Pomyłki badaczy dziejów Ziemi - ebook
Pomyłki badaczy dziejów Ziemi - ebook
Nowa książka w bestsellerowej serii odkrywającej zakazaną historię ludzkości.
Słynny geolog szokuje podważając naukowy obraz świata:
Ludzie i dinozaury żyli jednocześnie…
Epoki kamiennej nie było!
Negująca teorię ewolucji alternatywna teoria dziejów Ziemi, w której obecny wygląd naszego świata ukształtowały globalne katastrofy i zmiany ziemskiego pola magnetycznego kilkanaście tysięcy lat temu.
HANS-JOACHIM ZILLMER, geolog, inżynier, znany popularyzator nauki, członek New York Academy of Science, przedstawia skutki globalnych ziemskich katastrof z czasów prehistorycznych (potopów, dryfów kontynentów, przesunięcia osi Ziemi) i wpływ zjawisk geoelektrycznych na przeszłość naszej planety – znacznie młodszej niż podaje oficjalna nauka.
Hans-Joachim Zillmer twierdzi, że w Układzie Słonecznym znajduje się jeszcze jedna wielka nieodkryta planeta, o której już 6000 lat temu pisali Sumerowie!
Autor dowodzi, że ludzie i dinozaury żyli jednocześnie jeszcze 10 000 lat temu, a przyczyną zagłady dinozaurów były zaburzenia sił elektrycznych pomiędzy planetami Układu Słonecznego.
Kontrowersyjny badacz zaprzeda obowiązującej do dziś, najważniejszej XIX-wiecznej teorii geologicznego kształtowania Ziemi, przedstawiające tezę, że obecny kształt kontynentów jest rezultatem gigantycznych powodzi sprzed tysięcy, a nie milionów lat. Według niego Andy i Góry Skaliste wypiętrzyły się dopiero kilka tysięcy lat temu, a Amazonka 10 000 lat p.n.e. wpadała do Pacyfiku, nie do Atlantyku.
Ilustrując swoje koncepcje rewelacyjnymi zdjęciami, Zillmer przedstawia fakty, które przeczą utartym dogmatom i proponuje alternatywne teorie, które podważają podstawy naukowego obrazu świata.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-7753-0 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W naturze nie ma przeskoków? A w ludzkim myśleniu są! O eksperymentalnym opisie dziejów Ziemi Hansa-Joachima Zillmera
Sześć milionów czytelników »Bildu« nie może się mylić” – stwierdziła redakcja gazety. Miało to chyba znaczyć, że ci, którzy kupują „Bild”, zgadzają się z jego doniesieniami, przypuszczeniami i światopoglądem.
Zdaje się, że w oficjalnej nauce panuje podobne przekonanie. Trzydzieści tysięcy geologów, paleontologów, fizyków, biologów i innych uczonych, którzy od czasów Lyella i Darwina starali się poznać dzieje naszej planety i życie na niej, nie może się mylić. Przecież to oni tworzą nasz obraz świata, my zaś powszechnie go akceptujemy.
Ciekawe jednak, że czytelnicy „Bildu” zachowują się – np. podczas wyborów – zupełnie inaczej, niżby to wynikało z lansowanego przez gazetę światopoglądu. Również „klientom” oficjalnej nauki przedstawiany przez nią obraz świata jest potrzebny po to, żeby się od niego odciąć. Jest to zupełnie zrozumiałe, bo odciąć można się tylko od czegoś, co się zna. Chodzi o to, by wyciągać wnioski z niepodważalnych faktów – wnioski, dzięki którym fakty nabierają nowego znaczenia.
Podobne wnioski wyciągali tacy „klienci” oficjalnej nauki, jak Velikovsky (którego Einstein pod koniec życia czytał z fascynacją i irytacją) czy Tollmann. Ten ostatni śmiałości swoich przemyśleń nie był wręcz w stanie znieść. Do grupy takich alternatywnych myślicieli należy H.-J. Zillmer, trzeźwo zapatrujący się na rzeczy inżynier budownictwa. Zarówno Zillmer, jak i wielu jemu podobnych nie stworzyli żadnej nowej nauki, prywatnej mitologii, którą można by zlekceważyć jak spirytyzm spod znaku New Age. Alternatywni myśliciele, tacy jak Zillmer, z dużym szacunkiem odnoszą się do odkryć naukowych przedstawicieli różnych dyscyplin. Nie zaprzeczają – jak to czynią spirytyści – ich ustaleniom ani zebranym faktom, ale na nich właśnie opierają swoją argumentację.
Dlaczego jesteśmy skazani na takich autorów, jak Velikovsky, Tollmann czy Zillmer, kiedy szukamy alternatywnych interpretacji? Dlaczego oficjalna nauka sama ich nie tworzy, skoro jej ustalenia stanowią dla tych autorów punkt wyjścia?
