- promocja
- W empik go
Pomroka - ebook
Pomroka - ebook
W warszawskich zaułkach nikt nie może czuć się bezpieczny. Komisarz Lonia Antałowicz, znany z niekonwencjonalnych metod, staje przed jednym z najtrudniejszych śledztw w swojej karierze. Gdy z rzeki Narew zostaje wyłowione ciało, zaczyna się gra na śmierć i życie. Zagadka zdaje się prowadzić w mrok przeszłości, gdzie krzyżują się losy potężnych ludzi i tajemnic, które nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego.
„Pomroka” to fascynująca opowieść o tym, jak cienka jest granica między prawością a zbrodnią, gdzie władza i pieniądze mają najwyższą cenę.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8898-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przed południem, wtorek, 29 marca 2016 r., Warszawa
– Widzisz moje piersi? – Nachalny kobiecy głos wyrwał Lonię Antałowicza z zamyślenia. – Widzisz, jakie są jędrne? A wiesz dlaczego?
Z trudem opanował naturalny odruch, aby się odwrócić. Uniósł głowę znad talerza z sadzonymi jajkami i spojrzał w lustro zawieszone przed nim nad kanapą na jedynej nieprzeszklonej ścianie bistra Czuła Buła. W odbiciu zobaczył dwie młode kobiety, które siedziały przy wejściu do kawiarni na wysokich stołkach, okupując cały bufet z widokiem na ulicę Narbutta. Komisarz policji Lonia Antałowicz, wbrew zwyczajom wytrawnych zwiadowców, siedział tyłem do wejścia. Nie chciał, aby ludzie rozpraszali go, gdy je, więc sytuował się twarzą do ściany. Albo, tak jak tutaj – na wprost lustra. Lubił delektować się jedzeniem w spokoju, bez zbędnych rozmów. Miał stąd doskonały widok na całe bistro.
Brunetka odwróciła się do swojej towarzyszki i zdecydowanym ruchem dłoni objęła piersi. Uniosła je, prezentując oczom zaskoczonej koleżanki jędrność głębokiego dekoltu. Ta rzuciła spłoszone spojrzenie na zawartość wycięcia, skinęła szybko głową, a zaraz potem z zakłopotaniem rozejrzała się po prawie pustym – byli w nim tylko Lonia i barista – lokalu. Jednak szczupły brunet za barem nie zwracał na nie uwagi, zajęty wyciskaniem soku z pomarańczy.
Posiadaczka wzorcowego biustu kontynuowała niczym niezrażona:
– To wszystko zasługa serum dla matek karmiących. Bo nie można piersi kremować jakimś tam kremem. O nie! Zwykły krem tylko rozciąga skórę. Jedynie ten dla karmiących naprawdę do czegoś się nadaje. Ujędrnia biust. Zapobiega rozstępom. Przywraca naturalną strukturę skóry – wyliczała, zaginając palce z długimi paznokciami. – Mówię ci. Kup taki i regularnie używaj. Mój misiaczek zachwycony jest ich sprężystością.
Lonia Antałowicz ze znawstwem ocenił kształt piersi sprężynujących pod trykotem w odbiciu lustra. Rzeczywiście, pomyślał, każdy misiaczek świata byłby zachwycony. Jednak jego uwagę bardziej przyciągała ta druga kobieta. Jej regularne rysy, naturalny jasny kolor włosów i niezbyt nachalna uroda… Należała do tych nie do zakochania się od pierwszego wejrzenia, ale za to na całe życie. Podobała mu się i intrygowało go, o czym myśli.
– Nie prosiłam o poradę. I wolałabym tego nie wiedzieć – wymamrotała zażenowana koleżanka brunetki.
– Czego?
– Ani tego, czym się smarujesz, ani tego, co o tym myśli twój misiaczek.
– No wiesz… – Właścicielka sprężystego przedsięwzięcia z pogardą wydęła usta.
Loni te informacje też właściwie do niczego nie były potrzebne. Ale znał ten typ nieproszonych doradców, którzy muszą podzielić się swoimi małymi sukcesami. Szybko stracił zainteresowanie biuściastymi kawoszkami pod oknem i powrócił do zawartości swojego talerza.
Śniadanie według Loni Antałowicza to podstawa. Szczególnie w trudny poranek, a dzisiejsze wczesne godziny nie należały do łatwych. Odmówiono mu posiłku. I wcale nie domagał się obsługi. Wręcz przeciwnie, sam chciał przyrządzić wyborne śniadanie. Kochał gotować i smakować. Uwielbiał karmić innych. Jednak dzisiaj rano Anka dosłownie wypchnęła go za drzwi. Znowu.
W takich chwilach przygnębienia, życie nie raz ratowało mu angielskie śniadanie oraz duża filiżanka białej kawy w Czułej Bule. Z tym smacznym miejscem zdążył się zaprzyjaźnić, odkąd zaczął spędzać miłosne weekendy z Anką przy Narbutta.
