- W empik go
Ponadnaturalne - ebook
Ponadnaturalne - ebook
Kim jest Fabian Kobiałka? Autorem? Bohaterem? A może jednym i drugim?
Jeśli jest Autorem tej książki, to ma ponadnaturalny talent do pisania, co w przyszłości zapewne zaowocuje wielkim uznaniem i jeszcze większą popularnością.
Jeśli jest Bohaterem tej historii, to dzięki jego ponadnaturalnym zdolnościom możemy czuć się bezpieczni, obroni nas bowiem przed wilkołakami, smokami i innymi niebezpiecznymi istotami.
Jeśli natomiast jest i Autorem, i Bohaterem tej powieści, to nie pozostaje nam nic innego, jak zagłębić się w jego ponadnaturalną historię, która wciągnie nas swoją wartką akcją i opisami niesamowitych zdarzeń, jakie przytrafiły się dwóm odważnym nastolatkom.
Fabian i Konrad to dwóch młodych chłopaków, których dotychczasowe, stosunkowo zwyczajne życie diametralnie się zmienia, gdy po jednej ze swoich wypraw odkrywają ponadnaturalne zdolności drzemiące w Fabianie. Co więcej, okazuje się, że młodzieniec musi zmierzyć się ze stadem niebezpiecznych istot, którym przewodzi „alfa”. Czy uda mu się opanować niezwykłe umiejętności, pokonać wrogów i pozostać przy tym... człowiekiem? Tego dowiemy się z powieści „Ponadnaturalne” autorstwa bardzo młodego, ale i bardzo utalentowanego pisarza – Fabiana Kobiałki.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67036-05-4 |
Rozmiar pliku: | 342 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moja historia jest nietypowa i niełatwa do zrozumienia dla zwykłego odbiorcy, którego może wprowadzić w niezłe zakłopotanie. Ale niech Cię to, Drogi Czytelniku, nie zniechęci. Wystarczy, że spojrzysz na świat nieco innym okiem, takim, jakim patrzyłem ja, i wszystko stanie się jasne. Pozwól więc, że uchylę ci rąbka tajemnicy i opowiem o rzeczach, o których nawet nie śniłeś.
Nazywam się Fabian Kobiałka i mieszkam w Green Wild. Jest to niewielkie miasteczko położone w cieniu Gór św. Jana. Na powierzchni dwunastu kilometrów kwadratowych mieści się wszystko to, co powinno się znajdować w przeciętnej prowincjonalnej miejscowości – mamy własne biuro szeryfa, szpital, szkołę i tak dalej, ale zadupie zawsze pozostaje zadupiem. Z jednej strony jego granicę wytycza ściana ogromnego lasu, który rozciąga się na ponad siedem kilometrów w stronę podnóża gór.
Jeśli chodzi o mnie, to jestem dosyć specyficzny; mam piętnaście lat, z czego przynajmniej osiem spędziłem w lesie. Ale nie jestem zbuntowanym nastolatkiem, który nie lubi swojego życia, wręcz przeciwnie – pomagam mojemu tacie, kiedy mogę. Sam nie wiem, jakim cudem znajduję czas na to wszystko. Zdarza mi się wyjść z domu na dłużej, owszem, ale mój ojciec już się nauczył, żeby nie wzywać policji. Uwielbiam survival urbex oraz kryminalistykę, jednak nie w takim stopniu jak mój przyjaciel Konrad. On ma na tym punkcie totalnego fioła i czasem wymyśla takie historie, że na początku masz w głowie jeden wielki chaos, ale kiedy zaczniesz się w nie wgryzać, to wszystko układa się w logiczną całość.
