- W empik go
Pomyśl tylko życzenie. Tom II. Oliwier i tropiki - ebook
Pomyśl tylko życzenie. Tom II. Oliwier i tropiki - ebook
Ciąg dalszy mentalnych podróży znanej nam z pierwszego tomu Anki Rawickiej.
Od czasu ostatnich podróży minęły ponad dwa lata i sporo zmieniło się w życiu nastolatki. W jej szkole pojawia się nowy uczeń – tajemniczy, intrygujący i świetnie zbudowany Oliwier. Anka stawia sobie za cel nawiązać bliższą znajomość z przybyszem. Jednak czy dziewczyna zdobędzie zainteresowanie niebieskookiego przystojniaka?
Bogata w doświadczenia z poprzednich wędrówek, wciela się w nowe postacie, poznaje ich życie, stawia czoła ich rozterkom i bierze udział w odkrywaniu licznych tajemnic rodzinnych, jednocześnie odwiedzając kolejne miejsca – tym razem bardziej egzotyczne - Afrykę, Malediwy i Meksyk.
Autorka kolejny raz zabiera nas w świat mentalnych podróży Ani Rawickiej. Zapewniam, że i tym razem niesamowite przygody bohaterki pochłoną Was bez reszty. Serdecznie polecam!
Sylwia Stawska
kobiecerecenzje365.blogspot.com
Ewa Zienkiewicz jest z wykształcenia architektem, a z zamiłowania pisarką. W swoich książkach nawiązuje do własnych doświadczeń w zawodzie nauczycielki, urzędniczki, projektantki, a także do podróży po krajach Afryki, Azji i Ameryki Południowej.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-357-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zerwałam się z posłania przekonana, że dzwoniły już wszystkie budziki świata, rodzice wyszli do pracy, w szkole zaczęła się pierwsza lekcja, a w pustym bloku opuszczonym przez mieszkańców, którzy udali się do swoich zajęć, tylko ja nadal spoczywam w swoim łóżku zakopana w pościeli po uszy.
Serce waliło mi gwałtownie. Ręką natrafiłam na komórkę i nacisnęłam przycisk. Na ekranie pojawiła się godzina piąta piętnaście. Co za ulga. Oddech uspokoił się powoli. Opadłam na poduszkę. „Uff, środek nocy, mogę pospać jeszcze dwie, a nawet trzy godzinki, przecież są ferie zimowe” – pomyślałam uszczęśliwiona.
Zamknęłam oczy z błogim uśmiechem. Ale sen nie przychodził. Leżałam, leżałam i nic. Zapaliłam światło i dalej leżałam, gapiąc się na błękitny ocean wyłaniający się zza zarośli palmowych.
Miesiąc temu zmieniłam wystrój swojego pokoju. Poprzednio mieszkałam na dziesięciu metrach kwadratowych zamkowego dziedzińca. Otaczały mnie kamienne ściany w kolorze rudawego piaskowca z fototapety przedstawiającej elewację średniowiecznej budowli obronnej. Z doniczek wyrastał bluszcz oplatający zmurszałe mury drapieżnymi pnączami. Podłoga pokryta była wykładziną imitującą terakotową posadzkę wydeptaną sabotami służby, ciżemkami dworzan, okutymi butami szlachciców w zbrojach i hełmach z przyłbicami. Przebiegały po niej łapy psów myśliwskich spieszących na polowania z nagonką oraz kopyta podkutych koni, na których przez mój pokój przejeżdżali udający się na turnieje rycerze z mieczami i długimi kopiami o przytępionych grotach.
Ostatnio poczułam się przytłoczona małymi rozmiarami dziedzińca. Wbrew powszechnym wyobrażeniom w rzeczywistości warowne zamki miały niewielkie i zatłoczone dziedzińce, a ja potrzebowałam przestrzeni, perspektywy, rozmachu. Chciałam wyrwać się w świat, poczuć bryzę tropikalnych mórz, usłyszeć śpiew egzotycznych ptaków.
Agata, moja najlepsza przyjaciółka, powiedziała, że w takim razie ona bierze zamek. Przez dwa tygodnie remontowałyśmy jej pokój. Zerwałyśmy ze ścian różne Myszki Miki, serduszka i miśki, które trwały tam od czasu dzieciństwa Agaty i Vanessy, jej młodszej siostry. Surowy gotyk dobrze im zrobi.
Potem przystąpiłyśmy do remontu u mnie. Tapeta, farby i ukryte pod listwami oświetlenie zmieniły pokój w plażę na krańcu świata. Podłogę pokryła wykładzina z wzorem drobnego piaseczku z muszelkami. Na podłodze stały doniczki z drzewkami butelkowymi o splecionych pniach i bananowcami kupionymi w hipermarkecie. Wszystkie meble przemalowałam na biało, błękitno i zielono z wyjątkiem małego stolika z rzeźbionego drzewa i lampy z podstawką w kształcie słonia. Chciałam nawiązać do stylu ciemnych i ciężkich mebli kolonialnych, robionych z egzotycznych gatunków drzew rosnących w Afryce, Azji i Ameryce Południowej, ponieważ – w zależności od chwilowego nastroju – na którymś z tych kontynentów znajdowała się właśnie moja plaża.
Podświetlenie, sprytnie zamocowane na listwie, powodowało otwarcie perspektywy. Ocean oddalał się, a ściana naprzeciwko łóżka zdawała się nie mieć końca.
Leżałam teraz, gapiąc się na błękitny horyzont. Rozmyślaniami o sprawach bieżących wypełniałam czas w oczekiwaniu na dzwonek budzika.
Z Bernardem spotykam się regularnie, ponieważ w czwórkę z Agatą i Natanem tworzymy zgraną paczkę. Chodzimy do kina, wpadamy na pizzę, odwiedzamy się nawzajem w mieszkaniach. Nasi rodzice mówią sobie: „dzień dobry”. Ale ostatnio dotarło do mnie, że Bernard jest wyłącznie dobrym kumplem. I raczej nie powinniśmy liczyć na poważniejsze zaangażowanie w przyszłości.
On jest fajny, naprawdę bardzo fajny. Wiem, że mnie lubi, gadamy o sprawach domowych, o książkach, które czytamy, o filmach. Podrzuca mi różne programiki do kompa, wymieniamy się ulubioną muzyką. Bernard ma nietypowe hobby. Zbiera stare standardy amerykańskie Franka Sinatry, Nat King Cole’a, Cole’a Portera, Elli Fitzgerald, Louisa Armstronga i innych. Oczywiście słucha też rocka, techno i metalu. Starając się wypaść równie finezyjnie, zaczęłam zbierać bossa novy.
Ale ostatnio zwątpiłam, czy nasz związek rzeczywiście ma jakieś trwalsze podstawy. I powiem nawet: trochę się wściekłam, że tak łatwo było naruszyć fundamenty dwuletniej zażyłości.
Wyskoczyłam z łóżka, sięgnęłam po zapas żelków ukrytych w torbie szkolnej i wróciłam pod kołdrę. Na dworze było jeszcze kompletnie ciemno. Rozerwałam szeleszczące opakowanie, wrzuciłam do ust dwa czerwone żelki i ponownie podjęłam analizę swoich relacji z przedstawicielami płci przeciwnej.