Problem ten obszernie i systematycznie opisał m.in. Edward de Bono. Powszechnie znane jest jego studium na temat „myślenia kombinatorycznego”, w którym de Bono porównuje myślenie pionowe i poziome. Myślenie pionowe to logiczne wywodzenie interpretacji pojedynczych zjawisk z nadrzędnych pojęć albo podstawowych hipotez. Myślenie poziome zaś oznacza drogę okrężną, myślenie „przeskokami”, na pozór nieusystematyzowane. Dziś termin „myślenie poziome” zastąpiły terminy _fuzzy logic_ lub _strange revelations_. Trzeba jednak pamiętać, że myślenie pionowe i poziome nie wykluczają się nawzajem, lecz się uzupełniają i warunkują. Na poparcie swojej tezy de Bono podaje liczne przykłady:
Kiedy Marconi zwiększył moc i wydajność swojej aparatury, stwierdził, że bez przewodów może wysyłać fale na coraz większe odległości. W końcu ośmielił się nawet pomyśleć o tym, żeby przesłać sygnał przez Atlantyk. Uważał, że wystarczy mieć tylko odpowiednio silny nadajnik i czuły odbiornik. Specjaliści, którzy wiedzieli lepiej, wyśmiali jego pomysł. Zapewnili go, że fale elektryczne, które tak jak światło rozchodzą się prostoliniowo, nie pobiegną wzdłuż krzywizny Ziemi, tylko ulecą w kosmos. Z logicznego punktu widzenia mieli rację, Marconi jednak był uparty, eksperymentował dalej i odniósł sukces. Ani on, ani ówcześni specjaliści nie wiedzieli, że istnieje naładowana elektrycznie górna warstwa atmosfery, jonosfera. Odbija ona wysłane fale, które w innym wypadku – jak to przewidzieli specjaliści – uleciałyby z Ziemi.
Zatem ani specjaliści, którzy swoje wnioski wyprowadzali logicznie z podstawowych założeń, ani Marconi, który to wnioskowanie zignorował, nie znali „prawdy”. Jednak prace Marconiego zmusiły w końcu ówczesnych naukowców do porzucenia interpretacji, zgodnie z którą oddziaływanie fal na wielkie odległości było niezrozumiałe.
Podobnie Velikovsky, Tollmann czy Zillmer nie znają „prawdy” na temat historii ewolucji Ziemi i życia. Eksperymentują jednak z pojęciami i teoriami tak, jak Marconi z falami. Nie przeprowadzają eksperymentów na samej naturze, tylko na myśleniu naukowym i wpływie logiki języka na to myślenie. W końcu nawet pojęcia z naukowego punktu widzenia bez zarzutu muszą mieć formę językową. Może się przy tym zdarzyć, że logika języka oddziała na nie deformująco.
Kiedy badacz dziejów Ziemi twierdzi, że nasza planeta była kiedyś rozżarzoną kulą, która powoli stygnie, posługuje się przy tym porównaniem: górzysta powierzchnia Ziemi powstała niczym zmarszczki na skórce pieczonego jabłka. Wydaje się, że to przekonująca analogia, sprawia ona jednak, że traci się z pola widzenia to, co do tego obrazu nie pasuje. Aby się przed tą stratą bronić, wymyśla się inne porównanie – przyrównuje się Ziemię do balonu, który powoli pęcznieje. Obraz ten uwzględnia wprawdzie wiele z tego, co ginie w modelu pieczonego jabłka, jednocześnie jednak pomija pewne aspekty, które ten model ujmował. I nie pomoże tu połączenie obu modeli, bo ani nie nadmuchuje się pieczonych jabłek, ani nie piecze balonów.
W latach 20. Carnap sformułował zakaz używania obrazów przez naukowców – miało to znieść „fatum, jakie język rzuca na myślenie pojęciowe”. Jak tego jednak uczy przykład judaizmu, zakazy tego rodzaju przyczyniają się do powstania jeszcze większych problemów – do paradoksów. Ten, kto wciąż myśli o tym, żeby wystrzegać się obrazowych porównań, jest od nich uzależniony tym bardziej, im bardziej stara się przestrzegać zakazu. W końcu nawet najbardziej abstrakcyjnym wnioskowaniom trzeba nadać formę słowną – trzeba przedstawić je w sposób ewidentny, przekonujący. Psychologiczne eksperymenty dowodzą, że w równym stopniu przekonuje nas prawda, jak i fałsz. Ludzie oglądający te same zdjęcia znajdowali w nich potwierdzenie zarówno tego, że przedstawiają one przestępców, jak i tego, że pokazują ich ofiary.
Estetycy, badacze sztuki i kultury wciąż borykają się z problemem „ewidentnych” dowodów. Zarówno oni, jak i wielu współczesnych artystów, poszukują odpowiedzi na pytanie, jak uciec przed kuszącą jednoznacznością języka i obrazu i mimo to być zrozumiałym dla innych. Zastanawiają się, czy nie lepiej byłoby, gdyby komunikacja nie opierała się na oczywistościach. Również i ja zaliczam się do tej grupy, dlatego tak bardzo interesują mnie prace takie jak Zillmera. Pokazują one bowiem, że często upieranie się przy rzekomo przekonujących interpretacjach prowadzi do wniosków, które dla niespecjalisty w danej dziedzinie wcale przekonujące nie są.