Ojciec jest stolarzem i często mu pomagam w warsztacie. Obstawiam, że to stąd wzięła się moja pasja związana z lasem. Jak wspomniałem – wychowuje mnie tylko on; moja mama umarła, kiedy miałem ledwo rok. Tata mówi, że zginęła w wypadku samochodowym, ale – jak to ja – nie wierzę w te opowiastki, dopóki sam ich nie sprawdzę. Jest to jednak dla mnie dosyć delikatna sprawa, więc raczej szukam wymówek, żeby tylko się nią nie zajmować. Dobra, skoro wiesz już co nieco o mnie, to czas, abym przedstawił ci moją historię.Rozdział 1
Tajemnica
Koniec roku szkolnego to jeden z najlepszych momentów w moim życiu. Zyskuję to, co uwielbiam najbardziej, czyli wolny czas. Jasne, jest jeszcze urbex, ale jedno drugiemu nie przeczy, a wręcz je dopełnia.
– Siema, jakie plany na wakacje? – zapytał Konrad, podchodząc do mnie.
– To co zawsze, urbex i przygoda – odpowiedziałem.
– Że nam się jeszcze miejsca do odwiedzania nie skończyły, to jest cud.
– No fakt. Tak w ogóle, będziesz na festynie?
– Jakim festynie?
– Z okazji siedemdziesięciolecia miasteczka.
– Możliwe, że będę, ale jakoś mi się nie chce. A ty będziesz?
– Tak, będę z tatą sprzedawał figurki.
– Dobra, przyjdę, nie zostawię cię samego na tej bitwie.
– Dzięki – powiedziałem uradowany i rozeszliśmy się każdy w stronę swojego domu.
Festiwal to chyba najgorsza impreza na świecie. To znaczy, na wielu nie byłem, ale… serio, poza lokalnym zespołem nic ciekawego nie polecam.
Po piosence powitalnej na scenę wyszła pani burmistrz.
– Witam wszystkich na obchodach siedemdziesięciolecia naszego wspaniałego miasteczka – zaczęła swoją przemowę.
– No hej. – Konrad podszedł do mnie.
– O, już myślałem, że nie przyjdziesz – powiedziałem znudzonym głosem.
– Mówiłem, że będę, to jestem.
– Niektórzy z was są tu od urodzenia – kontynuowała uroczystym głosem burmistrz.
– Chwila – powiedział wyraźnie zdziwiony Konrad. – Mój dziadek ma siedemdziesiąt pięć lat, a zarzekał się, że mieszka tu od dziecka.
– Jak to? Przecież miasteczko ma siedemdziesiąt lat.
– No właśnie… Możesz się teraz zwinąć?
– Figurki i tak prawie wszystkie od razu zeszły.
– To dawaj, skoczymy do mojego dziadka i go zapytamy.
– Dobra! – Ucieszyłem się i zawołałem w stronę naszego stoiska: – Tato, ja lecę!
Po jakichś pięciu minutach byliśmy pod domem dziadka Konrada.
– Cześć, dziadku – rzucił Konrad.
– Dzień dobry – przywitałem się grzecznie.
– Cześć, wnuczku – zawołał wyraźnie uradowany naszym widokiem starszy pan.
– Dziadku, mamy do ciebie jedno małe pytanko.
Starszy pan wyraźnie spoważniał, tak jakby wiedział, o co chcemy go zapytać.
– Tak myślałem, że kiedyś o to zapytasz. Inni pewnie by ten fakt przeoczyli, ale nie wy. – Zamyślił się.
– Czyli już pan wie, o co chcemy zapytać? – zdziwiłem się.
– Po pierwsze, prosiłem setki razy, żebyś mówił do mnie „dziadku” – zwrócił się w moją stronę, po czym dodał: – A po drugie, kto jak kto, ale wy zawsze wygrzebiecie jakąś tajemnicę, zwłaszcza tak oczywistą.
– Okej, ale pozwól, że zadam to pytanie. Gdzie mieszkałeś, jak miałeś pięć lat? – zaakcentował ostatnie dwa słowa pełen powagi Konrad. Mnie również ta sytuacja niepokoiła, bo dlaczego miałaby to być jakaś tajemnica?
– Wiecie, gdzie znajdują się Góry św. Jana?
– Dziadku, byliśmy tam setki razy.
– Ale nigdy u podnóża najwyższego szczytu.