Lonia z namaszczeniem przetarł talerz kawałkiem pełnoziarnistej bagietki. Na porcelanie nie pozostał najmniejszy ślad po żółtkach dwóch sadzonych jajek. Na samo wspomnienie kruchości zrumienionego boczku uśmiechnął się pod nosem. Zajrzał do koszyczka z pieczywem. Została ostatnia kromka. Najpierw wytarł nią miseczkę z resztkami twarożku. Lubił, jak pod zębami trzeszczą maciupeńkie kubiki rzodkiewki, których tutaj nie żałowano; jak chrzęści szczypiorek dodany szczodrą dłonią kucharki. Na koniec – z westchnieniem ubolewania, że właściwie jest już po zasadniczym śniadaniu – wylizał naczynko po musztardzie. Nie lubił keczupu, do kiełbasek z wody zawsze zamawiał tylko musztardę. Najlepiej miodową. Po frankfuterkach w naturalnym flaczku nie zostało już nawet wspomnienie. Również po sałatce z winegretem. Teraz komisarz z czystym sumieniem mógł odstawić opustoszałe talerze i sięgnąć po miskę z jogurtem i granolą. Dla większości ludzi słuszna porcja kremowej bieli i karmelizowanych płatków zbożowych wystarcza za cały pierwszy posiłek. Dla Loni to był jedynie deser. Polał zawartość naczynia porcją złocistego miodu. Sięgnął po łyżkę i oddał się przyjemności jedzenia. Po dłuższej chwili absolutnego skupienia, któremu towarzyszyły odgłosy kruszonych pod zębami pieczonych migdałów, skrobał już resztki śnieżnego jogurtu i orzechowych okruszków. Odetchnął głęboko i sięgnął po filiżankę. Duży łyk latte spłukał resztki słodyczy.
Przez chwilę próbował sobie przypomnieć, co rano powiedziała mu Anka. Spędzili ze sobą dłuższy, świąteczny weekend. Całe trzy wielkanocne dni: od Wielkiej Soboty do lanego poniedziałku. Wydawało mu się, że czas upłynął im na obopólnych przyjemnościach. Na wspólnym gotowaniu, rozmowach, słuchaniu muzyki i niespiesznym uprawianiu miłości. Tak właśnie czuł: że uprawiali nie seks, ale miłość. Było ciepło i czule. Cisza zagrała, wokół nich wzbił się gołębi puch. „Co za kicz” – pomyślał. Może dlatego tak zabolały go jej słowa: „Zrobiło się ciebie za dużo. Lepiej już idź”. Rozumiał, że wtorek to już normalny dzień roboczy, codzienny kierat, ale czy to oznacza, że nie można razem wypić filiżanki kawy? W akceptującej obecność czułej ciszy? Nie znalazł odpowiedzi na te pytania. I chyba nie chciał już szukać. Czuł tylko smutek i znużenie.
Wybierał łyżeczką mleczną pianę z dna szerokiej filiżanki, gdy przytulny gwar kawiarni wypełniły dźwięki zapowiadające transmisję Eurowizji. Kobiety przy oknie przerwały rozmowę i rozejrzały się zaciekawione. Ostre dźwięki fanfar narastały. Lonia Antałowicz wyciągnął z kieszeni telefon i uciszył rozszalałe takty Marche en rondeau. Miał słabość do triumfalnego preludium Te Deum Charpentiera. Jego zdaniem ten kawałek był zapowiedzią dobrych wieści. To przekonanie nie miało pokrycia w życiowym doświadczeniu Loni. Dźwięk trąbek w telefonie komisarza wydziału kryminalnego zazwyczaj anonsował bałagan wywołany ludzką nadaktywnością. Mimo to, a może z przyzwyczajenia, w każdym następnym aparacie telefonicznym komisarz instalował ten sam dzwonek.
– Co tam, Czesiu? – odezwał się w telefon.
– Stary do mnie wydzwania. Podobno nie odbierasz – zaczął grobowym głosem Czesio Wituła, również komisarz policji i kolega z wydziału o dziwnej i skomplikowanej nazwie, zapowiadającej walkę z terrorem i zabójstwami. Lonia Antałowicz i Czesio Wituła byli w podobnym wieku. Stanowili zgraną parę śledczych. Rozumieli się bez zbędnych słów. I lubili razem pracować.
– Zablokowałem go na święta. Możliwe, że jeszcze nie odblokowałem. – Lonia rzucił okiem na duży cyferblat zegarka ręcznego. – Mam jeszcze godzinę. Umówiony z nim byłem na dziesiątą.
– Coś mu się tam urodziło. Czytaj: ma robotę dla nas. Wnerwiony na maksa – zadudnił Czesio Wituła. – Możesz po mnie przyjechać? Muszę zostawić żonie auto.
– Do domu?
– Na Niekłańską.
– Ok. Jadę z Mokotowa, więc to chwilę potrwa.
– Dobra. Czekam. – Czesio rozłączył się od razu.
Jeśli Wituła był na Niekłańskiej, po praskiej stronie Warszawy, to oznaczało, że właśnie po raz kolejny jego córka, jedna z dwóch, trafiła na oddział szpitala dziecięcego.
Jedenaście lat temu Wituła został ojcem bliźniaczek. Pierwsza na świat przyszła Karolina, zdrowa i pełna życia. Alicja rodziła się za długo. Na skutek poważnego niedotlenienia mózgu doszło do upośledzenia fizycznego i umysłowego. Alicja nie chodziła, a nawet nie siedziała. Nie słyszała i nie mówiła. Zmieniła życie Czesia i Moniki Witułów w nieustanną walkę o przetrwanie niepełnosprawnej córki. Najmniejsza infekcja od razu przeradzała się w poważny stan, który kończył się hospitalizacją. Karolina, pierwsza z bliźniaczek, podobna do siostry jak dwie krople wody, wciąż im przypominała, jaki potencjał zmarnował się w Alicji. Antałowicz zasępił się. Jeśli dziecko Wituły na dłużej wylądowało w szpitalu, nie będzie to łatwy dzień.