Zillmer eksperymentuje z przyjętymi teoriami dotyczącymi dryfu kontynentów i tektoniki płyt, wielokrotnych przesunięć osi ziemskiej i biegunów czy elektrograwitacji. Robi to w taki sposób, by uwypuklić ich niezgodność z faktami. Pokazuje, że uznawane za niepodważalne koncepcje lyellistów i darwinistów można ocenić właściwie, dopiero gdy uwzględni się ich nieścisłości. To pozwala mu udowodnić, że koncepcje te można podważyć i obalić bez negowania faktów.
Zillmer kwestionuje przede wszystkim główne założenie lyellistów i darwinistów: obserwowana ewolucja Ziemi i życia pociąga za sobą wniosek o stałym rozwoju, trwającym całe eony. Zgadza się to z przekonaniem, że _natura non facit saltus_, w naturze nie ma przeskoków. Piękna (bo oczywista) koncepcja er w dziejach Ziemi, a zwłaszcza teoria epoki lodowcowej, nie zostawia miejsca dla opisywanych przez Velikovsky’ego czy Tollmanna procesów impaktowych (teoria nagłości). W efekcie różne znaleziska (szczególnie skamieliny, które przeczą tej chronologii) są po prostu pomijane albo traktowane jako wyjątki, przykłady lokalnego metamorfizmu potwierdzające przyjęte założenia. To jednak musi prowadzić do błędnych interpretacji, jak to pokazuje Zillmer:
Na Zachodnim Wybrzeżu USA, w stanie Waszyngton, 18 maja 1980 roku wybuchł wulkan Saint Helen. W ciągu nocy potoki błota i wody uformowały warstwy geologiczne o grubości do 50 metrów. W przyszłości geolodzy będą datować tę warstwę na wiele tysięcy lat, nie byli bowiem naocznymi świadkami jej powstania. Dzisiejsi geolodzy też nie wiedzą, czy warstwy geologiczne odkładały się wolno, ziarnko po ziarnku (jak twierdzą), czy też szybko, w wyniku katastrof.
Na zakończenie Zillmer daje dowcipną puentę. Zwraca uwagę, że w utworzonych warstwach uwięzione zostały też samochody. W przyszłości archeolodzy, trzymając się przyjętej chronologii, będą musieli uznać, że samochody istniały już przed tysiącami lat, a później wymarły, bo w wyższych, młodszych formacjach już się ich nie spotyka.
Dla wszystkich modeli procesów powstawania (Układu Słonecznego, Ziemi, życia) podstawowe znaczenie ma czynnik czasu. Już baśniowe „Dawno, dawno temu…” pokazuje, że gdy mamy do czynienia z przeszłością tak odległą, że przerasta nasze doświadczenie i wyobraźnię, gubimy w otchłaniach czasu wszystkie te problemy, które ujawniają nasze modele myślowe. To perspektywa iście baśniowa i dlatego tak lubiana przez największych bajarzy naszych czasów – naukowców zajmujących się dziejami Ziemi i życia. Lubili ją tak samo wielcy epicy, począwszy od Homera, i twórcy mitów we wszystkich kulturach i epokach, skończywszy na zbieraczach baśni, braciach Grimm.
W czasach braci Grimm, którzy zajmowali się także ewolucją języków i kultur, żyli dwaj „bracia Charles” – Charles Lyell i Charles Darwin. Oni sprezentowali światu równie udane opowieści jak badacze kultury, epicy czy twórcy mitów. Tyle że polem ich badań były dzieje Ziemi i życia. I „bracia Charles” odnieśli sukces tak wielki, że nawet dziś mało kto ośmiela się przyjmować inne opowieści czy – tak jak Zillmer – z nimi eksperymentować. Lyell już w 1840 roku ustalił geologiczną chronologię, która do dziś traktowana jest jak świętość, choć stan ówczesnej wiedzy o Ziemi wydaje się nam po prostu śmieszny. Po co w ogóle zajmować się dziejami Ziemi, skoro 150 lat badań nie wprowadziło żadnych korekt do podstawowych założeń przyjętych w 1840 roku?
Geologiczna chronologia warunkuje jednak bezpośrednio biologiczną, bo datowanie szczątków istot żywych albo ich śladów uzależnione jest od datowania warstw, w których się je znajduje. Ma ona również wpływ na interpretację tego, w jaki sposób zachowały się ślady życia. Dobrym przykładem powiązania wyobrażeń dotyczących dziejów Ziemi i dziejów życia jest powszechne bezrefleksyjne stosowanie geologicznej koncepcji „kamienienia”, by wyjaśnić, jak zachowały się ślady życia. Tymczasem żaden geolog ani biolog nie jest w stanie wytłumaczyć – powołując się na proces powstawania skamielin – jak to możliwe, że mimo długości tego procesu, tak dobrze zachowała się powierzchnia ciała danego organizmu.
