorem. Tak np. znani w parafii całej z wielu plemiennych cnót naszych i przymiotów, jako to: z rozrzutności, próżniactwa i wszelkie granice hygieną i moralnością przepisane, przechodzącego, ducha erotyczności, bracia Tutunfowiczowie nazywać się poczęli: Tynf Tutunfowiczami (z powodu czego złośliwi ma – wiali, że przydomek większą ma wartość od właścicieli, bo jest w nim tynf wtedy gdy właściciele jego tynfa nie są warci). Imci Pan Kobyłkowski wydrukował na wizytowym bilecie swym Koryto-Kobyłkowski, Trzewikowski anonsował się w arystokratycznych salonach jako PerłaTrzewikowski, Worydło, został Jastrząb-Worydłem, Kniks, Trzaska-Kniksem i t… d. Przydomki słowem, stały się w one czasy modą powszechną, pożądaniem najwyższym, zaszczytem koniecznym, bez którego niepodobna było porządnemu człowiekowi przyzwoicie zaprezentować się w świecie, ani też osobistej i szlacheckiej swej godności, dostatecznie ochronić przed napływającą coraz gwałtowniej falą gminnych, demokratycznych roszczeń i wyobrażeń. Nioby zresztą w staraniach tych i upiększeniach się pracowitych osobliwego nie było, gdyby nie ta szczególna okoliczność, iż zaszły one w tym właśnie czasie, który bepośrednio nastąpił po wielkiej, wstrząsającej reformie społecznych stosunków. Należyż proszę państwa opuszczać bezczynnie ręce i poddawać się zniechęceniu dla tego, że szczęście i bogactwa zniknęły? Przeciwnie, tem gorliwiej, tem usilniej pracować należy, aby straty poniesione powetować i nowym zajaśnieć blaskiem. Kto płacze, ten płacze, kto głodny, ten głodny, a kto może do uratowanego domu swego dodać jeszcze przydomek, dla czegóżby uczynić tego nie miał, ku większej chwale swojej i narodu swego, ku pokazaniu światu całemu, że nietylko istniejemy jeszcze ale ba! o świetność istnień naszych skutecznie starać się potrafimy! Ztąd wniosek, że istnieje na ziemi pewien gatunek ludzi, do którego w żaden sposób zastosować się nie da Darwinowskie prawo wykształcania się organizmów wedle potrzeb i warunków otaczających, który jednakim jest wszędzie i zawsze w szczęściu i niedoli – przed burzą i po burzy. Z tem wszystkiem, mogliż Pompalińscy pozostać w tyle tam, gdzie dokonywały się tak szlachetne i pełne chwały zachody? Hrabiowie zresztą Światosław i August, jako ludzie wiekowi i czujący się najzupełniej już wyższymi nad wszelkie wyższości przez innych zdobyte, lub zdobytemi być mogące, nie myśleliby może tak dalece o owej w rodzinnym powiecie ich grasującej chorobie przydomkowej i nie raczyliby trudzić się dla tego aby nie dać się ubiedz w dostojeństwach jakimś tam Tutunfowiczom lub Kniksom. Ale po – myślał o tem wszystkiem bardzo gorliwie młody hr. Mścisław, syn hrabiny Wiktoryi, z domu księżniczki X. i zgasłego oddawna najmłodszego z trzech hrabiów braci hrabiego Jarosława. Hr. Mścisław osobiście nawet w interesie przydomku owego zjechał na Litwę i nie ustawał w staraniach a zachodach póty, aż w papierach familijnych znalazł najwyraźniej wypisane, (co zresztą, znanem mu już było z podań rodzinnych i portretów okrywających ściany sali jadalnej hr. stryja jego); że w dość odległym już wieku, dwaj Pompalińscy ożenieni byli z kolei z dwoma hiszpankami wielkich rodów, córkami grandów i udzielnych panów, imiona których nieodmiennie poprzedzanemi bywały zgłoską Don. Dwie hiszpanki, córki grandów, w rodzie, – dwa tedy Don, co złożone razem układało się we wcale dźwięczny przydomek, mający w dodatku nad