Miesiąc po rozpoczęciu roku szkolnego przyszedł do naszej klasy nowy chłopak, Oliwier Beniowski. Jest starszy od nas o rok. To znaczy ode mnie i Agaty prawie o dwa lata, bo my poszłyśmy do szkoły jako sześciolatki. Wkrótce wyszło na jaw, że repetował nie z powodu choroby lub innych losowych przypadłości. Po prostu zdarzało mu się narazić nauczycielom poprzez swoje różne zwariowane pomysły. Oliwier jest wysokim blondynem, błękitnookim, świetnie zbudowanym, fajnie ubranym. Nie bez powodu omawiam charakterystykę jego wyglądu.
Na wstępie bowiem oświadczył, że jest typem wybitnie nordyckim o ilorazie inteligencji sto pięćdziesiąt pięć i ma w pogardzie przygłupów, cykorów, mięczaków i przedstawicieli innych ras niż kaukaska. Swoje życie poświęci na ćwiczenie sprawności intelektualnej i fizycznej oraz czuwanie nad istniejącym porządkiem, bo jeśli tak dalej pójdzie, to w dwa tysiące dwusetnym roku w ogóle nie będzie na świecie białych ludzi.
A potem popatrzył na nas taksującym wzrokiem i spytał:
– Chcecie zobaczyć naprawdę mocną rzecz?
Jasne, że chcieliśmy.
Oliwier podciągnął bluzę i zademonstrował wytatuowanego na klacie Węża Duszącego Mięczaków i Dzikusów. Pod wężem widniał malutki napis „SUPERMAN” wytatuowany wymyślnymi gotyckimi zawijasami.
Zatkało nas. Wąż jak to wąż, piękny nie był, ale klata! Klękajcie narody. Od razu widać, że Oliwier utrzymuje swoje ciało w gotowości bojowej do zwalczania mięczaków i dzikusów przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– Stary, już nie żyjesz – oznajmił ze złośliwym uśmieszkiem Antek Drzewiecki, kiedy doszedł do siebie.
Wszyscy poczuliśmy smutek nieuchronnego rozstania.
– Jak tylko dyrektorka dowie się o tym tatuażu, to już nie chodzisz do naszego liceum – wyjaśnił Antek.
Oliwier zrobił głupią minę i położył palec na ustach. A potem poprosił:
– Trzymajcie gęby na kłódkę, bo właśnie za ten tatuaż wywalili mnie z poprzedniej szkoły. I to z najlepszego liceum w Warszawie. Liczę na waszą dyskrecję, bo, do diabła, gdzieś przecież muszę skończyć szkołę, skoro zamierzam studiować fotonikę na uniwersytecie.
W ten sposób wąż stał się tajemnicą naszej klasy i wszyscy czuliśmy się dumni, że dzięki naszej milczącej solidarności Beniowski ma szansę zdać maturę. No i pojawił się problem. Zostałam wychowana w pięknych ideałach szacunku dla drugiego człowieka i równych praw do szczęścia dla wszystkich ludzi. A moja osobista filozofia mówi, że samo życie jest już wystarczająco ciężkie i skomplikowane, więc śmiertelnie grzeszy ten, kto dodatkowo utrudnia je sobie i innym. Powinniśmy wspólnym wysiłkiem ułatwiać ludziom mękę doczesnego istnienia, bo wtedy nawet w przypadkach beznadziejnych znajdzie się jakieś niszowe rozwiązanie, które czyjeś nieszczęście zmieni w szczęście. A przede wszystkim nie chodzi mi tylko o uszczęśliwienie samej siebie, rodziny czy przyjaciół, ale o uszczęśliwienie wszystkich ludzi na całym świecie.
Podsumowując powyższą wypowiedź, rozmyślanie na takie tematy wskazuje, że sprawa czyichś poglądów jest dla mnie istotna.
Bez trudu zmiażdżyłabym wzrokiem jakiegoś zakompleksionego, ogarniętego nienawiścią pakera z trądzikiem od anaboli, który dowartościowuje się zbiorowym kopaniem słabszych i bezbronnych. Ale Oliwier miał argumenty, które człowiekowi przemawiają do serca. Bo poza tą supermeńską patologią na co dzień był strasznie sympatyczny.
Odczuwałam drżenie serca, kiedy stawał pod tablicą, ogniskując na sobie spojrzenia wszystkich zachwyconych dziewczyn i połowy zafascynowanych nim chłopaków. Druga połowa z zazdrości życzyła mu w tym czasie rychłej śmierci w męczarniach.
Śmiał się dużo, błyskając wielkimi, białymi zębami, trzepał blond czupryną jak wesoły płowy pies briard, pożyczał ludziom długopisy i pendrive’y, częstował swoim śniadaniem, pozwalał ściągać, kiedy napisał coś więcej. No generalnie był nie tylko piękny, ale i naprawdę fajny.
Zjadłam kolejnego żelka. Miałam zamiar odłożyć torebkę na stolik, ale pomyślałam, że właściwie zostało jeszcze tylko pięć kolorowych miśków, więc nie opłaca się zaśmiecać torby szkolnej takimi resztkami. Zjadłam wszystkie żelki i wyskoczyłam z łóżka po plastikową buteleczkę z wodą, ponieważ zemdliło mnie od uderzeniowej dawki słodkiej żelatyny. Lubię żelki, ale zwykle nie mam umiaru i zjadam całą torebkę naraz. Rzadko trafiała mi się taka świetna okazja do porannych rozmyślań w łóżku. Zwykle budzik dzwoni, a ja zrywam się na równe nogi, bo zawsze jest już po czasie.
Przeciągnęłam się z lubością, patrząc na tropikalny krajobraz. Czułam się jak leniwy Pepe ze starego meksykańskiego dowcipu, który nie ma nic innego do roboty oprócz wylegiwania się na ciepłym piasku pod palmami. Nie przejmowałam się, jaki wyraz twarzy przybieram, dumając o Oliwierze. Nie groziły mi pytania rodziców, dlaczego mam taką dziwną minę, smutną minę, wesołą minę, może coś się stało, może jestem chora, może coś mnie boli. Wypiłam łyk cytrynowej wody, żeby złamać smak żelków. „Trochę za często myślę o tym chłopaku – zganiłam samą siebie. – Ale jakie to przyjemne rozmyślania”.
Jeszcze przed świętami podczas przerwy zemdlałam w klasie. Kiedy odzyskałam świadomość, okazało się, że to właśnie Oliwier jako jedyny prawidłowo zareagował z pierwszą pomocą, podkładając mi pod głowę swoją bluzę i układając tak, abym mogła jak najswobodniej oddychać. Przez pół godziny wypytywałam potem Agatę, jak wyglądałam. Czy zemdlona nie miałam głupiego wyrazu twarzy. Czy nie było mi widać majtek, kiedy leżałam, i w ogóle. Agata powiedziała, że mi zazdrości, i spytała, jak się robi omdlenie. Walnęłam ją książką po głowie.
Te omdlenia zdarzają się często. Byłyśmy nawet z mamą u lekarza, ale po zrobieniu badań lekarz stwierdził, że jestem zdrowa. Omdlenia są efektem okresu dojrzewania i z czasem przejdą.
Po wyjściu z gabinetu mama skwitowała tę diagnozę krótkim przemówieniem:
– Ha, ha, typowe dla lekarzy. Kiedy masz czternaście lat, mówią, że wszystkie twoje problemy są wynikiem dojrzewania i jak dojrzejesz, organizm się uspokoi. Kiedy masz dwadzieścia lat, zapewniają, że jak tylko urodzisz dziecko, wszystkie dolegliwości miną jak ręką odjął. Po czterdziestce przekonują, że to objawy klimakterium i że należy poczekać, aż przejdą. A po sześćdziesiątce rozkładają ręce, stwierdzając, że nic się nie da zrobić, bo nie ma lekarstwa na starość i trzeba nauczyć się z tym żyć.