– Po co mielibyśmy zwracać na to uwagę? To kupa kamieni i nic więcej.
– Wasi ojcowie mnie zabiją, jeśli się dowiedzą, że wam o tym powiedziałem.
– I tak się dowiemy, więc mów – rzucił lekko poirytowany Kondzio, patrząc na mnie porozumiewawczo, co znaczyło, że gramy w „dobry glina – zły glina”. Nie lubiłem tej metody, bo zawsze to ja byłem tym dobrym.
– Ale obiecajcie mi, że tam nie pójdziecie.
– Raczej to mało prawdopodobne – palnąłem bezczelnie. Tak, wiem, wyszedłem z roli dobrego gliny, ale tego rodzaju niedopowiedzenia po prostu pobudzały moją ciekawość do stopnia, którego nie mogłem znieść.
– Dawniej żyłem po drugiej stronie gór, niedaleko jeziora. Żyło nam się tam spokojnie… niewiele zresztą pamiętam z tamtego okresu, byłem ledwo dzieckiem… Ale pamiętam noc, w której opuściliśmy nasz dom. Mój najstarszy i w sumie jedyny brat wrócił z pola już w nocy. Szykowaliśmy kolację, gdy nagle usłyszeliśmy hałas. Moja mama wyjrzała za drzwi, a za nią mój brat i ojciec. Ojciec chwycił za widły i wyszedł. Pamiętam, że mama wzięła mnie i uciekała w las, zasłaniając ręką moje oczy, ale ja sam, sądząc po odgłosach, które do mnie dochodziły, wolałem tego nie widzieć. Brzmiało to, jakby wrota piekła się otworzyły, a wszystkie nieszczęścia świata rozlały się na naszą wioskę. Pamiętam tylko blask księżyca podczas pełni, przebijający się przez palce mojej matki. Kiedy wróciliśmy tam następnego dnia, wioska była zniszczona, a ciała ludzi nie do poznania.
– A co z tą górą? – zapytałem po minucie ciszy już nie zaciekawiony, ale zmartwiony tym, co się tam stało.
– Przez nią przebiegała kopalnia, która nas tu zaprowadziła. Została zamknięta oraz zamurowana z powodu niebezpieczeństwa zawalenia.
– Dzięki, dziadku, i przepraszam, że tak naciskałem – rzekł Konrad.
– Nic się nie stało, i tak byście się o tym dowiedzieli, to cud, że dopiero teraz.
Po wyjściu z domu udaliśmy się do naszego bunkra. Był to schron z czasów drugiej wojny światowej. Obecnie pełnił funkcję naszego centrum dowodzenia, no jednego z wielu, ale pozostałe zostały z czasem odkryte, a ten jest sprytnie ukryty pod pniem drzewa i dzięki temu nikt oprócz nas o jego istnieniu nie ma pojęcia.
Po prawej stronie od wejścia, znajdującego się w prawym górnym rogu, na ścianie wisiała ogromna mapa satelitarna naszego miasteczka i okolicy.
Na środku pomieszczenia stał stół, a przy przeciwległej do mapy ścianie szafa z naszym arsenałem, w skład którego wchodziły między innymi: maczeta, noże, latarki, kusza, butelki z filtrem, liny, karabinki, wytrzymałe ubrania górskie oraz dwa plecaki turystyczne. O dziwo, docierał tam prąd, a nikt się nie czepiał o rachunki, więc korzystaliśmy do woli.
Zarówno wejście, jak i większość mebli zostały zrobione przeze mnie dzięki naukom stolarskim pobieranym u mojego ojca.
– Dobra, to co bierzemy? – zapytałem, wciąż przeżywając to, co usłyszeliśmy od dziadka. – Chyba najlepiej będzie przejść przez kopalnię.
– A nie będzie zawalona? – powątpiewał Konrad.
– Już nie w takie miejsca wchodziliśmy.
– No racja, ale jak rozwalisz wejście?
– Dlatego mówiłem, że warto kupić te najmocniejsze – powiedziałem, wskazując na zbiór petard.
