- W empik go
Pomysłodawcy - ebook
Pomysłodawcy - ebook
„Okazało się, że po obu stronach istnieje wielu ludzi, którzy szczerze pragną pokojowego porozumienia i trwalej współpracy pomiędzy narodami polskim i ukraińskim. Można tylko żałować, że wielu z tych ludzi zginęło na polu bitwy lub w komunistycznych wiezieniach” Jewhen Sztendera, uczestnik wspólnej akcji WiN i UPA w Hrubieszowie, Zeszyty Historyczne, 1985r.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-107-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— …wariata mi tu będzie udawał, swołocz?!
Słowom towarzyszyły potężne ciosy, pięść z morderczą siłą lądowała na twarzy. Ogłuszyła, zwalając z nóg. Padając zdążył zobaczyć na czarnym blacie stołu pudełko z cukierkami, takimi jakie lubił jeden z klientów, Jewgen Konowalec. Dobra była bombka…
Potem nic już nie widział, oślepiony kolejnymi razami.
Leżąc na parkiecie podłogi zainkasował jeszcze dwa ciosy w plecy ciężkim sztybletem. Niewiele brakowało, a kopnięcia roztrzaskałyby kręgosłup …
-...co tu się dzieje?! Co ty wyprawiasz, bydlaku?!!
Krzyk dobiegał z gwałtownie otwartych drzwi. Słyszał go, ale zobaczyć nic nie mógł, ciemność przed oczyma nie ustępowała.
— Towarzyszu generale…
To był głos jego śledczego, a w istocie kata. Co robić, taka to już była i jest nadal norma wśród jego kolegów. Zresztą już byłych, teraz to on sam wrogiem narodu. Normalna sprawa i zwyczaj, powtarzalna prawidłowość, tak było, jest i będzie w jego „kontorze”, w całym jego kraju. Trzeba się z tym pogodzić, choć to nieludzkie. Mimo całego patriotyzmu, ciosy sztybletów i pięści pozostają bolesne.
— Zamknij pysk! Lekarza! Szybko, kurwa mać!
Nos zaatakował ostry zapach. Naszatyrny spirytus, jak zawsze. Zakaszlał, zbierało go na wymioty.
Zwymiotował na parkietową podłogę.
— Zabrać to wszystko! Posadzić go! Nie na taborecie! Na krześle, tym z korytarza! Migiem, kapitanie!
Uchwycono go pod pachy, podniesiono i posadzono. Odbite pośladki boleśnie odczuły drewnianą twardość krzesła, jęknął z bólu. Całe ciało było obolałe. Zaczął powoli odzyskiwać wzrok. Uniósł pobitą, całą we krwi twarz. Podtrzymuje go za ramiona jakiś siwy, wąsaty mężczyzna, po wąskich pagonach rozpoznał kapitana służby medycznej. Ujrzał stół przesłuchań z ciemnego drzewa. Lampka, skierowana prosto w oczy przesłuchiwanych, teraz została wyłączona.
Przy stole rozsiadł się właściciel wielkiego brzucha przykrytego zagraniczną brązową marynarką. Nieskazitelnie biała koszula, dobrze dobrany krawat, czarny w niebieskie paski, też nie wyprodukowane w kraju sowietów, to widać od razu. Ogolona głowa, na mięsistej twarzy z wąsikami okulary w okrągłych rogowych oprawkach.
Aha, ot, kto jest tym „dobrym śledczym”…
— Pułkowniku! Won stąd, draniu! Pisz kurwo raport, jeszcze mi tu jeżowszczyzny brakowało!! Kapitanie, pan jest wolny!
Ogolony łeb oparł dłonie o ciemny blat stołu, posyłając przenikliwe spojrzenie zza soczewek okrągłych okularów.
— Witaj, Pawle Anatoliewiczu.
Aha, czego chciał… Powitać go…
— Pobłogosław, władyko! Odpuść mi! Grzeszny bowiem jestem!..
„Władyka” pokręcił ogolonym łbem. W świetle spod żółtego żyrandola na suficie pobłyskują szkła okularów.
— Eh, Paszo, Paszo… Oszczędź wstydu. Sobie i mnie. Niepotrzebny cały ten cyrk. Przede mną nie musisz grać. Twoja sytuacja jest taka, że urządzanie spektakli, na dodatek z popem w roli głównej tylko cię pogrąża.
Wzrok Paszy był rzeczywiście wzrokiem szaleńca, bo wariata schizofrenika całkiem nieźle udawał, no, taka linia obrony. Dość naiwna, jak na takiego jak on, ale i wybór ról ograniczony.
— …Zaraz sam zobaczysz, jaki jest stan rzeczy. Tylko bez tych władyków, proszę.
Wyciągnął z czarnej skórzanej teczki brulion w kartonowych okładkach. Otworzył, przewrócił kilka twardych stron z przyklejonymi zdjęciami. Położył na stole otwarty brulion, żeby Pasza mógł obejrzeć zawartość. Po dwa duże zdjęciu na każdej stronie.