Autorzy tacy jak Zillmer wielką przyjemność znajdują w wyszukiwaniu wątpliwych wytłumaczeń, które oficjalna nauka wynajduje po to, żeby tylko utrzymać tradycyjne modele myślowe – za wszelką cenę stara się dopasować rezultaty swoich badań do obowiązujących dogmatów, zamiast tworzyć nowe modele. Szczególnie przykre jest, kiedy lyelliści i darwiniści, oburzając się na dogmatyzm kreacjonistów (w końcu badania zaprzeczyły biblijnej historii stworzenia), zapominają dodać, że wyniki tych samych badań nie pasują do ich teorii. Absurdy, do jakich prowadzi nieliczenie się z faktami, Zillmer pokazuje w wielu miejscach swojej analizy „bajek braci Charles”:
Pewien paleontolog, kurczowo trzymający się geologicznej chronologii i powiązanej z nią typologii istot żywych, uważający epokę lodowcową za pewnik, znajduje szczątki, które stoją w sprzeczności z koncepcją zlodowaceń. Z opresji ratuje się, stwierdzając, że te „typowe zwierzęta okresu zlodowaceń” (wśród nich lwy i nosorożce!) po prostu „przetrwały” tysiące, a może i dziesiątki tysięcy lat w temperaturze poniżej zera. Byłoby to możliwe jedynie wtedy, gdyby się na tysiące lat zdematerializowały – sztuczka rodem z bajki. Znaleziska jednoznacznie temu zaprzeczają.
Niektóre aspekty zillmerowskiej eksperymentalnej historii Ziemi i życia cieszą się szczególną popularnością. Zostały one uwzględnione już w _Pomyłce Darwina_, tu zaś interesująco rozwinięte. Koncepcje Zillmera to swego rodzaju kuracja odmładzająca dla naszej planety. Wskazując na przypuszczalne współistnienie dinozaurów i ludzi, Zillmer zasadniczo skraca czas ewolucji życia. Posługuje się przy tym obrazowym przykładem: nić czasu jest jak gumka – rozciąga się albo kurczy. To obraz dobrze znany w kulturze, o czym świadczy choćby popularna piosenka _Puppet on the String_ (Marionetka na sznurku). Można go twórczo przekształcić, zakładając, że nie ma nikogo, kto by pociągał za sznurki – jest tylko ruch wielu połączonych ze sobą marionetek, ruch wzajemnie powiązany w odpowiedzi na oddziaływania sił zewnętrznych. Takie rzeczywiście istnieją i zmuszają gumki czasu do tego, by maksymalnie rozciągały się albo kurczyły, by przyspieszały i zwalniały, np. podczas kolizji naszej planety z innymi ciałami niebieskimi. Za ich sprawą ziemska chronologia zostaje włączona do kosmicznej i tworzy wraz z nią strukturę czasową opartą na zdarzeniach nagłych – impaktach.
To już jednak obrazy skręcające w stronę oczywistości, a więc takie, z którymi – zdaniem Zillmera – wolno tylko eksperymentować. Uznać je za prawdziwe oznaczałoby zastąpić stary dogmat nowym. Na szczęście przed tym chronią nas twórcy alternatywnej historii Ziemi i życia, którym winniśmy wdzięczność za to, że otworzyli przed nami nowe obszary twórczego myślenia.
prof. Bazon Brock,
dr nauk ścisłych i technicznych, dr honoris causa
Bergische Universität WuppertalWSTĘP
Ta książka może odmienić wasze poglądy, zgromadzony w niej materiał podważa bowiem podstawy „naukowego” obrazu świata. Wszystkie złożone zależności zostały tu przedstawione w sposób zrozumiały dla laików. Autor posłużył się faktami z zakresu wielu dyscyplin. Lektura tej książki pozwoli czytelnikom odbyć podróż w przeszłość, poznać kosmologiczne aspekty historii Ziemi i nakreślić perspektywy na przyszłość.
Ta książka to herezja, jeśli uznać, że powszechny dziś światopogląd oparty na kosmicznej mechanice Newtona i teorii ewolucji Darwina jest słuszny. Promowane przez te teorie wartości – harmonia i stałość (zarówno w odniesieniu do Ziemi, jak i do kosmosu) – wspiera teoria Charlesa Lyella. Zgodnie z nią, przemiany powierzchni Ziemi są wynikiem działania, tylko i wyłącznie, stałych sił. W dogmat ten geolodzy wierzyli aż do roku 1980, kiedy to Luis Alvarez winą za wyginięcie dinozaurów obarczył meteor. Mimo to w dalszym ciągu w zasadzie nie bierze się pod uwagę hipotezy o globalnych katastrofach, którą w 1821 roku przedstawił Georges Cuvier. Nie zmienił tego nawet fakt, że prof. dr Alexander Tollmann, do niedawna kierownik wydziału geologii uniwersytetu w Wiedniu, dowiódł, że około 9500 lat temu miał miejsce ogólnoświatowy kataklizm – globalny potop. Tego „(prawie) końca świata” nie da się przecież pogodzić z powolnym, ewolucyjnym rozwojem.