– Jesteś porąbany. – Konrad się zaśmiał.
– Ty nie mniej – odparowałem.
– Ta… wiem. To co, jutro o siódmej?
– Dobra, postaram się nie spóźnić.
W nocy nie mogłem spać, myślałem o tym, co mogło się tam wtedy wydarzyć, i zaledwie resztki zdrowego rozsądku trzymały mnie jeszcze w domu. Wstałem o piątej piętnaście.
Nie mogłem dłużej bezczynnie leżeć w wyrze i łaskawie czekać na tę siódmą. Wyszedłem z pokoju i udałem się do kuchni, gdzie zastałem mojego tatę pakującego walizkę.
– Co robisz? – zapytałem zaspanym głosem.
– Dostałem zlecenie z miasta, wrócę za tydzień.
– Nic nie mówiłeś.
– Dowiedziałem się na festynie i skorzystałem z okazji.
– No dobra, dam sobie radę.
– To do zobaczenia za tydzień. – Skinął głową na pożegnanie.
Zjadłem śniadanie i wyszedłem z domu już o szóstej. Do umówionego spotkania była jeszcze godzina, ale długo nie czekałem, Kondzio przyszedł już po pięciu minutach.
– O, widzę, że ty też nie mogłeś czekać – powiedział niby zaspanym głosem, ale widać było, że był gotowy do wyprawy.
– Ta… z tego, co widzę, ty również.
– Jak widać.
– To co, zbieramy sprzęt i idziemy?
– Już wszystko spakowałem, chodź.
Weszliśmy na drzewo niedaleko naszego bunkra. Było ono połączone mocną stalową linką z drzewem oddalonym o sto metrów, co przyspieszało proces przemieszczania się przez las. Z kolei na końcu owej liny była następna, tylko zainstalowana wyżej od punktu wylądowania. Niestety, cały system był niedokończony i w ten sposób pokonaliśmy jedynie pięćset metrów, ale zawsze to coś. Resztę musieliśmy przejść pieszo.
Po godzinie wędrówki znaleźliśmy poszukiwa- ne miejsce.
– Zamurowane – stwierdził Konrad.
– Dlatego wziąłem to – odpowiedziałem z dumą, wyjmując największą petardę, jaką miałem. Zrobiłem nożem otwór w murze, w który wsadziłem ów dynamit.
– Trzy… dwa… jeden… Wiej! – krzyknąłem, po czym schowałem się za drzewem.
– Buuummm! - Głośny wybuch rozerwał ciszę.
– Tadam! Wyjście odblokowane – zawołałem triumfalnie.
– Wysadzanie wejścia do kopalni, która została zamknięta z powodu ryzyka zawalenia się, to jeden z tych twoich pomysłów z listy top ten? – pokpiwał Konrad.
– Bo ty masz lepsze, co?
– Dobra, chodź już, póki to się jeszcze nie zawaliło.
Odpaliliśmy latarki, w których wcześniej wymieniliśmy baterie, i weszliśmy do środka.
Według skali na mapie kopalnia miała mniej więcej dwa kilometry długości, jednak nas to nie zniechęcało, wręcz przeciwnie – myśleliśmy tylko o tym, co możemy tam znaleźć, i o tym, że możemy rozwiązać zagadkę sprzed siedemdziesięciu lat.
Kopalniany szyb miał wiele rozgałęzień, ale wszyst- ko naokoło wyglądało dosyć stabilnie, co obaj zauważyliśmy w połowie drogi. Samo przejście przez kopalnię nie było emocjonujące, więc przejdę od razu do momentu, kiedy zobaczyliśmy wyjście. Znajdowało się ono na drewnianym podwyższeniu, z którego roztaczał się widok na całą wioskę.
– Całkiem spora – rzucił zdziwiony Konrad.
– No, niby mniejsza od naszej, ale nie myślałem, że będzie taka duża, to praktycznie cała polana.
– Dobra, chodź, rozejrzymy się.
– Tam jest port, tam kościół, a tak to tylko zwykłe domy.
– Najwyraźniej zajmowali się rybołówstwem.