Tymczasem Oliwier potwierdził opinię lekarza. Jego starszej siostrze omdlenia również przeszły z wiekiem. „Aha, jego siostrze – pomyślałam. – Jesteśmy prawie jak rodzina”.
Nie spodziewałam się, że utrata przytomności może być aż tak użyteczna. Kiedy zobaczyłam pochyloną nade mną zatroskaną, ale niezmiernie piękną twarz Oliwiera, pomyślałam: „Słodki, słodki, słodki”. I zamknęłam oczy, żeby w nieskończoność nieść pod powiekami ten cudowny obraz. Ludzie kochani, co za bzdury ja wygaduję? Całkiem mi się w głowie pomieszało od tych buzujących hormonów!
Zaczynało do mnie docierać, że chociaż z Bernardem rozumiemy się doskonale, on nigdy nie wzbudzał we mnie równie silnych i całkowicie cielesnych odczuć, wywołujących nieznane dotychczas emocje. Serducho wali, w gardle ściska, ręce się pocą jak pod tablicą, potykam się o własne stopy, w głowie pustka. Nawet opowiadanie dowcipów idzie mi jak po grudzie, kiedy Oliwier jest w pobliżu. A przecież uwielbiam to robić. Zaczęłam się bać, że pod presją emocji mogłabym sprzeniewierzyć się swoim zasadom i zaakceptować postępowanie niezgodne z własnym kodeksem dobra i zła. Potrzeby ciała mogły wygrać z potrzebami ducha.
Miałam w szufladzie jabłko schowane na czarną godzinę. Na wypadek gdybym na przykład poczuła straszliwy głód w nocy. Albo meteoryt spadł na ziemię i uderzył w nasz blok, burząc kuchnię lub klatkę schodową, odcinając przy tym zejście do straganu z warzywami. Właściwie teraz nadarza się świetna okazja, żeby je zjeść. Otworzyłam szufladę i wyciągnęłam jabłko. Szczęśliwa, że leżało tam różowe i pachnące, wbiłam w nie zęby z głośnym chrzęstem. Pycha. To dziadek przynosi jabłka i inne owoce do naszego domu. Lubi wpaść na obiad, a czasami, kiedy się zasiedzi na filmie czy podczas burzliwej dyskusji, nocuje na kanapie w dużym pokoju z telewizorem, chociaż mieszka parę bloków dalej.
Mój dziadek ma siwe włosy, nosi szary kapelusz, okulary, sweterki w rąby, sztruksowe marynarki i z daleka wygląda jak emerytowany nauczyciel, co przy bliższym poznaniu okazuje się prawdą, bo z wykształcenia jest historykiem. Ma przez to wyjątkowe spojrzenie na świat, ponieważ ogarnia jednocześnie znacznie więcej wiedzy niż przeciętny człowiek. Kiedy pytam go o różne kwestie, wiem, że dostanę odpowiedź, która nie ma sobie równych. Sama musiałabym spędzić dwa dni na Wikipedii, skacząc od hasła do hasła.
Dlatego spróbowałam delikatnie wybadać, co dziadek sądzi o atrakcyjnych chłopakach hołdujących mało atrakcyjnym światopoglądom.
– Widzisz, ludzie, którzy wielbią siłę, w rzeczywistości mają na myśli przemoc – odpowiedział. – A najczęściej przemoc wobec bezbronnych. Uwielbiają samych siebie i swoje przekonania i jest dla nich oczywiste, że siedem miliardów ludzi na Ziemi również powinno ich podziwiać. I cała reszta świata powinna żyć tak, jak oni to sobie wymyślili. Albo umrzeć.
– Uważają, że świat idzie w złym kierunku – wyjaśniłam.
– Miłośnicy supremacji i dominacji niezmiennie twierdzą, że świat idzie w złym kierunku, a oni poprowadzą go we właściwym. Co tymczasem robią? Zbroją się po zęby i zabijają bezbronnych ludzi. Nawet malutkie dzieci, które nie mają jeszcze żadnych poglądów. Czują się wszechwładnymi, bo mają broń. Nawet na pozbawionym prawa westernowym Dzikim Zachodzie strzelanie do bezbronnych było uważane za dyshonor.
– Dokonanie zabójstw uzasadniają wyższymi racjami politycznymi – wymamrotałam bez przekonania.
– Jako twój dziadek kategorycznie oświadczam, że nie ma i nie będzie dla mnie takich racji politycznych, które usprawiedliwiałyby zrobienie krzywdy mojej ukochanej wnuczce Anusi. Jakiekolwiek nadzwyczajne racje ktoś by sobie ubzdurał w swojej głowie!
Zrobiło mi się bardzo miło. Wiem, że rodzina mnie kocha. Jednak nigdy nie rozważałam naszej domowej miłości rodzicielskiej w kontekście polityki światowej.
– Ale niektórzy uważają, że są lepsi od innych. Że należy im się więcej ze względu na urodę, siłę albo wyższość pochodzenia, rasy, religii czy poglądów – kontynuowałam przepytywanie dziadka.
– Wiesz, o co naprawdę chodzi tym wszystkim głosicielom wyższości? Zawsze i niezmiennie o to samo. Chcą ustanowienia legalnego prawa, według którego inni mają pracować na nich za darmo. Chcą zgodnie z prawem zabrać innym i wziąć sobie. Chcą prawa zapewniającego im wyższość nad innymi, bez żadnego wysiłku i dokonań, tylko dlatego, że się urodzili i żyją na tym świecie.
– A konflikty rasowe?
– Mam nadzieję, że lada moment naukowcy odkryją metodę na uzyskanie dowolnej pigmentacji skóry ludzkiej. Ostatnio oglądałem w internecie niebieskie truskawki. Wyobrażasz sobie niebieskie truskawki? – Roześmiał się. – Kolor skóry będzie można wybrać na zamówienie jak tatuaż lub ubranie.
Rozśmieszyła mnie wizja ludzi z mojej klasy z twarzami i rękami w tygrysie pręgi albo niebieskich czy zielonych.
– Człowiek z zasady jest pełen sprzeczności. Z jednej strony pragnie, żeby świat pozostał dokładnie taki sam, jaki był dawniej. Żeby trwał na zasadach niezmienionych przez tysiące lat. Z drugiej strony zaś nieustannie usiłuje go zmienić. Powstają nowe państwa, nowe religie i systemy polityczne, wybuchają wojny, fale emigracji przetaczają się przez kontynenty, masowa turystyka zapełnia samoloty lecące we wszystkich kierunkach. Zmieniające się trendy w modzie nakazują różne dziwne wyglądy i oczywiście dokonania w medycynie coraz bardziej ingerują w genetykę i fizjologię człowieka.
Tu dziadek machnął ręką w kierunku telewizora na dowód, że każdy może uzyskać takie wiadomości, oglądając programy informacyjne o świecie.
Ton dziadkowej przemowy stał się gawędziarski. Dawniej, dla większej swady w rozmowie, zapalał fajkę. Ponieważ od lat nie palił, sięgnął po kandyzowaną żurawinę.
– Zwróć uwagę, że wszystko, co nie poddaje się zmianom, zaczyna się cofać. Nawet jeśli jest bardzo dobre i w najlepszym gatunku.
– Więc jak coś może być jednocześnie zmienne i niezmienne? – wyraziłam wątpliwości.