Komisarz oblizał lepkie od miodu palce i wytarł je w serwetkę. Podniósł się, żeby wysupłać z ciasnej kieszeni dżinsów kluczyki do samochodu. Gdy się wyprostował, pomyślał, że ktoś odciął światło słoneczne, wpadające przez szklarniowe okna do wnętrza bistra. Spojrzał w lustro przed sobą. Tym kimś był on. Wysoki i barczysty, ponad miarę rozrośnięty w plecach, rzucał szeroki cień na lustro. Odruchowo poprawił kołnierzyk wełnianego polo. Tylko ten rodzaj wycięcia męskiego trykotu nie uciskał jego umięśnionej szyi. W lustrze odbijało się ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów atletycznie zbudowanego ciała. Kaszmirowy trykot w kolorze letniego nieba podkreślał mocno zarysowane mięśnie.
Antałowicz dobrze wiedział, że dzisiaj rano Ance nie chodziło o masę jego mięśni. Trzy dni wypełnione nim to było stanowczo za dużo dla takiej kobiety jak ona. I nie wróżyło to dobrze ich przyszłości, pomyślał ze smutkiem Lonia.
Antałowicz uważał, że dopóki może poszczycić się lwią grzywą, będzie nosił długie pióra. Jednak do pracy niesforne włosy ściągał w kucyk lub splatał jak wikingowie. Dłońmi przygładził jasne włosy zaczesane w ciasny węzeł. Spojrzał jeszcze raz w lustrzane odbicie. Było bez zarzutu. Z pomieszczenia dla pracowników wyjrzała szefowa kuchni.
– Dzisiaj barszcz ukraiński z czerwoną fasolą i mielone z mizerią. Zostawić? – mówiła z miękkim, ledwie wyczuwalnym wschodnim akcentem.
– Jeszcze nie wiem, czy wpadnę na obiad.
– Zostawię dwie porcje. Na wynos. Zamykamy o osiemnastej.
– Dziękuję. Wpadnę odebrać. – Lonia uśmiechnął się z wdzięcznością. Wychodząc, czuł na sobie spojrzenia obu młodych kobiet.
Wsiadł do samochodu, uruchomił silnik i powoli skręcił w Sandomierską, a potem w Rakowiecką i wreszcie w lewo w Puławską, kierując się na Rozdroże.
Lonia Antałowicz oficjalnie na imię miał Leon. Dość rzadkie imię jak na czterdziestolatka. Matka chciała dać mu na pierwsze Lew, ale urzędnik w gminie Mielnik nad Bugiem, pod samą wschodnią granicą, gdzie ptaki zawracają, przekonał ją, że zamiast wschodniosłowiańskiego Lwa lepiej w dokumentach będzie wyglądać staropolski Leon. Jednak Antałowicz na co dzień posługiwał się zdrobnieniem Lonia – nadanym mu w dzieciństwie przez ciotkę Ludę. Z resztą nikt nigdy w rodzinnym Mielniku nie mówił o nim inaczej niż „nasz Lonia”.
Podobnie rzecz miała się z Czesiem Witułą, który imię Czesław odziedziczył po przedwcześnie zmarłym dziadku. I chociaż pokolenie dekady gierkowskiej, do którego należeli komisarze, miało swoje mody na Robertów, Dariuszów, Pawłów, Piotrów i Mariuszów, jeden był Lonią, a drugi Czesiem – obaj ofiarami rodzinnych tradycji. Ale czy się uskarżali? Zawsze mogło być gorzej. W innym czasie rodzicielskich fascynacji mogli nosić imię Benito, Ringo, Karol, Leoncio lub, co gorsza, Konan. „Ale nigdy Jezus i Adolf, chociaż może to tylko kwestia czasu” – pomyślał Lonia.
Czesio Wituła stał przy wjeździe na teren szpitala. Jego potężna sylwetka w bezkształtnej kurtce z oddali rzucała się w oczy. Wituła, odwrotnie niż Antałowicz, krył swoje umięśnione ciało w obszernych ubraniach. Ponieważ łysiał, resztki włosów golił na zero. Twierdził, że prawdziwy wojownik, wstępując na wojenną ścieżkę, nie nosi długich kłaków. Wituła, odkąd urodziła się Alicja, był na wojnie z całym światem. Zawsze rozgoryczony, z tężejącymi na twarzy bruzdami bólu, rozpogadzał się tylko w obecności żony Moniki i drugiej córki – Karoliny.
Teraz zobaczył auto Antałowicza i zszedł na jezdnię. Samochód przyhamował, Wituła wsiadł i od razu ruszyli z powrotem na lewą stronę Wisły, w kierunku pałacu Mostowskich, gdzie mieściła się Komenda Stołeczna Policji.
Wituła milczał z zaciśniętymi ustami. Komisarz cierpliwie czekał, aż kolega ochłonie i sam zacznie mówić.
– No i zapalenie płuc, niech to szlag trafi – zazgrzytał zębami Wituła. – Wszystko przez moją matkę. Przyszła do nas ze święconką i katarem.
– Zaraziła Alicję? – spytał od niechcenia Antałowicz.
– Tak. Już w niedzielę Ala była usmarkana. Dzisiaj w nocy dostała czterdzieści stopni. Nie czekaliśmy. Wziąłem małą i pognaliśmy do szpitala. Zatrzymają ją tam co najmniej na tydzień.
Antałowicz pomyślał, że jeszcze dzisiaj Wituła z łatwością przeniósł drobne ciałko córki do samochodu. Co jednak będzie za kilka lat? Czesio z żoną nie chcieli oddać córki do specjalnej placówki opieki. Sami stali się pielęgniarzami bezwładnej powłoki cielesnej dziecka i radzili sobie tak, jak umieli najlepiej.