Książka ta przedstawia po kolei katastrofy (np. potop), które miały miejsce w czasach historycznych (były one już omawiane w książce _Pomyłka Darwina_). Pokazuje ich wpływ na nasz obraz świata, wskazuje, że stoją one w sprzeczności z obowiązującymi poglądami, i przedstawia teorie alternatywne. Stanowi swego rodzaju „pogrzeb teorii ewolucji”, jak to określił w liście do autora dr Heinrich Kruparz, były wykładowca geologii na uniwersytecie w Ouro Pręto w Brazylii. Zdaniem Kruparza jest to jednak pogrzeb wątpliwy, bowiem przedstawiona w książce argumentacja jest sprzeczna z zasadami geologii. Dr Kruparz zapomina, że przy tego rodzaju pochówku grzebie się często także zasady, dotąd dla naukowców niepodważalne. Podobnie opinie naukowe zmieniają się też wtedy, kiedy nowy profesor obejmuje katedrę.
Naukowe dogmaty to nic innego niż wnioski albo założenia teoretyczne opierające się na doświadczeniu i eksperymencie. Muszą one zgadzać się z faktycznym stanem rzeczy, a nie odwrotnie! Tymczasem chętnie – niekiedy jest to rozmyślne oszustwo – myli się przyczyny ze skutkami. Wszystkie przedstawione w tej książce odkrycia są nie do pogodzenia z panującymi dogmatami. Dlatego też obok wyników badań terenowych autora i jego ustaleń zamieszczono tu nowe ciekawe teorie oparte na najświeższych doniesieniach naukowych.
Rozpowszechniona jest błędna opinia, że nowe wyniki badań naukowych są automatycznie akceptowane. Tymczasem w _Pomyłce Darwina_ zwróciłem uwagę na to, że ze względu na różnice morfologiczne ptaki nie mogą pochodzić od teropodów (dinozaurów), jak się powszechnie uważa. Moje ustalenia zostały potwierdzone przez badania prowadzone niezależnie w Ameryce i w Chinach. Inne badania dowiodły mylności przypuszczeń biologów (bliższe informacje na ten temat można znaleźć w Internecie: www.zillmer.com). Odkrycie nielotnego praptaka (_Longisquama insignis_), starszego o 70 000 000 lat od uważanego dotąd za przodka ptaków archaeopteryksa, dowodzi, że ptaki nie mogą pochodzić od dinozaurów, bo te były współczesne praptakom („BdW”, 27 czerwca 2000 r. i „Focus”, 26/2000 r.). Mimo to w czasopismach popularnonaukowych w dalszym ciągu zamieszcza się barwne plansze obrazujące pochodzenie ptaków od dinozaurów, nie opatrując tego najmniejszym zastrzeżeniem. Takie postępowanie utrwala pewne opinie. Laicy nie zdają sobie sprawy, że aby dotrzeć do szerszej publiczności, każda nowa idea musi przejść przez gęste sito akademickiej nauki.
Alternatywne prace naukowe są rozpowszechniane i akceptowane, tylko jeśli znalazły uznanie w oczach czasopism naukowych. Dlatego w rozpowszechnianiu nowinek naukowych kluczową rolę odgrywają media. Prasa musi jednak brać pod uwagę to, jak publikowane doniesienia wpłyną na sprzedaż, czy będą do przyjęcia dla czytelników. Tymczasem powtarzane na okrągło teorie kształtują czytelnika. Określone sformułowania – np. „proces powstawania skamielin” – same starczają za dowód, którego nikt nie próbuje podważyć.
Media więc nie mogą sobie pozwolić na prezentowanie zbyt kontrowersyjnego materiału. Artykuły przysyłane do czasopism naukowych są najpierw sprawdzane i oceniane przez ekspertów. Jaki ekspert zaś zgodzi się na to, żeby dzieło jego życia – lub choćby jego opinia – zostało podane w wątpliwość? Nawet autorzy z tytułem naukowym publikujący kontrowersyjne artykuły z zakresu innej dyscypliny niż ich własna nazywani są ekscentrykami, blagierami, fantastami, kłamcami albo po prostu ignorantami.
Ponieważ naukowcy muszą dbać o swoją pozycję i karierę, sensacyjne odkrycia przechodzą przez akademickie sito. Laicy nic o tym nie wiedzą – zdaje im się, że wszystko (tzn. konwencjonalne idee) zostało już dawno dowiedzione i potwierdzone. Tak więc wiele XIX-wiecznych odkryć (pochodzących zatem z czasów, kiedy teoria ewolucji nie była jeszcze powszechnie akceptowana), i to dobrze udokumentowanych odkryć, po prostu pomija się milczeniem, ponieważ stoją w sprzeczności z obowiązującymi dziś dogmatami i mogłyby posłużyć do ich obalenia.