– Sama widzisz! Skłonność do komplikowania najprostszych spraw leży w naturze człowieka – podsumował dziadek. – Ludzie zawsze znajdą jakieś pięknie i racjonalnie uzasadnione powody, żeby sobie nawzajem obrzydzić życie.
Wyjaśnienia dziadka jak zwykle brzmiały sensownie. Ostatecznie Oliwiera wylali ze szkoły za zmianę ubarwienia na klatce piersiowej. Fakt ten można nawet podciągnąć pod prześladowania z powodu koloru skóry.
Jednak by dotrzeć do źródła poglądów Oliwiera, muszę z nim się zaprzyjaźnić. Nieznane należy oswoić, a dopiero potem przyjrzeć mu się z bliska. Może kiedy się zaprzyjaźnimy, jak na przykład z Bernardem, Oliwier stanie się całkiem przeciętny? Bernard też mi się wydawał ósmym cudem świata.
Zjadłam żelki, wypiłam wodę, po jabłku został tylko ogryzek. Czułam się najedzona i zadowolona. Zegarek wskazywał zaledwie piątą czterdzieści pięć. Miałam jeszcze co najmniej pół godzinki na rozmyślania, zanim rodzice zaczną się kręcić po mieszkaniu. Otworzyłam okno. Błoga cisza zimowego poranka. Chłodne powietrze wleciało do pokoju, jakaś przedwczesna sroka wrzasnęła w mroku. Opuściłam klamkę, odcinając się od świata zewnętrznego. Znów pogrążyłam się we wspomnieniach.
Nie mam wprawy w podrywaniu. To znaczy jeśli na kimś mi nie zależy, potrafię być zalotna i intrygująca. Ale gdy tylko chłopak mi się podoba, opuszcza mnie cała śmiałość. Pojawiają się straszne nerwy, które paraliżują wszelkie sensowne działania. Było już kilku chłopaków, którym poświęciłyśmy z Agatą parę miesięcy rozmyślań i rozmów. Na szczęście dla naszej przyjaźni nigdy tych samych. Rozmawiając o chłopakach, głównie udowadniałyśmy sobie, że wcale nam na nich nie zależy. Ponieważ nie wierzę w siłę oddziaływania swojej urody, postanowiłam nawiązać osobistą relację z Oliwierem poprzez dyskusję o poglądach. Lubię się kłócić o poglądy na każdy temat i z łatwością zadyskutowałabym każdego na śmierć. A biorąc pod uwagę wytatuowanego węża, Oliwier właśnie za poglądy wyleciał ze szkoły.
Postanowiłam, że zaczaję się gdzieś niepostrzeżenie i dopadnę go, kiedy będziemy sami. W szkole człowiek ciągle jest otoczony bandą znajomych. Szczególnie taki popularny facet jak Oliwier.
Budynek mojego liceum stoi przy uliczce wiodącej do stacji metra Stokłosy. Wzdłuż pasażu biegnącego do metra pełno jest straganów z różnościami, czasami nawet zimą. Po obu stronach ulic znajdują się sklepy, restauracje, a nawet galeria. Znam te tereny od urodzenia. Myślę, że niewielu ludziom udało się mieszkać przez całe życie parę metrów od swojego przedszkola, podstawówki, gimnazjum i liceum.
Moje osiedle składa się z trzypiętrowych bloków wybudowanych w latach osiemdziesiątych. Jest dość zadbane i latem wygląda prawie jak ogród. Ludzie wokół swoich domów urządzili skarpy, skalniaki, posadzili krzaczki takie i owakie, sprytnie dobrane kolorami. Tam kępa wysokich barwnych malw, dalej pnącza klematisów i wiciokrzewów. A zimą iglaki i oczywiście psie kupy na śniegu, bo chociaż niby należy sprzątać, jakoś nie wszyscy o tym pamiętają. Ostatnio pojawiło się w okolicy dużo małych piesków, co moim zdaniem świadczy o praktyczniejszym podejściu właścicieli do tematu czystości.
Swoją edukację rozpoczęłam od przedszkola, które widać z okien naszego mieszkania. Przypomniała mi się właśnie śmieszna sytuacja z tamtych czasów.
W szatni przedszkola znajdowały się szafki z wieszakami na płaszcze oznaczone rysunkami różnych samolotów. Istniała jakaś niepisana lista przebojów i rano zawsze odbywały się próby zawładnięcia wieszakami, które w danym tygodniu cieszyły się opinią najfajniejszych. Była to niewytłumaczalna historia. Początkowo dla uniknięcia nieporozumień poprzydzielano każdemu dziecku jego własny wieszak. Jednak rano i tak wszyscy kłócili się o cudze. Więc usunięto wszystkie emblematy z obrazkami samolotów i zostały puste miejsca. Niestety nieposłuszne dzieci same zaczęły malować, czym się dało, pokraczne samoloty i helikoptery i znów wytworzył się ranking. Dyrekcja przedszkola zdecydowała w końcu, że przyklei się obrazki kwiatków, domków i zwierzątek. Ale gdzie tam! Dzieciaki po kryjomu domalowywały im kredkami skrzydła i śmigła, przez co cała szatnia wyglądała bardzo niechlujnie. Ostatecznie dyrektorka zarządziła powrót do samolotów.
Prababcia Agaty, która jest osobą bardzo staroświecką, stwierdziła, że w szatni mieszka Zły i należy odprawić egzorcyzmy. Niestety po tygodniu wróciła do Zabrza i pomysł się nie przyjął. Długo żałowałam, że nie udało nam się zobaczyć, jak wygląda Zły. W końcu którejś nocy mi się przyśnił. Do dziś pamiętam, jak w moim śnie pięciolatki hasał po szatni, wskakując na ściany i sufit, a zamiast ogona miał śmigło.
Do podstawówki, która przylega do budynku przedszkola, poszłam oczywiście razem z Agatą. Miałyśmy wtedy obie po sześć lat. Od początku do końca siedziałyśmy razem w jednej ławce. Lubiłyśmy swoją szkołę. Klasa była fajna, nauczyciele też w porządku. Nikomu nie podpadłyśmy, uczyłyśmy się bez wkuwania, na luzie, utrzymując się w pierwszej piętnastce.
W gimnazjum zaś, które było dwa rzuty plecakiem od naszych domów, postanowiłyśmy w szkole rozdzielić się i poszukać nowych kontaktów. Zapragnęłyśmy żyć pełnią życia, nieskrępowane więzami lojalności koleżeńskiej, przynależności terytorialnej i skostniałych konwenansów. To był niebezpieczny moment dla naszej przyjaźni. Agata zakumplowała się z Aśką Zydel i Natalką Sarkofag, a ja z Kaśką Kowalską, Gośką Hoper i całą ich paczką.
Z Agatą spotykałam się sporadycznie po lekcjach. Pewnego dnia, świeżo po wakacjach, przedstawiłam jej chłopaka:
– To jest Bernard, poznajcie się.
Znajomość z Bernardem zawarłam w czasie wakacji. Cały lipiec siedziałam w domu, a Agata przebywała u rodziny nad morzem.
Trzy dni później Agata odwzajemniła się tym samym.
– To jest Natan – oświadczyła, przedstawiając mnie i Bernardowi swojego nowo poznanego kolegę.
– Siema – powiedzieli Bernard i Natan, ściskając sobie dłonie.