— …ot, o co chodzi, Pasza. O tych, ot, władyków i batiuszek.
Aha. A czego jeszcze się spodziewać. Takie to grzechy, a że na rozkaz, kogo to teraz obchodzi. Tego kto wydawał rozkazy, już załatwiono, oczywiście jeżeli śledczy nie skłamał. Bo kłamstwa tu religią.
— …tak, Pasza. Możesz jeszcze poprosić o odpuszczenie. A sam przecież wiesz: tu się nie odpuszcza. ONI rozkazują, a winnymi właśnie tacy jak my. Łyżeczki i widelce w ich rękach…
Uniósł palec do góry.
— …Tak, Pasza: Szostakowski. I jego rzeźnicy, z obu zagonów. Za wszystko cię rozliczą, jak za AK, tak za UPA.
No, to już guzik wam, kolesie.
Pasza zamachał zakrwawioną i posiniaczoną dłonią z pokiereszowanymi palcami w stronę zdjęcia na otwartej stronie teczki.
— A kysz! Precz, antychryście!..
Zaczął czytać Psalm 120.
„Panie, uwolnij moje życie
od warg kłamliwych
i od podstępnego języka!..”
Ogolony łeb uśmiechnął się.
— Nie za to będzie ci trójka rewolucyjna od podstępnych języków, przyjacielu Paszo. Możesz tu całe Pismo Święte czytać, ale paragraf tu inny. W dodatku nie jeden. Spisek, zdrada stanu. No, i terroryzm, oczywiście. Któż to u nas terrorysta numer jeden ZRSR, towarzyszu generale-leutnancie Sudoplatow? Przepraszam, były generale…
Ogolony w okularach ciężko westchnął. Niemalże współczująco.
— …A co tam, wszystko jedno. To Rosja, Pasza, generale były. Za co cię na generała awansowali, za co ordery wieszali, za co auto z mieszkaniem i daczą luksusową udzielali — za to i katują cię teraz, biją dotkliwiej niż psa. Za to i kulkę dostaniesz, jak ci w Katyniu. Tak samo, teraz to tyś wrogiem narodu. Z tą różnicą, że nie w skroń, a w czoło. Przecież nie urodziłeś się wrogiem jak tamci. Wyznaczono ciebie, chyba widzisz. To ukatrupią, i nic nie pomoże. Pewnie, że nie w lesie. Cichuteńko, w bunkrze. Jak Ławrentia Pawłowicza…
Były generał-leutnant vel główny terrorysta ZRSR zaczął liczyć diabły po kątach gabinetu śledczego Lefortowskiego więzienia MGB, nie tak dawno NKWD. Z czytaniem Psalmu. Ten przy stole zamknął teczkę, położył na stół, poprawił okulary, krawat i skinął głową.
— No, któż tak diabły liczy, Pawle Anatoliewiczu, Boga bój się, skoro już do świętych się zapisałeś. Od siebie masz zaczynać. W tej teczce przecież nie brednie wymyślone, jak u reszty tutejszych bywalców. Cała prawda, ta święta.
Zarechotał, ukazując złote protezy.
— Sporo krwi na twoim koncie, Paszo. Nawet jak dla nas sporo. Jeżeli tego polskiego bandytę Szendzielarza na osiemnastokrotną karę śmierci skazano dwa lata temu, to ciebie na osiemsetkrotną skazać nie grzech. No, choćby z tym Szostakowskim. Myślisz tam sobie między psalmami: pomysł nie mój, odpierdolcie się. No, nie twój. Gospodarza, towarzysza Mołotowa, towarzysza Mikojana, Kaganowicza, Ławrentia Pawłowicza. Gospodarza już nie ma, są dobrzy ludzie. Towarzysz Mołotow z resztą póki co wodzowie, a jak zostaną wrogami narodu, na tym foteliku wylądują, tym twoim obecnym. Ławrentij Pawłowicz… sam już wiesz. No, jeszcze tam Himmler, Bormann, Canaris, Ribbentrop. Canarisa sam Adolf za żebro powiesił, reszta za nim poszła. Kto pozostał? Oprawcy, słusznie. Norymberga Norymbergą, a swoje końce też kiedyś trzeba oczyścić, czyż nie? Ot, czyścimy, jak widzisz.
Były generał, a obecnie wróg sowieckiego narodu Pasza przerwał czytanie Psalmu 120.
— Brawo, nareszcie. Ty mnie posłuchaj, przyjacielu Pasza. Przecież ja sam nie mam gwarancji że na twój fotelik nie trafię. I tak samo mordę mi będzie obijał ten skurwiel pułkownik Zajcew. A może i sam on pod murem też stanie. Zawsze była taka nasza karuzela, od niepamiętnych czasów, jeszcze przed-imperatorskich. A teraz to sam szatan nie wie co z każdym z nas będzie za godzinę. Czy za chwilę…
Niespodziane Pasza odezwał się:
— Nic nie podpiszę, Aleksandrze Lwowiczu. Choć na szmaty rozdzieraj.
Darmowy fragment