– Czegoś potrzebujesz? – spytał Witułę.
– Tak. Urlopu, ale na to się nie zanosi.
Wituła włączył radio. Z głośników popłynął monotonny głos ministra spraw wewnętrznych: „Jeśli byli w SB, to rzeczywiście stracą. Ale nawet jeżeli stracą, to proszę zauważyć, że stracą do poziomu przeciętnej emerytury, jaka jest wypłacana w ZUS-ie, a więc stracą tyle, ile mają, ponad dwa tysiące sto złotych. Ile ludzi, ile milionów ludzi żyje z emerytury w wysokości poniżej dwóch tysięcy złotych?”.– Ożeż ty, zaraz szlag mnie trafi – warknął Wituła i wyłączył radio. – Nie mogę tego bełkotu słuchać. Umowa to jest umowa. Kto to widział takie porządki? Idziesz do tej zasranej służby, bo wcześniej dostaniesz wyższą emeryturę niż średnia krajowa. Taka jest prawda.
– Twojemu ojcu nie odbiorą – bąknął Antałowicz.
– Mnie nie chodzi o ojca – jęknął Wituła. – Stary był zwykłym milicjantem. Dobra. Nie takim zwykłym. Był śledczym. Ale nie był w SB. Mnie biega o to, że jak podpisuje państwo w swoim majestacie umowę nawet z katem, to go nie dyma po paru latach, bo teraz się wstydzi tego katowania.
– Możesz mieć rację.
– Mogę i mam – huknął Wituła i potarł otwartą dłonią szczecinę na brodzie. – Tu chodzi o zasady. Już raz taki numer odwalili komuniści. Wsadzili do jednego worka kolaborantów służących w granatowej policji podczas okupacji niemieckiej i policjantów przedwojennej Policji Państwowej. Jeśli granatowi współpracowali z podziemiem, to nawet zasługiwali na rehabilitację, ale przedwojenni śledczy od razu za samą służbę za sanacji dostawali po piętnaście lat. I teraz znowu to samo.
– Nie podpowiadaj im – mruknął Antałowicz. – Jeszcze nie sadzają. Ale masz rację, to podłość.
– I czyimi rękami oni to robią – parsknął Wituła. – Widziałeś, jak Piotrowicz pluł się z mównicy sejmowej? Jak krzyczał „Precz z komuną”? On? Działacz PZPR i niesławny prokurator PRL?
– Masz rację. Absolutną rację – westchnął Lonia.
Wituła przyjrzał mu się badawczo.
– A co ty taki markotny? – spytał. – Anka zmieniła twoje życie w piosenkę country?
– Że co? – zdziwił się Lonia.
– Nie wiesz? Złamane serce, nieopłacone rachunki, pusta lodówka…
– Wiem. Ale to nie tak.
– A jak?
– Nie mieszczę się w jej codziennym grafiku.
– No to kiszka! – zawyrokował Wituła.
– Raczej tak.
Antałowicz i Wituła weszli do pokoju, który odgradzał szefa wydziału od podwładnych. Na straży spokoju inspektora Wiesława Sielanki czuwały dwie cywilne pracownice. Nie były sekretarkami, tylko osobami zatrudnionymi dla administrowania i utrzymania bezstresowej i ciągłej pracy wydziału. Niestrudzone łączniczki z działem spraw socjalnych, kadrowych i budżetowych siedziały naprzeciwko siebie pośrodku pokoju przy zblokowanych biurkach. Starsza była niska i zażywna, młodsza wysoka i chuda. Gdy razem udawały się do bufetu, wyglądały jak damska wersja Pata i Pataszona.
Między nimi nominalnie było z piętnaście lat różnicy, ale mentalnie obie reprezentowały ten sam poziom petryfikacji. Starsza przeszywała wszystkich jadowitym wzrokiem, który nie truł tylko dlatego, że przesłaniała go para szkieł grubych jak spodki. Druga mroziła każdego zimnym spojrzeniem wyłupiastych rybich oczu. Obie bardzo starały się oddać swoją postawą ogrom odpowiedzialności, jaka na nich ciążyła. Obie szokowały komendę opowieściami o licznych nieszczęściach, które tylko im się przydarzały. Przy czym liczba felernych wydarzeń wyczerpywała życiową pulę wszystkich pozostałych pracowników komendy. Dzień za dniem spotykały je osobiste dramaty – zgodnie z zasadą „jak nie urok, to sraczka, jak nie sraczka, to przemarsz wojska”.
– Czołem – przywitał się Wituła.
– Kluski z rosołem – odpowiedziała okularnica, nie odrywając wzroku od monitora.
– Dzień dobry. Szef nas wzywał. Można wejść? – spytał Antałowicz.
– Nie można – burknęła. – Siadać i czekać.
– Gnasz po to, żeby czekać. Czekasz, żeby dalej gnać – stwierdził filozoficznie Wituła i rozsiadł się na krześle pod ścianą.
Antałowicz usiadł obok niego. Młoda mierzyła go natrętnym wzrokiem.
– Co słychać? – spytał pogodnie Antałowicz. – Jak minęły wam święta?
Starsza odwróciła powoli głowę, zsunęła okulary i wymownie spojrzała na komisarza.
– Do dupy – warknęła. – Kot obraził się na mnie, że go zostawiłam na dwa dni i nasikał mi rano do butów. Odwróciła się na fotelu i oskarżycielsko wycelowała w stroną Antałowicza prawą nogę obutą w gumowe chodaki. – Proszę! Musiałam przyjechać w crocsach – oświadczyła gniewnie.