Wtedy jeszcze Bernard i Natan byli niżsi od Agaty, która osiągnęła już swój maksymalny wzrost metr siedemdziesiąt dwa. W tym roku trochę ją przerośli. W dziwny sposób są do siebie podobni jak bracia. Obydwaj mają włosy ciemnoblond, jasne oczy, niewielki trądzik na czole, pogodne usposobienie i mnóstwo do powiedzenia na każdy temat. Bernard świetnie daje sobie radę na deskorolce, Natan jeździ rowerem po schodach i poręczach. Rodzice Bernarda uwielbiają koty, dlatego w jego domu mieszkają trzy pręgowane dachowce: Baba, Halo i Nurek. Rodzice Natana preferują fretki, świnki morskie, chomiki i myszoskoczki. Chłopcy mieszkają w pobliżu, ale nigdy nie chodzili do tych samych szkół co my. Dlatego nieustannie wymieniamy między sobą opinie o naszych nauczycielach, awanturach klasowych i całej urodzie życia szkolnego.
Od samego początku stanowiliśmy zgrany osiedlowy kwartet towarzyski, przy czym wiadomo było, że ja bardziej kumpluję się z Bernardem, a Agata – z Natanem. Kumplujemy się tylko, bez żadnych głębszych namiętności. Nawet nie próbowaliśmy porządnie się całować. Nie zaprzeczę, jakieś działania zmierzające w tym kierunku były podejmowane podczas składania życzeń urodzinowych czy noworocznych. Jakieś uściski, przytulenia. Jednak po definitywnym przedyskutowaniu sprawy z Agatą doszłyśmy do wniosku, że całowanie na poważnie rozpoczniemy dopiero po ukończeniu szesnastki. Potem, kiedy nadejdzie osiemnastka i będziemy już dorosłe, możemy żałować, że jakieś nieprzemyślane zachowania zostały nam w pamięci jako wspomnienia z młodości. Na razie kontynuujemy uzyskiwanie solidnej podbudowy teoretycznej dostarczanej przez czasopisma „Bravo” i „Cosmopolitan”. Wyczytałyśmy już ze szczegółami, jak trzeba się zachować, żeby zaspokoić kochanka, osiągając przy tym własną satysfakcję podczas siedmiu rodzajów orgazmu. W niektórych krajach piętnastoletnie dziewczyny wychodzą za mąż i zakładają rodziny. Najlepsze lata przemijają im na pracy niańki i kucharki. Co za pech!
Czas spędzony w gimnazjum z nowymi koleżankami i kolegami z klasy i osiedla upłynął mi na szalonych przygodach. Odkrywaliśmy możliwości nieznane uczniom szkół podstawowych. Każda minuta była zapełniona życiem towarzyskim. Pozostawałam w nieustającym kontakcie z co najmniej dziesięcioma osobami w tej samej sekundzie. Czułam się jak zwariowany cocker spaniel spuszczony ze smyczy.
Ale kiedy przyszła pora składania papierów do liceum, bez zastanowienia wybrałyśmy z Agatą „Kamyka” – szkołę znajdującą się o parę kroków od naszych domów. Pragnęłyśmy ponownie zostać swoimi najlepszymi przyjaciółkami. Nie na wszystkich lekcjach siadałyśmy razem, ale nasza przyjaźń znów miała się dobrze.
Najśmieszniejsze, że ani z charakteru, ani z urody nie jesteśmy z Agatą do siebie podobne. Ja jestem szczupłą szatynką średniego wzrostu z włosami do ramion. Agata – osiem centymetrów wyższą i dziesięć kilogramów cięższą, niebieskooką, krótko ostrzyżoną, naturalną blondynką. Obie ubieramy się mało elegancko, najczęściej w ciemne koszule, swetry, obcisłe spodnie i martensy. Ja mniej starannie, Agata często dorzuca jakiś kolorowy damski akcent, krótką spódnicę w kwiaty, długie kolczyki, bransoletki, naszyjniki. Mamy też zupełnie inne zainteresowania. Po prostu lubimy ze sobą być i słuchać nawzajem swoich opowieści. Przy czym, mówiąc krótko, opowieści Agaty są o przyziemnym chlebie, a moje o idealistycznym niebie. Widocznie potrzebujemy wzajemnego balansu. Ja bez Agaty śmiertelnie zapętliłabym się w spekulacjach myślowych, a ona beze mnie zarobiłaby się na śmierć przy tych wszystkich praktycznych czynnościach codziennych.
– Weź przestań teoretyzować – mówiła moja przyjaciółka, przywołując mnie do rzeczywistości. – Chodź, lepiej zjemy coś pysznego.
– Szkoda czasu na sprzątanie i układanie w kancik całego świata – wypomniałam jej, pokazując bilety do kina na ambitny, czarno-biały chilijski dramat obyczajowy.
Tkwiąc przez całe życie w jednym miejscu, zazdroszczę ludziom, którzy mieszkają z rodzicami pracującymi w innych państwach. Wracają na trochę do Polski i znów wyjeżdżają do egzotycznych krajów. Swobodnie mówią kilkoma językami, znają zwyczaje różnych narodów, lotniska są dla nich jak przystanki komunikacji miejskiej. Imponują mi nawet ci uczniowie, którzy co rano przyjeżdżają do szkoły spoza Warszawy czy choćby z odleglejszych części miasta. Dlatego Oliwier podróżujący dwadzieścia kilometrów do szkoły z ostatniej stacji metra Młociny wydaje mi się ciekawszy niż Bernard mieszkający w sąsiedztwie. Bernard i Natan wybrali licea w centrum miasta i zdają nam teraz sprawozdania z niewyobrażalnej głupoty tamtejszych nauczycieli i niektórych dziewczyn.
–Hm, odbiegłam myślami od Oliwiera – stwierdziłam, przeciągając się i układając wygodnie w pościeli. – Marnuję cenny czas na byle jakie tematy. Tymczasem sprawa rozmowy z Oliwierem o poglądach nadal jest otwarta. Gdybym miała coś do jedzenia, poszłoby mi łatwiej – stwierdziłam.
Nagle przypomniałam sobie, że powinnam mieć jeszcze ukryty gdzieś kawałek czekoladki z marcepanem. Uwielbiam marcepan. Użycie słowa „ukryty” nie jest właściwe w moim przypadku. Nie muszę niczego ukrywać przed nikim. Jestem jedynaczką. Żadna łakoma mała siostrzyczka, jak Vanessa u Agaty, niczego mi nie wyżre. Ale lubię mówić, że mam schowane jakieś rzeczy. Chyba sama przed sobą, he, he.
Wyciągnęłam marcepanową czekoladkę spod łóżka i sprawdziłam, czy rzeczywiście jest taka dobra. Była. Zwinęłam sreberko opakowania w kulkę i jednym celnym rzutem wrzuciłam ją do małego plastikowego kosza na śmieci.
Opracowując strategię polowania na Oliwiera, w najmniejszym stopniu nie dopuszczałam do siebie myśli, że chodzi o bliższe poznanie chłopaka, który mi się podoba. W życiu! Sprawa nie jest natury osobistej, tłumaczyłam sobie. Po prostu nie mogę zmarnować sposobności do ulepszania świata. To mój obowiązek wobec reszty ludzkości. Nawet jeśli kolega to takie ciacho. Dzień i noc rozmyślałam nad taktyką nawiązania dialogu.
W końcu w zeszły czwartek nadarzyła się idealna sytuacja. Byliśmy już po lekcjach. Kątem oka zauważyłam, że Oliwier siedzi na korytarzu rozwalony na ławce i ogląda dzisiejszą gazetę sportową. Może czekał na kogoś, ale mimo wszystko postanowiłam zaryzykować. Miał na sobie błękitno-granatową bluzę, w której wyglądał zabójczo atrakcyjnie. Fajnie wystrzyżone, sterczące, jasne włosy pasowały do niej idealnie.