Stare teorie naukowe ignoruje się, jeżeli nie pasują do panującego światopoglądu. W _Pomyłce Darwina_ przedstawiłem teorię nieorganicznego pochodzenia ropy naftowej i jej analizę w świetle modelu globalnych katastrof. Tymczasem w pewnym niemieckim czasopiśmie popularnonaukowym ukazał się artykuł obszernie i barwnie omawiający faworyzowaną ideę organicznego pochodzenia ropy. Gdy zwróciłem uwagę, że w wielostronicowym artykule można było choćby jedno zdanie poświęcić teorii alternatywnej, otrzymałem taką oto odpowiedź: redakcja zna tę teorię, ale w nią nie wierzy, dlatego nie została ona uwzględniona. Czytelnicy nie dostali więc wcale wyczerpujących informacji. Nie wspomniano, że w ogóle istnieje jakaś alternatywna, oparta na naukowych podstawach teoria.
Nowym, być może wartościowym koncepcjom brakuje poparcia. Dlatego niezależnym naukowcom (a także zainteresowanym dyletantom) przypada ważna rola. Ta książka, wykorzystując nowe, pozornie kontrowersyjne wyniki badań, przedstawia pewien alternatywny scenariusz, który wprawdzie na pierwszy rzut oka może się wydawać fantastyczny, ale za to pozwala zdemaskować sprzeczności w naszym obrazie świata. Autor nie oczekuje, że czytelnicy zaakceptują wszystkie przedstawione w książce teorie. Wierzy, że sami zdecydują, co przyjąć, a co odrzucić.
Książka ta posuwa się dwoma torami: z jednej strony przedstawia fakty, które nie mieszczą się w obrębie konwencjonalnych teorii, z drugiej zaś szkicuje alternatywne modele myślowe. Modele te nie roszczą sobie pretensji do tego, by być całkowite i ostateczne. Są to raczej pewne przemyślenia uwzględniające pomijane dotąd fakty; równocześnie burzą one skostniałe konstrukcje myślowe, których szkielet stanowią ortodoksyjne „teorie równomiernego rozwoju”. W ten sposób oczyszczają przedpole dla nowych, rewolucyjnych idei.1. LUDZIE Z DINOZAURAMI NA WSPÓLNYM PORTRECIE
Teoria ewolucji została wymyślona w XIX wieku, mimo że brak było na nią jakichkolwiek dowodów i do dziś nie udało się jej udowodnić. Liczne wewnętrzne sprzeczności i wiele odkryć przemawiają przeciwko darwinizmowi. W Ameryce odnaleziono bardzo stary rysunek naskalny, który przedstawia prehistorycznych Indian i dinozaury.
Żyjący uznani za wymarłych
Osiemnastego lutego 1928 roku podczas prac remontowych prowadzonych w ratuszu w Eastland (Pensylwania) rozebrano mur. Robotnicy bardzo się zdziwili, gdy za murem odkryli dwie zabiedzone, ale – ku powszechnemu zaskoczeniu – żywe żaby („IlW”, 8/1998, s. 61). Okazało się, że celowo zamurowano je podczas budowy w 1897 roku, żeby rozwiązać pewną zagadkę. Od wieków przyrodników nurtuje problem „żabich dziur”. Najwcześniejsze opisy żab, które w zamknięciu przeżyły wiele lat, pochodzą z XII wieku. Do dziś na całym świecie odnotowano około 300 podobnych przypadków. Otóż zdarza się, że żaby, często wysuszone i – zdawać by się mogło – bez otworu gębowego, wiele lat żyją zamknięte np. wewnątrz skały. Taką żabę, uwięzioną w geodzie (bąblu powietrza w skale), można podziwiać w angielskim Booth Museum of Natural History (il. 1).
Obecnie sądzi się, że żaby uwięzione w żabich dziurach wśliznęły się tam przez szczelinę, „odżywiały się małymi owadami i rosły, aż nie mogły już przecisnąć się z powrotem. Szczelina z czasem wypełniła się piaskiem albo wapieniem, tak że znaleziska takie mogą sprawiać wrażenie cudów”, jak to opisuje „IlW”. Jest to jednak wyjaśnienie mało prawdopodobne. Dawniej sądzono, że żaby zostały uwięzione w piaskowcu przed milionami lat, w czasie gdy dopiero powstawał z piasku. To wydaje się bardziej logiczne. Oczywiście nikt nie wierzy w to, że mogły tyle czasu przeżyć. Z pewnością jest to nieprawdopodobne. Jeśliby jednak większość skał powstała wskutek rozlicznych katastrof, np. podczas potopu sprzed kilku tysięcy lat, teoria ta byłaby dużo bardziej prawdopodobna. Jak stare są w istocie skały?