– Oj! – zajęczała wysoka i chuda. – Ja to dopiero miałam jazdę. Mój Budyń znowu coś chapnął na spacerze. W nocy obsrał nam całe mieszkanie. Najbardziej dywan. Tak strasznie śmierdziało, że nie mogliśmy spać. Maciek wyrzucił dywan na balkon i o drugiej w nocy umył podłogi. Straszne. Powiedział, że wywali Budynia do budy.
– Do budy to twój Maciek sam niech sobie idzie – wypaliła starsza koleżanka.
– Może na spacer zakładaj mu plastikowy kaganiec. Nie będzie mógł nic wziąć do pyska – zaproponował życzliwie Antałowicz.
Kobieta skrzywiła usta w kąśliwym uśmiechu i wycedziła zimno:
– Budyń nie lubi kagańca.
Antałowicz pokiwał głową ze zrozumieniem. Każdy może przecież żyć, jak chce, sprzątać, co zechce. Lub zatrudnić do tego Maćka. Limit uprzejmości na dziś został wyczerpany.
– Ach, te problemy z czworonogami – westchnął ciężko Wituła, co w kontekście jego codziennych zmagań zabrzmiało nieco ironicznie.
– Żebyś wiedział – przytaknęła skwapliwie starsza i odwróciła się w stronę biurka.
– Takie to dole i niedole psiary – zaszemrała młodsza i utkwiła rybie spojrzenie w niebieskim ekranie.
Otworzyły się drzwi gabinetu. Stanął w nich inspektor Sielanko w galowym mundurze.
– Czy ja mógłbym się doprosić zgrzewki wody? – spytał swoje pracownice i zaraz dodał: – Zorganizujecie mi tę wodę wreszcie? Proszę!
Spojrzał na komisarzy i gestem dłoni zaprosił ich do gabinetu.
Zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu fotela. Potem poprawił sobie spodnie. Podciągnął je tak wysoko, że w kroku prawie przecięły go na pół. Antałowicz pomyślał, że to musiało boleć. Następnie szef usiadł na skórzanym fotelu i gwałtownie przysunął się do biurka.
Komisarze stanęli naprzeciwko szefa. Ten przez chwilę mierzył ich wściekłym wzrokiem.
– Spocznij – warknął.
Antałowicz i Wituła usiedli na krzesłach dla gości.
– Wkurwiliście mnie od samego rana – oświadczył ponuro. – Jak macie służbę, to jesteście pod telefonem. Ostatni raz toleruję taką niesubordynację. Co się z wami dzieje? Kryzys wieku?! Wypalenie zawodowe?!
Antałowicz opuścił głowę i wbił wzrok we wzór na wykładzinie. Na twarzy Wituły malowało się wymowne cierpienie. Nie odpowiadali. Z doświadczenia wiedzieli, że dowódca zadaje pytania retoryczne. Trzeba przeczekać.
– Ale zostawmy to – oznajmił nagle. – Jest sprawa. Oto akta. W ubiegłym tygodniu wyłowiono zwłoki z Narwi. Nagie ciało mężczyzny opakowane folią jak mumia dryfowało sobie niczym kłoda, aż zahaczyło o bindugę hotelu Narvil. W tej sprawie już robi się ciekawie, a będzie jeszcze więcej atrakcji. Przeczytajcie dotychczasowe ustalenia. Raportujcie bezpośrednio do mnie. I czule współpracujcie z prokuratur Olędzką. Daję tę sprawę wam, bo wiem, że nie spieprzycie i wszystko będzie lege artis.
Przerwał na chwilę i przyjrzał się im uważnie.
– Niezwłocznie spotkajcie się z patologiem. I jak mówię „niezwłocznie”, to mam na myśli „natychmiast”. Świetlikowska ma dla was parę ciekawostek.
– Tak jest, szefie – powiedział Antałowicz.
– Ma się rozumieć, szefie – dodał Wituła.
Budynek oznakowany numerem jeden przy ulicy Wojciecha Oczki prezentował się godnie i dostojnie. Jego bryła, projektu Tadeusza Zielińskiego, nawiązywała do klasycznego greckiego porządku architektonicznego, co w zamyśle projektanta miało dodać świątyni nauki splendoru. Wybudowany w latach dwudziestych dwudziestego wieku, a gruntownie wyremontowany rok temu gmach emanował powagą. Spokój elewacji podkreślała symetria frontonu, rytm wysokich okien, wreszcie wspaniały portyk wsparty na czterech kolumnach. Na jego głównej belce widniał miedziany napis „Warszawski Uniwersytet Medyczny”. Nad dwuskrzydłowymi drzwiami wisiało pięknie wykonane godło uczelni, dawny orzeł polski w koronie, dzierżący w prawych szponach laskę Eskulapa – znak sztuki lekarskiej, natomiast w lewych szponach laskę rektorską – symbol wyższej uczelni. Po prawej stronie drzwi na elewacji widniał napis „Zakład Medycyny Sądowej Uniwersytetu Warszawskiego”.
Antałowicz z Witułą weszli do budynku, przemierzyli korytarz, potem wspięli się po schodach i stanęli przed drzwiami, zza których dochodził szmer rozmowy. Wituła zapukał.
Drzwi otworzyła Joanna Świetlikowska z telefonem w ręku. Na widok komisarzy jej miła twarz rozjaśniła się promiennym uśmiechem. Oni także wyszczerzyli się całym garniturem zębów. Obaj uważali Świetlikowską nie tylko za najlepszą specjalistkę medycyny sądowej, ale także za niezwykle atrakcyjną kobietę. Jej żywa inteligencja i pulchne ciało szczególnie podobały się Antałowiczowi, ale nigdy nie odważył się przekroczyć granicy koleżeństwa, które połączyło ich zawodowo.