Opracowałam sprytną metodę skierowania rozmowy na temat poglądów. O czymkolwiek byśmy zaczęli mówić, po chwili nawiążę do jego tatuażu. Na początek najskuteczniejszym tematem będzie sport. Jak większość chłopaków Oliwier jest fanem piłki nożnej. Przejrzałam parę gazet i obejrzałam parę stacji sportowych w telewizji. Niestety nie znalazłam natchnienia w futbolu. Zdecydowałam się na dyscyplinę bardziej zbliżoną do odwiecznej męskiej rywalizacji. Dwie osoby udowadniające sobie, kto komu skuteczniej dokopie. Dbanie o własną tężyznę fizyczną i sprawność to istotny element programu Oliwiera. Z drugiej strony nie wydawało mi się, żeby Beniowski chciał dyskutować o łyżwiarstwie figurowym. Dlatego wybrałam boks.
Przygładziłam włosy w nadziei, że żadne niesforne pasemko nie odstaje od głowy pod niewłaściwym kątem, sprawiając, że rozmówca nie jest w stanie skupić się na temacie, tylko przez cały czas myśli, że wyglądam jak idiotka, i zastanawia się, czy mi o tym powiedzieć. Włosy były w porządku. Rano nałożyłam na policzki odrobinę podkładu i pudru, więc cera również powinna wyglądać gładko. Na szczęście w tym tygodniu nie pojawiły się żaden pryszcz ani zaczerwienienie. Mogłam czuć się swobodnie.
Niby zajęta własnymi myślami zmierzałam w kierunku Oliwiera siedzącego na ławce i czytającego gazetę. Prawie go minęłam, szybkim krokiem idąc w stronę wyjścia, i nagle zawróciłam z teatralnym rozmachem.
– Piszą o tym bokserze? – spytałam, wyrywając mu z ręki gazetę i w pośpiechu przerzucając strony. Udawałam, że to on ma informacje, które mnie interesują.
– Jakim bokserze? – zdziwił się. Zanurzył dłoń we włosach i mierzwił je, spoglądając na mnie ze zdziwieniem.
Sięgnęłam do torby po artykuł wydrukowany wczoraj z internetu.
– Zobacz – powiedziałam z udawanym oburzeniem. – Ten gość ma nie po kolei w głowie! Jak taki słynny bokser może pluć na przeciwnika?
Podałam mu kartkę z artykułem o azjatyckim bokserze, który po przegranej walce opluł amerykańskiego czarnoskórego przeciwnika z ringu. Oliwier omiótł spojrzeniem wydruk bez większego zainteresowania, odłożył na ławkę i uśmiechnął się do mnie pytająco.
– Wyobraź sobie, że jesteś tym amerykańskim bokserem. Co byś zrobił, będąc na jego miejscu? – spytałam przebiegle z zamiarem skierowania rozmowy na kwestię wzajemnego traktowania się zawodników o różnych kolorach skóry.
– Nie mogę sobie tego wyobrazić – odpowiedział, wzruszając ramionami. Z całej jego postawy jednak wynikało wyraźnie, że ma ochotę ze mną porozmawiać. Odetchnęłam z ulgą i kułam żelazo, póki gorące.
– No rozumiem, on jest czarny jak noc. W takim razie spróbuj sobie wyobrazić, że jesteś tym drugim, Tygrysem z Sumatry. – Zmniejszyłam wymagania.
– Tego też nie potrafię sobie wyobrazić. – Skrzywił się zdegustowany moimi dziwnymi wymaganiami. Jego jasne oczy w oprawie długich rzęs zaokrągliły się, jakby usiłował z mojego wyrazu twarzy odczytać, o co mi właściwie chodzi.
– Można uznać, że jest bardzo ciemno opalony – zasugerowałam podobieństwo azjatyckich odcieni skóry do zwykłej opalenizny.
– Czarny czy opalony, nie stanowi. – Wsparł swoje szerokie ramiona na oparciu ławki, założył nogę na nogę, przechylił głowę w bok i gapił się na mnie, szczerząc swoje białe zębiska. Błękit jego oczu wzmacniał się od koloru granatowo-błękitnej bluzy.
Wzięłam się pod boki i walnęłam nogą w podłogę gotowa do podjęcia ataku.
– O rany, to chociaż wyobraź sobie, że jesteś tym irlandzkim sędzią, który musiał ogłosić werdykt! Rudy, blady, piegowaty z policzkami jak pupa niemowlęcia! Tym gościem chyba mógłbyś być! – Zmniejszyłam wymagania do zera, mając nadzieję, że lada chwila wrócę do zasadniczego tematu.
– Ja po prostu nie potrafię sobie wyobrazić, że jestem kimś innym, niż jestem. – Rozłożył bezradnie ręce. Potem splótł dłonie i podrapał się palcem po nosie. Jego oczy śmiały się do mnie pogodnie i rozbrajająco.
– Oj, chodzi mi tylko o chwilową sytuację. Wiesz, takie szybkie wyobrażenia, co byś zrobił, gdybyś był kimś innym, niż jesteś teraz. Gdybyś urodził się sto lat temu albo za sto lat. Kiedy myślimy sobie, jak byśmy postąpili, będąc na czyimś miejscu. Albo w czasie filmu: bandyta goni przerażoną ofiarę i skóra nam cierpnie ze strachu, chociaż siedzimy bezpiecznie w domu, w fotelu. Nie wcielasz się odruchowo w takie sytuacje?
– Nie.
– Żartujesz?
– Skądże.
– Albo jak podróżnik idzie przez pustynię i prawie kona z pragnienia, a ty wiesz dokładnie, co on czuje.
– Nie. No co ty. – Roześmiał się naprawdę szczerze. Klasnął w dłonie. Zauważyłam, że paznokcie długich palców miał starannie przycięte. Opuścił ręce na uda, pochylając się do przodu, jakby miało to ułatwić zrozumienie bezsensownych zagadek, które mu zadawałam.
– Nigdy w życiu nie myślałeś o sobie jako o jakimś bohaterze wojennym, aktorze czy wynalazcy tajnej broni?
– W życiu! – Przyjaznym gestem pociągnął mnie za rękaw, wskazując miejsce obok siebie. – Klapnij na ławkę, co tak wisisz nade mną jak kat nad grzeszną duszą. Poczekaj chwilkę, doczytam do końca, wtedy pogadamy.
Nareszcie wyraził zainteresowanie i gotowość do rozmowy. Wziął komputerowy wydruk i pogrążył się w lekturze, rechocząc od czasu do czasu.
Usiadłam. Czułam się załamana. Chyba naprawdę troszeczkę się w nim zadurzyłam. I nagle usłyszałam, że jest osobnikiem o umysłowości deski podłogowej niepotrafiącej wyobrazić sobie, że jest czymś innym niż deską. Zero wyobraźni. Poziom chomika, nie obrażając chomików, albo nawet jednokomórkowca. IQ sto pięćdziesiąt pięć to chyba kpina!
Krew odpłynęła mi ze zbielałych warg. Głowa rozbolała mnie straszliwie, jakby nagle kopnął mnie w nią koń. Byłam zdruzgotana.
I ja chciałam prowadzić z nim dyskusję? Śmiechu warte.
W uszach mi szumiało. Wstałam, wymamrotałam „sorki” przez ramię i nie oglądając się na Oliwiera, wyszłam ze szkoły. Niech sobie weźmie ten wydruk. Dobrze, że chociaż litery potrafi rozróżniać.