Doniesienia „IlW” przeczytałem, kiedy latem 1999 roku jechaliśmy razem z żoną wynajętym samochodem w stronę Utah. Salt Lake City było tylko przystankiem w drodze do celu, zostałem bowiem zaproszony do Kolorado na wykopaliska, by obejrzeć szczątki dinozaura. Na przedmieściach stolicy stanu oczekiwała nas już pani Mabel Meister. W 1968 roku wraz z nieżyjącym już dziś mężem Williamem, dokonała niezwykłego odkrycia. Podczas poszukiwań skamieniałych trylobitów – wymarłych skorupiaków, morskich stawonogów z pancerzykiem na grzbiecie – około 70 km na północny zachód od Delta (Utah) odkryli oni dwa odciski podeszwy buta. Na jego obcasie wyraźnie widać było rozdeptanego trylobita. Była to prawdziwa sensacja, bowiem te prehistoryczne stworzenia wymarły jeszcze przed nastaniem ery dinozaurów, czyli – zgodnie z przyjętą chronologią – najpóźniej 250 000 000 lat temu. Odkrycie to zatem nie powinno mieć miejsca, kwestionuje bowiem teorię ewolucji.
1. Żaba. We wnętrzu kamieni można czasem znaleźć żaby, nawet żywe. Prezentowany tu okaz można obejrzeć w Booth Museum of Natural History.
W _Pomyłce Darwina_ zamieściłem jedynie archiwalne zdjęcie tego odcisku, ponieważ nie udało mi się skontaktować z panią Meister. Żyje ona na uboczu, z dala od świata, nie ma też telefonu. Nic więc dziwnego, że kiedy wreszcie mogłem wziąć do ręki skamielinę z odciskiem, przeżyłem chwilę euforii. Znalezisko zostało tymczasem oprawione. Wbrew niektórym opisom nie są to odciski dwóch butów, prawego i lewego, ale jeden i ten sam ślad. Na dole znajduje się właściwy, oryginalny odcisk, na górze zaś negatyw powstały w wyniku wypełnienia oryginalnego odcisku. Grube na około 5 cm płyty łupka, na których zachowały się te ślady, mają, z geologicznego punktu widzenia, około 570 000 000 lat, są więc bardzo stare (il. 2). Ludzie noszą buty dopiero od kilku tysięcy lat. Zapytałem panią Meister, czy nie wydaje jej się, że wszyscy zainteresowani powinni mieć możliwość obejrzenia tego kluczowego dowodu przemawiającego przeciwko teorii ewolucji. Ponieważ zgodziła się ze mną, poradziłem mojemu przyjacielowi, dr. Carlowi E. Baughowi, dyrektorowi Creation Evidence Museum w Glen Rose, żeby odwiedził panią Meister. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać: już wkrótce każdy będzie mógł obejrzeć odcisk buta z rozdeptanym trylobitem w nowym muzeum w Teksasie.
2. Odcisk buta. Mabel Meister i autor trzymają oprawiony w ramki oryginał skamieniałego odcisku buta. Na obcasie widoczny jest rozgnieciony trylobit (zob. powiększenie), który miał wymrzeć przed erą dinozaurów!
Kiedy jednak człowiek, który zostawił ten ślad, mógł rozdeptać trylobita? Na początku ery trylobitów, przed prawie 600 000 000 lat, gdy wymierały, przed 250 000 000 lat, czy może całkiem niedawno?
Te prastare stworzenia służą jako punkty orientacyjne przy datowaniu skał. Geologiczny wiek skały określa się na podstawie znajdujących się w niej skamielin. Czy ta metoda jest pewna? Czy co i rusz nie znajduje się żywych zwierząt, które zostały uznane za wymarłe? Ku mojemu zaskoczeniu Evan Hansen z Utah przesłał mi dwa zdjęcia żywego jeszcze ponoć trylobita. Czy rzeczywiście są to fotografie przedstawiające to prehistoryczne stworzenie? Podobieństwo jest zdumiewające – czyżby rzeczywiście chodziło o żywą skamieniałość (zob. fot. 1 i 2)?
Podobnie wyglądał przypadek latimerii (ryby trzonopłetwej), którą jeszcze dziś traktuje się jako skamieniałość użyteczną w datowaniu skał i która wymarła ponoć 70 000 000 lat temu. Jednak w 1938 roku na Komorach (niedaleko Madagaskaru) odkryto żyjącego osobnika, a w roku 1998 kolejne latimerie zauważono w pobliżu wyspy Menado Tua należącej do archipelagu Celebes (Indonezja). W ciągu 400 000 000 lat latimerie wcale się nie zmieniły. Samo to przemawia już przeciwko teorii ewolucji, z jej założeniem stałego dostosowania i rozwoju.