– Oddzwonię – rzuciła w telefon i szerzej otworzyła drzwi. – Wchodźcie, wchodźcie.
– Witamy, do nóżek ścieląc się pokornie – zaświergotał Wituła.
– Przyda się pokora. Tym razem na pewno się przyda – powiedziała z udawaną powagą.
– Aż tak źle? – Antałowicz zdziwił się uprzejmie.
– To zależy gdzie ucho przyłożyć – wesoło odpowiedziała patolożka.
– Ech, ja to bym przyłożył do klatki z piersiami – rozmarzył się Antałowicz i uśmiechnął szeroko.
– Ech, ja to bym przyłożyła ci w ucho, ale to może zostać uznane za czynną napaść na funkcjonariusza publicznego. – Roześmiała się głośno i zaraz upomniała Lonię: – Skończ z tymi wygłupami. Siadajcie i słuchajcie!
Komisarze usiedli na krzesłach obok siebie jak uczniowie w ławce. Zapatrzyli się w ponętną patolożkę.
– Przestańcie się szczerzyć jak szczeżuje – powiedziała. – Rozumiem, że wy w sprawie NN wyłowionego z Narwi?
– Wolelibyśmy w innej sprawie – powiedział Wituła. – Ale trudno. Mamy, co mamy.
– Czyli jednak w sprawie NN, który już nie jest NN, ale o tym po kolei.
– Jak to „nie jest”? – zdziwił się Wituła.
– Powiedziałam: po kolei. Dzięki temu, że ciało było szczelnie owinięte w czarną folię ogrodniczą. Właściwie to zakładam, że to folia ogrodnicza. Możliwe, że ma również inne zastosowania. Może budowlana? To już nie moja sprawa. Następnie owinięte ciało oklejono taśmą do pakowania. Bardzo solidne opakowanie. Skóra nie miała kontaktu z wodą, nie napęczniała i nie rozwarstwiła się. Sprzyjała nam również pogoda. Było dość chłodno. Zwłoki wyłowiono dwudziestego czwartego marca. W Wielki Piątek dokonałam autopsji.
Zawiesiła głos, czekając, aż do śledczych dotrze waga jej zaangażowania.
– Nie mów nam, że chciałaś w Wielki Piątek malować jajka do koszyczka? – zażartował Antałowicz.
– Może i miałam zamiar malować – powiedziała i dodała z naciskiem: – Jajka.
Antałowicz parsknął śmiechem, a Wituła zaczął się trząść.
– Z wami nigdy nie można poważnie – żachnęła się Świetlikowska. – Cicho bądźcie i słuchajcie. Stwierdziłam, że to ciało mężczyzny między trzydziestym piątym a czterdziestym piątym rokiem życia. Był w życiowej formie. Dobrze umięśniony. Zadbana skóra. Nie miał własnych zębów, tylko implanty. Raczej drogie. Po zagojeniu szczęk wnioskuję, że zęby zrobił sobie około pięć lat temu.
– To może być przydatna informacja.
– Możliwe. Ale proszę mi nie przerywać. Zaraz zrozumiecie dlaczego. Zmiany gnilne sugerowały, że mężczyzna nie żyje co najmniej od dwóch tygodni. Jednak mając na względzie tegoroczne niskie temperatury, nie wykluczam, że nie żyje od czterech do sześciu tygodni. Jeśli ciało początkowo leżało na dnie koryta rzeki, gdzie jest stosunkowo głęboko i dość zimno, procesy gnilne zostały spowolnione. Ciało zachowało się w miarę dobrze. Można było zdjąć odciski palców.
– Aha! To stąd już wiesz kto to? Dlaczego my tego nie wiemy?
– Nie mam pojęcia. Ale teraz ja mówię, wy milczycie, pytania na końcu. Zrozumiano?
Komisarze skinęli głowami i uśmiechnęli się szeroko.
– Na głowie mężczyzny znajduje się duża i głęboka rana po silnym ciosie. Najprawdopodobniej doszło do urazu czaszki na skutek wielokrotnego uderzenia ciężkim narzędziem tępym w lewy bok głowy. Przy czym moim zdaniem tak naprawdę doszło do dwóch urazów. Pierwszy był lżejszy. Spowodował krwotok podoponowy okolicy skroniowo-potylicznej. Doszło także do ognisk stłuczeń po przeciwnej stronie urazu. Dodatkowo małe stłuczenie, pewnie na skutek upadku. Domniemywam, że stał, kiedy dostał po raz pierwszy. Ten cios mógł go ogłuszyć.
Świetlikowska odwróciła się po papierowe kubki i sięgnęła po srebrzysty termos w kształcie dzbanka.
– Kawy? – spytała. Komisarze przyjęli kubki i poczekali, aż napełni je do połowy. – Kości zostały złamane promieniście, jak w pajęczynie – kontynuowała swój wywód patolożka. – Drugie uderzenie było silniejsze. Nastąpiło rozerwanie opon mózgowych i wgłębienie do mózgu połamanych kości czaszki. Kształt rany sugeruje, że to mogła być na przykład duża kula lub coś kulistego. O średnicy około dwunastu centymetrów. Nie wiem. Może przycisk na biurko. Albo jakaś ozdoba z kamienia lub metalu. Nie znalazłam w ranie żadnych mikrośladów tego narzędzia, które dosłownie roztrzaskało mu głowę. Wbiło się w mózg albo raczej zostało wbite. To drugie, mocniejsze uderzenie mogło być śmiertelne, ale to nie z jego powodu umarł.