W domu długo nie mogłam dojść do siebie. Prowadziłam w głowie bezgłośne monologi na temat mentalnego upośledzenia Oliwiera. Próbowałam zaaplikować mu jakieś ćwiczenia, żeby rozbudził w sobie wyobraźnię, empatię, cokolwiek.
Koło ósmej wieczorem nie wytrzymałam od natłoku myśli i zadzwoniłam do Agaty.
– Rozmawiałam dzisiaj z Oliwierem – powiedziałam ponurym tonem, wcale się przy tym nie przechwalając.
– Z Beniowskim? Super! O czym gadaliście?
– Jestem po prostu załamana. Pokazałam mu artykuł o tej awanturze bokserskiej, o której opowiadałam ci rano, i spytałam, czy może sobie wyobrazić, że jest jednym z bokserów. No i on powiedział, że nie.
– Ja też nie mogę sobie tego wyobrazić.
– Oj, gadasz. Wiadomo, że trudno ci myśleć o sobie jako o bokserze, ale mi chodzi o zasadę. On powiedział, że w ogóle nie może sobie wyobrazić, że jest jakąś inną osobą. Kimkolwiek. Rozumiesz?
– No jasne. Ja też nie potrafię wyobrazić sobie, że jestem kimś innym.
– Jak to?
– Czasami zdarzy mi się pomyśleć, co by było, gdybym weszła nie w te drzwi albo spóźniła się o godzinę. Ale myślę wtedy o sobie, nie o innych ludziach.
– Niemożliwe. – Byłam zszokowana.
– Dzwoni ktoś! Pewno mama wróciła. – Agata rozłączyła się i poleciała otworzyć drzwi.
Mój świat zaczynał się walić. Zadzwoniłam jeszcze do Bernarda, Gochy, Kaśki i Natana. Żadne z nich nie wyobrażało sobie nigdy, że jest kimś innym. Nie mogłam uwierzyć. W jaki sposób można zmienić świat na lepsze, skoro ludzie nie potrafią wczuć się w sytuację innego człowieka? Chorego, prześladowanego, pozbawionego środków do życia, żebrzącego na ulicy. Jak matka odczuwa ból dziecka, które zraniło się w rękę? Słyszy płacz, więc nakleja plaster? W dodatku nie wiedziałam, czy oni faktycznie nie potrafią, czy po prostu nie wpadło im do głowy spróbować. A może wszyscy robią to zupełnie bezwiednie, nie zdając sobie sprawy, nie nazywając rzeczy po imieniu?
Przepytałam rodzinę. Mama oświadczyła, że chyba się nie wczuwa. Tata trochę rozumiał, o co mi chodzi, ale wymigał się od konkretnej odpowiedzi. Dziadek prawie, prawie mnie rozumiał. Nie do uwierzenia. Wyszło na to, że Oliwier był w większości. A ja, Anka Rawicka, okazałam się odstępstwem od normy.
Hm. Mogłam spokojnie zostać z nim na tej ławce. Przepadła świetna okazja do nawiązania dialogu, który miał szansę przerodzić się w przyjaźń. Ale jak wytłumaczyć cokolwiek rozmówcy, który nie potrafi wyobrazić sobie sytuacji innego człowieka jako własnej?
Zerknęłam na zegarek. Dochodziła szósta. Za chwilkę zadzwoni budzik rodziców. Poleżę jeszcze kwadransik i wstanę. Skorzystam z okazji i zjem z nimi śniadanie. Wyciągnęłam się na łóżku na całą długość. Uwielbiam spać z głową okręconą kołdrą i odkrytymi nogami. Często jedna noga zwisa mi z zewnętrznej strony łóżka. W dzieciństwie bałam się, że jakiś troll może mnie w nią ugryźć. A nawet ją odgryźć! Na szczęście przekonałam samą siebie, że trolle nie gryzą. Teraz, kiwając stopą w powietrzu, cieszyłam się nieograniczoną wolnością. Miałam przed sobą pierwszy dzień ferii zimowych. Lubię takie poniedziałki!
Nie wiem właściwie, dlaczego czyjeś przeżycia wywierają na mnie takie silne wrażenie. Czytając książki i oglądając filmy, wtapiam się w akcję. Ale nawet w odniesieniu do ludzi, o których tylko słyszałam od kogoś lub czytałam w gazecie, zdarzyło mi się parę razy tak głęboko zaangażować się we współodczuwanie ich sytuacji, że zgłupiałam na chwilę, nie wiedząc, czy jestem sobą, czy nimi.
Nie tylko problemy tych osób wydawały mi się niesamowite. Zachwycało mnie przede wszystkim, że mogę przy okazji poznać ich codzienny świat. Ich rodziny, domy, w których mieszkają, styl życia, relacje międzyludzkie. Wiem oczywiście, że jestem sobą, Anką Rawicką, lat piętnaście i pół. Mieszkam na przeciętnym osiedlu, mam przeciętnych rodziców, fajnych i całkiem przeciętnych przyjaciół, i bardzo mi z tym dobrze. Ale z moich mentalnych podróży wynikało, że nawet w patologicznych, niekonwencjonalnych czy dziwacznych rodzinach ludzie też się kochają i wspierają w sposób stosowny do zasad panujących w ich świecie.
O, właśnie w tej chwili nasunęła mi się odpowiednia nazwa dla moich przygód rozgrywających się w wyobraźni: podróże mentalne.
Ostatnio stają się popularne różne naukowe teorie o jedności świata. Cały świat funkcjonuje w nich jak sieć internetowa, a mózgi ludzkie to pojedyncze komputery, które razem z własną cielesną obudową i oprogramowaniem mogą do tego ogólnoświatowego wspólnego umysłu internetowego się podłączać. Naukowcy dopatrują się źródeł zjawiska w fizyce kwantowej. Nie chcę się zagłębiać w szczegóły. Bez tego mam niezły bałagan w głowie.
Budzik w pokoju rodziców zagrał radosną melodyjkę mającą zachęcić ich do wstawania. Mieszkanie wypełniły odgłosy i rozmowy typowe dla porannego zamieszania w okolicy kuchni i łazienki.
Postanowiłam jeszcze chwilę poleniuchować i wróciłam do podsumowywania swoich relacji z Oliwierem.
Dotychczas nie udało mi się zorganizować dyskusji mającej prowadzić do powstania przyjaźni między nami, a następnie przekonania go do mojej wizji świata przyjaznego dla wszystkich ludzi. Będę musiała ponownie zastawić pułapkę. Podobno, żeby zrobić wrażenie na chłopakach swoimi wiadomościami o piłce nożnej, wystarczy, jeśli dziewczyna wie, co to jest spalony. Właśnie przyszedł mi do głowy świetny pomysł, jak sprowokować rozmowę! Po feriach wypytam Oliwiera o opinię na temat futbolu kobiecego.
Wczoraj wieczorem, zanim w końcu usnęłam z głową wtuloną w poduszkę, jedno marzenie opanowało mój umysł. Zawinięta dokładnie od kolan po czubek nosa w biało-niebieską kołdrę nie myślałam o jakiejś poważnej przyszłości z Oliwierem. Ze stopą z prawej strony łóżka kiwającą się w takt brazylijskiej samby nie marzyłam o chodzeniu z nim do kina, włóczeniu się razem po centrach handlowych, trzymaniu się za ręce, przytulaniu, obejmowaniu, nawet o całowaniu. No, może o całowaniu mimo wszystko trochę myślałam.