Skąd więc wiadomo, jak stara jest skała zawierająca żywą skamieniałość? Ponieważ latimerie jednak nie wymarły, trudno wykorzystywać je do datowania. Podobnego problemu dotyka pytanie, kiedy człowiek rozdeptał wymarłego trylobita? Załóżmy, że stało się to przed kilkoma tysiącami lat. Nasuwa się więc wniosek, że trylobity nie wymarły przed 250 000 000 lat, ale całkiem niedawno, być może nawet żyją gdzieś jeszcze dziś, czekając na odkrycie tak jak latimeria. Pociąga to za sobą bardzo poważne konsekwencje: skała, w której zachował się odcisk, nie może pochodzić z czasu „ziemskiej starożytności”, paleozoiku. Musiała powstać dopiero wtedy, kiedy człowiek rozdeptał trylobita lub nieco później, na skutek szybkiego procesu twardnienia. Gdyby bowiem proces ten przebiegał powoli, odciśnięty w mule ślad po krótkim czasie zostałby zniszczony przez czynniki erozyjne. Stoi to w sprzeczności z naszym, ukształtowanym przez szkołę, obrazem świata, nie zgadza się z teorią, w myśl której skały osadowe powstają (zgodnie z fundamentem geologii, dogmatem Charlesa Lyella) niezauważalnie wolno, w ciągu bardzo długiego czasu. Datowanie geologiczne jest więc może z założenia błędne, a skały i górotwory są znacznie młodsze, niż się uważa. Zasady datowania trzeba by więc na nowo przemyśleć.
Zanim wyruszyliśmy do Kolorado, pani Meister pokazała nam jeszcze jedno zaskakujące znalezisko. Pierwszy raz zdarzyło mi się oglądać kości długie dinozaurów z widocznym skamieniałym szpikiem kostnym. Ile czasu potrzeba, żeby skamieniał szpik? Wszyscy wiemy, jak szybko psuje się białko. Jak długo trwa proces kamienienia? I czy w istocie może skamienieć całe oko (il. 3)?
3. Oko trylobita. To sfotografowane przy użyciu mikroskopu skaningowego fasetkowe oko trylobita, zwierzęcia wymarłego jakoby przed setkami milionów lat, zachowało się z najdrobniejszymi szczegółami. Ile czasu trzeba, żeby takie oko zdążyło skamienieć, nie ulegając rozkładowi? Jak to możliwe, że zachowały się tkanki miękkie, skoro proces kamienienia postępuje tak wolno?
Takie myśli przebiegały mi przez głowę po drodze na wykopaliska w okolicach miasteczka Dinosaur w Blue Mountains. Na ogromnym obszarze od Wyoming po południowy Nowy Meksyk i od Utah po Kolorado oraz Teksas można napotkać mnóstwo kości dinozaurów. Leżą obok siebie, albo jedne na drugich, często na powierzchni, tak że łatwo je dostrzec. Znaleziska liczące po 150 000 000 lat, w takim zagęszczeniu i do tego na wierzchu – to zupełnie niespotykane. Dlaczego skamieniałe szczątki rzekomo dużo młodszych od dinozaurów ludzi znajduje się stosunkowo rzadko?
W 1999 roku wykopaliskami kierował doświadczony badacz terenowy Joe Taylor z Crosbyton w Teksasie. Swoimi doświadczeniami podzielił się w pracy _Fossils, Facts & Fantasies_ (Skamieniałości, fakty i zmyślenia). Opisuje tam spotkanie z pewną kobietą, która w lutym 1995 roku odwiedziła jego prywatne Mt. Blanco Fossil Museum w Crosbyton. Kiedy zobaczyła skamieniałe trylobity, stwierdziła, że w 1975 roku jako dziewięcioletnia dziewczynka wraz z koleżanką widziała na wybrzeżu w Kalifornii czarne zwierzę z długimi czułkami przypominające trylobity. Czy rzeczywiście był to trylobit? Stworzenie miało podobno 30 cm długości i poruszało się. Może więc zdjęcia Hansena faktycznie przedstawiają trylobita – żywą skamieniałość? Mamy w końcu dwa niezależne od siebie świadectwa. Czy to tylko przypadek?
Tak czy inaczej, Baugh i Taylor pokazali mi stanowisko wykopaliskowe i wyjaśnili, czym będą się zajmować dalej. Trwające od 1996 roku wykopaliska przyniosły dotąd znaleziska skamieniałych kości allozaurów, ankylozaurów i stegozaurów oraz prawdopodobnie jeszcze czterech innych niezidentyfikowanych gatunków, a także kości krokodyla. Wszystkie znaleziono na przestrzeni 100 m². Wygląda to jak mała mogiła zbiorowa tuż pod powierzchnią ziemi. Pomieszanie kości wskazuje na jakieś gwałtowne, katastrofalne wydarzenie. W mojej obecności odkryto bardzo cienki kawałek skóry dinozaura. Część skamieniałości odkryto w twardej skale, z której trzeba je ostrożnie wydłubywać, a część w łatwym do usunięcia mułowcu. Skała i lekko tylko stwardniały muł powstały najwyraźniej w tym samym okresie i należą do formacji Morrison (jura).
_Koniec wersji demonstracyjnej._