Przerwała na chwilę i badawczo przyjrzała się komisarzom, żeby sprawdzić, czy docenili wagę właśnie przekazanej im informacji.
– Dawaj, królowo – sapnął Wituła.
Świetlikowska uśmiechnęła triumfalnie. Oczy jej błyszczały, a policzki zarumieniły się od podniecenia.
– Uważajcie teraz – przestrzegła. – Bezpośrednią przyczyną zgonu było skręcenie karku. Dokładnie rzecz ujmując, pod ogromny naciskiem doszło do zerwania więzadeł, złamania wyrostków kolczystych czterech kręgów szyjnych oraz przerwania rdzenia kręgowego. Poza tym nikt go nie krępował. Nie ma urazów na przegubach rąk i nóg, jedynie zadrapania na powierzchni dłoni i na nadgarstkach. Krwiak na brzuchu poniżej mostka. Ktoś go prawdopodobnie uderzył w splot słoneczny. Możliwe, że się bił. Choć jakoś nieporadnie. Miał zdartą skórę na knykciach tylko prawej ręki. Uderzał jedynie tą ręką, ale nie ma śladów, żeby ktoś go trzymał za drugą czy w inny sposób unieruchomił.
Świetlikowska przerwała na chwilę wywód, sięgnęła po kubek i wypiła kilka łyków czarnej jak noc kawy.
– Teraz będzie najciekawsze.
– To nie koniec rewelacji? – spytał Antałowicz.
– Powiedziałam: teraz będzie najciekawsze. Siedź i słuchaj. Rutynowo wykonałam zdjęcia rentgenowskie. I odkryłam, że nasz NN, jak na razie będę go nazywać, po wewnętrznej stronie lewego ramienia między mięśniami dwugłowym i trójgłowym miał wszczepiony mikroczip. Przekazałam go waszym technikom. To taki rodzaj czipu z lokalizatorem, jak dla psa lub kota.
– Ciekawe… – wymamrotał Wituła, ale zaraz zamilkł zgromiony spojrzeniem Świetlikowskiej.
– Jest jeszcze ciekawiej. Mężczyzna miał również rozrusznik serca – tutaj patolożka zawiesiła głos, czekając aż śledzczy docenią wagę jej słów. – Technicznie rzecz ujmując, to kardiowerter-defibrylator, inaczej ICD. Niezbyt nowy model, ale – jak to mawiają – lepszy rydz niż nic. Niezbyt nowe urządzenie, bo raczej dość sporych rozmiarów. Technika idzie do przodu i miniaturyzacja kardiostymulatorów również. Ten był wielkości pięć na cztery centymetry i grubości jednego centymetra. Teraz zagwozdka dla was. Rozrusznik nie był połączony z sercem. – Patolożka przełknęła kolejny łyk kawy i zaaferowana ciągnęła wątek:
– Ktoś wykonał ładną kieszeń pod lewym obojczykiem między mięśniami piersiowymi, wszystko zgodnie ze sztuką medyczną, i umieścił tam kardiowerter. Nie ma jednak elektrod podłączonych do mięśnia sercowego, którymi rozrusznik stymuluje pracę serca. W tym konkretnym przypadku elektroda powinna być umiejscowiona w tkance podskórnej blisko mostka. Ale nie ma jej. Nie ma w ogóle żadnej elektrody. Stan blizn świadczy, że dokonano tego jakieś cztery tygodnie przed śmiercią NN. Przyjrzałam się dokładnie jego sercu. Było zdrowe. I to cholernie zdrowe. Dawno nie widziałam tak zdrowej pompy u czterdziestolatka. Nawet nie miał blaszek miażdżycowych. Mówiłam wam, że dbał o siebie? Nie palił. Dobrze się odżywiał. W przeszłości miał złamane żebro. Ale to ze dwadzieścia lat temu. No i niewątpliwie otrzymał dobre geny. Może za wyjątkiem tych zębów. A może zrobił sobie szczęki z innych powodów niż próchnica. Nie mnie to ustalać.
Świetlikowska znowu sięgnęła po kubek i zapadła dłuższa chwila ciszy.
– To wszystko? – spytał ostrożnie Antałowicz. – Można zadawać pytania?
– Można. – Patolożka skinęła energicznie głową, aż zadrżały loki okalające jej twarz jasną aureolą.
– Mówisz, że ktoś skręcił mu kark. Zawodowiec? – Antałowicz wymienił z Witułą porozumiewawcze spojrzenie. – Może najemnik? Były wojskowy?
– Nie mnie to rozważać. Jeśli już pytasz, odpowiem tak: ktoś, kto skręcił mu kark – bo wykluczam, że przy tych obrażeniach doszło do przerwania rdzenia kręgowego z innych przyczyn mechanicznych – ten ktoś wiedział, co robi, i miał odpowiednio dużo siły. Głowa została odchylona do tyłu i gwałtownie przekręcona. Skręcenie karku wygląda łatwo tylko w filmach. To nie jest proste zadanie. Trzeba przyłożyć naprawdę sporą siłę. Tym bardziej że nasz delikwent miał dobrze umięśnioną szyję i kark. Moim zdaniem już drugi cios w głowę mógł był śmiertelny, ale ktoś chciał mieć pewność i nie liczył na przypadek.
Antałowicz skinął głową i spytał:
– Rozrusznik? To błąd w sztuce?
– Wątpię. Ten facet nie potrzebował rozrusznika. Nie wiem, po kiego grzyba wszczepiono mu rozrusznik. Na pewno nie było wskazań medycznych. To cacko przekazałam waszym technikom.