Jednak moim naprawdę najgorętszym życzeniem było, żeby jakimś sposobem Oliwier sam z siebie przyjaźniej spojrzał na cały świat, bez tej głupiej segregacji na ludzi lepszych i gorszych.
Ale czy to w ogóle możliwe?
Nagły dźwięk budzika, który zapomniał, że dzisiaj nie idę do szkoły, obwieścił rozpoczęcie dnia. Przerwałam ciąg rozmyślań o Oliwierze i wyskoczyłam z łóżka. Rozpoczął się pierwszy dzień ferii zimowych.
*
Na szczęście w czasie ferii miałam przerwę w niepokojach sercowych. Oliwier wyjechał na ferie do rodziny mieszkającej we Wrocławiu i zniknął z pola mojego widzenia. Może korzystając z wakacji, wpadnę do siłowni albo poćwiczę w domu dla poprawy kondycji. Nigdy nie uprawiałam wyczynowo żadnego sportu. Prawdę mówiąc, powinnam zadbać o jakąś muskulaturę pasującą do obrazu superwoman. Wyobraziłam sobie zachwycone spojrzenie Oliwiera, kiedy w czasie przerwy wykonuję cztery salta z rzędu na całej długości sali gimnastycznej. Wyciągam przed siebie umięśnione ramiona, pod opiętą koszulką rysują się mięśnie na plecach – i bach! twardo ląduję stopami na podłodze, a moje umięśnione uda i łydki w idealnej postawie zatrzymują mnie w miejscu. Bardzo chciałam podzielać pasje i poglądy chłopaka, który mi się podobał. Wspólna hierarchia wartości mocno cementuje związek. Na wypadek, gdyby oczywiście miało do czegoś dojść. W obecnej chwili moje szanse są zerowe, jak każdej innej dziewczyny w klasie. Na szczęście Oliwier nie faworyzuje żadnej i nie wiadomo, czy nie ukrywa jakiejś miłości w poprzedniej szkole albo gdzieś indziej. Ma już przecież siedemnaście lat. Prawdę mówiąc, stary koń.
Dzisiaj wypadał drugi dzień ferii. Było pochmurnie, około plus dwa stopnie powyżej zera, padał śnieg, na ulicach samochody rozjeżdżały szarą breję, ochlapując przechodniów. Po dziesiątej wybrałam się z koleżankami na poszukiwanie zimowych butów. Chyba noga mi urosła i stare glany stały się przyciasne. Mama mówi, że jak się nosi za ciasne buty, na dużych palcach z boku robią się haluksy. Fajnych butów było dużo, ale podczas mierzenia okazywało się, że są niewygodne, za niskie, za wysokie albo w brzydkim kolorze. Wróciłam w tych samych starych martensach, ale świetnie bawiłyśmy się z dziewczynami. Wiadomo, że mierzyłyśmy wszystko, co nam w oczy wpadło. Nawet złote karnawałowe szpilki. Agata w szpilkach wyglądała bardzo fajnie. Ja założyłam różowe na grubej podeszwie z piętnastocentymetrowym obcasem. Okazało się, że można w nich chodzić tylko na przygiętych kolanach. Bez przerwy ryczałyśmy ze śmiechu. Agata po prostu ochrypła. Jutro przejdę się po sklepach z mamą. W końcu to ona musi zaakceptować wybór, zanim sfinansuje transakcję.
Po wyprawie do sklepów obuwniczych Ola, Julka i Marta wróciły do domu. Zostałyśmy w czwórkę. Zdecydowane kupić sobie coś słodkiego, zajęłyśmy cały stolik w nowej cukierni odkrytej przy stacji metra. W cukierni okazało się, że wszystkie ciastka wyglądają bardzo smakowicie. Powiesiłyśmy kurtki na wieszaku i ściągnęłyśmy czapki. Ola i Julka zrobiły nam wszystkim na drutach takie śmieszne kolorowe niby-kapelusiki ze sterczącymi czubkami. Każdy był w innym kolorze. Mój żółto-czerwony. Kiedy szłyśmy ulicą, wszyscy oglądali się za nami z uśmiechem. Sprzedawczyni w cukierni też się roześmiała. Zachwalała świeżutkie pączki. Agata uwielbia bajaderki, ja – napoleonki, Ida – ptysie, a Marysia lubi wszystkie ciastka bez wyjątku. Wzięłyśmy po dwa i każde przecięłyśmy na pół, żeby podzielić się z innymi. Uczta była wspaniała.
– Zjadłabym dwa razy tyle – przyznałam szczerze.
– Bardzo żałuję, że teraz panuje moda na szczupłość – powiedziała Agata, wkładając do ust połówkę pączka.
– Na przykład dwieście lat temu dziewczyna musiała być gruba, bo inaczej nikomu się nie podobała. Chude w tamtych czasach były uważane za brzydkie – podjęłam temat.
– Ja nawet widziałam w muzeum mody takie specjalne pogrubiacze na nogi, żeby kawałek łydki nad kostką, który przypadkiem wyjrzy spod długiej spódnicy, wyglądał jak jakiś okrągły baleron. – Ida przyłożyła obie dłonie do łydki, opisując, jak powinna wyglądać atrakcyjna noga sprzed stu pięćdziesięciu lat.
– Gdyby ta moda znów wróciła, mogłybyśmy z czystym sumieniem jeść po cztery ciastka dziennie – przytaknęła Marysia, burząc palcami jasne loki przyklapnięte od czapki.
– Albo nawet pięć. W ostatni tłusty czwartek zjadłam dziesięć pączków – przyznałam się, korzystając z nastroju pobłażania.
Dziewczyny pogratulowały mi dobrego pomysłu.
– Trzeba tworzyć pozytywne wspomnienia, do których można wracać ze smakiem – powiedziała Agata.
Agata ma bardzo praktyczny umysł. Podziwiam ją za to.
Po powrocie do domu zjadłam jeszcze obiad. Gołąbki z sosem przełamały smak ciastek. Rodzice wykupili karnet do teatru, więc wyszli na przedstawienie o siedemnastej.
Korzystając z wolnej chaty, postanowiłam poćwiczyć trochę mięśnie brzucha, biust i uda. Musiałam przygotować się do powrotu Oliwiera i zadbać o swoją prezencję Anny Superwoman. Niestety z mięśniami u mnie słabo. Pościeliłam na podłodze stary koc w kratkę. Z pawlacza ściągnęłam dwukilowe hantle. Włosy związałam frotką na czubku głowy. Specjalnie założyłam dwie pary dresów i bluzę, żeby solidnie się wypocić. Chyba dlatego dość prędko zaczęłam dyszeć jak zgoniony pies. Nie były to trudne ćwiczenia, ale kiepska kondycja nie pozwalała na duży wysiłek. Od skłonów na przemian z przysiadami zrobiło mi się ciemno przed oczami. Po dwudziestu minutach zarządziłam króciutką przerwę. Poszłam do kuchni wypić łyk zimnej wody w nadziei, że uspokoję oddech i dojdę do siebie.
Już prawie zaczęłam normalnie oddychać, kiedy nieoczekiwanie bujnęło mnie, jakby trzęsienie ziemi obróciło nasze mieszkanie o dziewięćdziesiąt stopni. Miałam wrażenie, że lecę powoli, w zwolnionym tempie. Zanim całkowicie utraciłam świadomość, widziałam, jak moja ręka zalicza po kolei blat szafki, potem blat taboretu, a na końcu kuchenną podłogę z beżowej terakoty w rudawe smugi.
I nagle: łup! Film mi się urwał.