Tynfem, Korytem, Perłą i t… d… tę niezaprzeczoną wyższość, że gdy te brzmiały gminnie, po polsku, Don-Don wydawał dźwięk jakoby poruszanej strony gitary hiszpańskiej i nasuwał wyobraźni cały szereg poetycznych, cudzoziemskich obrazów, jako to: płaszczów aksamitnych po almawiwsku na ramiona zarzucanych, tog najeżonych strusiemi piórami i t… d… i t… d. Powiadają że czyn ów hr. Mścisława w postaci przydomka pojawiwszy się śród świata, obudzil w powiecie nie mało szlachetnych współzawodnictw i wysileń, że mianowicie dwaj obywatele miejscowi, odznaczyli się w tym względzie nadzwyczaj bujną pomysłowością wypisując przed nazwiskami swemi, jeden, francuzkie: De-De, drugi niemieckie Von-Von… Pomysły te przecież jakkolwiek świetne, nie zdołały zakorzenić się w rodzinnym gruncie i gdy hiszpańskie Don-Don zostało przyjęte powszechnym oklaskiem i uwielbieniem, francuzkie De-De i niemieckie Von-Von wyśmiane i odtrącone, zniknęły wkrótce z podpisów na listach i kart wizytowych tak zupełnie jakby nigdy nie istniały. W czem nowy dowód prawdziwości przysłowia, że co wolno Jowiszowi nie wolno wołowi, czyli, że co świat uznaje chlubą i zasługą u milionowych panów, to wzgardą i szyderstwem okrywa u jakichś tam odłużonych, lub ledwie dostatnich szlachetek.
Tak więc wylegitymowawszy przed czytelnikiem pochodzenie i znaczenie herbu i przydomka, powinnabym jeszcze powiedzieć coś i o tytule hrabiowskim, który posiada także swą traicznych przejść nie pozbawioną historyą. Ze jednak główne i najtraiczniejsze zajście używaniem tytułu tego spowodowane, stanowi już integralną część epizodu, mającego składać treść niniejszej opowieści, że co więcej rozpoczęło ono właśnie cały szereg trosk tych i zgryzot, które dostojną rodzinę nawiedziwszy, mnie pióro do ręki włożyły, wolę więc, przez obawę powtarzania się pozostawić rzecz o tytule dalszym czasom, a kończąc już pobieżny mój zarys historyczny, zaprosić czytelnika do następnego rozdziału, w którym będzie on… miał zaszczyt wstąpić wraz ze mną w wysokie progi pałacu hr. Światosława i osobiście już zapoznać się z kilku głównymi członkami, opiewanego przezemnie rodu.
* * *ROZDZIAŁ III.
Opuściwszy pałac bogatego krewnego swego, Pawełek Pompaliński szybkim krukiem przebył kilka głównych ulic Warszawy, wszedł w jedną z uboższych dzielnic miasta tego i zatrzymał się przed wązką, wysoką, na brudno ceglasty kolor pomalowaną kamienicą. Gdy wchodził w bramę i raźnie wbiegał na czteropiętrowe, wązkie, strasznie strome i dostatecznie brudne wschody, w ruchach jego i w wyrazie twarzy, znać było żywą radość, iż stawał u upragnionego widocznie celu swej wycieczki. Z uśmiechem niewyłączającym bynajmniej pewnego, acz przyjemnego wzruszenia, pociągnął za dzwonek u drzwi dość nizkich, obszarpanych i niezwiastujących bynajmniej aby za niemi znajdować się mogło siedlisko bogaczów i wielkich tego świata. Po zadzwonieniu nastąpiła dość długa pauza. Za nizkiemi drzwiami panowało milczenie. Pawełek niecierpliwił się i znać było, że nawet niepokoił się trochę; widocznie jednak nie śmiał dzwonić po raz drugi. Po kilku minutach dopiero, dał się słyszeć we wnętrzu mieszkania szelest jakiś, coś nakształt powolnego i ciężkiego sunięcia po ziemi spadających co chwilę z nóg czyichś, klapiących pantofli. – Czy to ty, Adelciu? dał się słyszeć z za drzwi glos męzki, miękki jednak, nieco nosowy i nadzwyczaj energicznie litewskim, przeciągłym akcentem zaprawiony.