– Poczekaj, próbuję to sobie poukładać – powiedział Antałowicz. – Nie warto zatem szukać po kardiochirurgach, bo żaden normalny lekarz nie przeprowadzi zabiegu wszczepienia rozrusznika tylko na zasadzie „sztuka dla sztuki”, nie łącząc go z sercem?
– Raczej – przytaknęła Świetlikowska.
– A jeśli to błąd w sztuce? Facet domagał się odszkodowania, łapiduch nie wytrzymał presji, dał w łeb i potem chciał zatrzeć ślady?
– Toby przed opakowaniem go w folię wyjął rozrusznik – stwierdził Antałowicz. Po chwili zastanowienia spytał patolożkę: – Ile to może kosztować? W sensie: ten rozrusznik i zabieg? Może wiesz?
– Około dziesięciu tysięcy.
– Kto może wykonać taki zabieg?
– Każdy kardiochirurg. Również każdy, kto szkolił się na kardiochirurga. Niekoniecznie musiał potem zdać specjalizację, więc szukajcie wśród przeszkolonych. Samą kieszeń na kardiostymulator może wykonać chirurg zabiegowy z dużym doświadczeniem. Przypominam, że wszczepienie kardiostymulatora to nie operacja na otwartym sercu. Elektrody podłącza się przez żyły. W przypadku takich jak ten kardiowerterów-defibrylatorów nawet elektrod nie trzeba podłączać do serca. Zabieg, który wykonano na tym człowieku, był tym łatwiejszy, że elektrod w ogóle nie podłączono. W tym przypadku wystarczył po prostu chirurg z doświadczeniem.
– A jak oceniasz ten zabieg?
– To była dobra robota doświadczonego chirurga. Czyste cięcie. Ładnie zszyte. Dobrze się zabliźniło.
– Czy ten niesprawny stymulator mógł naszemu nieznajomemu w czymś przeszkadzać? Jakoś utrudniać życie?
– To urządzenie? Raczej nie. Przecież nie było podłączone. On nie cierpiał na żadną z chorób serca. Ani tachykardię, ani bradykardię. Zadzwoniłam do kierownika oddziału elektrokardiologii naszego uniwersytetu i spytałam go, jak jest teraz z tymi urządzeniami. Standardowo przestrzega się pacjentów przed zbyt bliskim kontaktem z urządzeniami wytwarzającymi pole magnetyczne. Może, ale nie musi zaburzać pracę stymulatora serca. Nie zaleca się noszenia telefonów w kieszonce na lewej piersi. Przestrzega się pacjentów, żeby ostrożnie używali opasek na rękę monitorujących kondycję ciała i nie zbliżali ich do okolicy serca. Uprzedza się również pacjentów, że pracę kardiostymulatora mogą zakłócać kolumny głośników i… – na moment zawiesiła głos – przejścia przez bramki skanujące na lotnisku.
– Dlaczego?
– Otóż w silnym polu magnetycznym rozrusznik może na moment się wyłączyć. Ogólnie rzecz biorąc, nie stanowi to specjalnego problemu. Mój znajomy profesor twierdzi, że muszą zaistnieć jednocześnie dwie okoliczności, żeby doszło do zgonu. Istnieje jedna szansa na milion, że serce będzie potrzebować impulsu elektrycznego akurat wtedy, gdy rozrusznik zostanie rozregulowany przez pole magnetyczne. Co ciekawe, kardiostymulator może uruchomić alarm na lotnisku. Dlatego pasażerowie z rozrusznikami mają stosowne zaświadczenia, takie karty identyfikacyjne do okazania ochronie lub straży granicznej. Wtedy nie przechodzą przez bramkę, tylko są skanowani ręcznie. Przy czym wartownik nie skanuje okolicy serca, żeby nie zaburzyć pracy stymulatora. Rozumiecie?
– Kombinujesz siostro, że zrobił sobie ten niby rozrusznik dla jakiejś nielegalnej hecy na lotnisku? – spytał Wituła.
– Nic nie kombinuję. Od kombinowania jesteście wy. Ale chyba też uważacie, że to interesujące?
– I to bardzo – przyznał Antałowicz. – Co jeszcze dla nas masz?
– Nie wiem, czy to ważne, ale na lotnisku strefy z podwyższonym polem magnetycznym, niebezpieczne dla pacjentów ze stymulatorami, oznaczone są specjalnym piktogramem z grafiką serca i przyłożonej do niego elektrody. Pacjenci ze stymulatorami muszą je omijać.
– Wróćmy do identyfikacji. Mówisz, że można było zdjąć odciski palców?
– Wasz technik zdjął. Ten, który był przy wyławianiu ciała z Narwi.
– Super. To jak się NN nazywa? Bo, jak rozumiem, ty już wiesz?
– Wiem. – Uśmiechnęła się szeroko i sięgnęła po teczkę. Wyjęła z niej arkusik papieru i odczytała: – Radosław Łukaszuk, urodzony w 1966 i tak dalej, w Szczecinie, syn Włodzimierza i Haliny z domu Turko. Mężczyzna wyszedł z domu szóstego lutego tego roku i nie wrócił. Rodzina zgłosiła zaginięcie dziewiątego lutego. – Patolożka podniosła głowę znad kartki i uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – I tu, widzicie, jest najlepsze. Albo najgorsze. Łukaszuk miał pięćdziesiąt lat, a ja, badając jego ciało, nie dałabym mu więcej niż czterdzieści. Mój błąd.
– Każdy może się ździebko pomylić. – Wituła rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. – Nawet nasza królowa od zimnych.