– Najpierw sprawdźmy dom twojego dziadka. Chociaż… jak my go znajdziemy?
– Daj mi chwilę… jego brat pracował w polu, czyli dom musi być niedaleko, a dziadek widział światło księżyca, czyli biegli na zachód, to musi być tamten dom – powiedział Konrad i wskazał budynek stojący najbliżej poletek uprawnych i lasu.
– Dobra, zobaczymy.
Ruszyliśmy w kierunku owego domu.
– Co tu się stało? – zapytałem po drodze, widząc odsłaniające się naszym oczom zniszczenia.
– Mam nadzieję, że przynajmniej połowa tych zniszczeń to sprawka natury.
Wokół nas znajdowały się domy z uszkodzonymi ścianami, dachami – wszystko to nie wyglądało, jakby stało się w jedną noc.
– Dobra, to tutaj. Jedyny dom, który jeszcze jakoś stoi – stwierdziłem, a Konrad zgodził się ze mną w stu procentach.
Po wejściu do środka naszym oczom ukazały się wnętrza zwykłego dwupiętrowego domu.
– Ja sprawdzę to piętro, a ty zbadaj górę – zaproponował Konrad.
Zgodziłem się i wszedłem po skrzypiących schodach. Strych był opuszczony i nic nie zwróciło mojej uwagi jakoś szczególnie.
– Aaaaaaa! – Usłyszałem krzyk Kondzia z dołu. Szybko zbiegłem na dolne piętro i zobaczyłem Konrada stojącego nieruchomo z przerażeniem na twarzy obok otwartej szafy, w której leżał szkielet. Nietrudno było się domyślić, co się stało, więc nawet nie pytałem.
– Zobacz, już coś mamy, na pewno to byli ludzie – powiedziałem rozbawionym głosem.
Kondzio po chwili milczenia odpowiedział:
– Nie do końca. Zobacz, są tu wyraźne ślady zębów, a wątpię, żeby ludzie gryźli.
– To nie mogło być zwierzę, bo jak miałoby zamknąć szafę? To musiało być coś pomiędzy.
– Wilkołaki?
– Była pełnia, więc wiesz…
– Wątpię, bądźmy realistami, nie mamy żadnych dowodów. To zawsze mógł być nóż albo coś takiego, albo agresorzy mieli psy.
– No niby tak.
Po wyjściu z domu poszliśmy w kierunku centrum. Była tam studnia.
– Ciekawe, co tam jest? – zapytał Konrad i poszedł ją sprawdzić. – Ja pierdo… – rzekł po chwili, zamykając sobie usta, jakby miał zwymiotować.
– Co jest?
Konrad, nie odrywając ręki od twarzy, drugą przywołał mnie do siebie. Spojrzałem w głąb studni.
– O kur… – Ujrzałem stos trupów na dnie. – Co to mogło być? – zapytałem z nieukrywanym obrzydzeniem.
– Dalej myślisz, że to nie byli ludzie? Jakie zwierzę wrzuciłoby ciała do studni? Bo nie chce mi się wierzyć w to, że wszyscy tam sami powpadali.
Przemilczałem tę uwagę. Konrad zawsze wymyślał dziwne teorie, ale był realistą.
– Stary, jesteś ostatnią osobą, którą bym podejrzewał o to, że mi nie uwierzy.
– Owszem, przychodzą mi do głowy różne rozwiązania, ale nie jestem naiwny i łatwowierny, a ty nie masz żadnych dowodów.
– Spójrz na te rysy na ścianach, pięć śladów pazurów.
– Może to były widły, jak mówił dziadek?
– Okej, niech ci będzie.
Przez długi czas szliśmy w milczeniu, aż przed sobą zauważyliśmy kościół.
– Jeśli chcemy się dowiedzieć, co się tutaj wydarzyło, to musimy szukać tam, gdzie najmniej się tego spodziewamy – rzekłem.
– Najciemniej pod latarnią? – podchwycił Konrad.
– Kościół jest tutaj największym budynkiem, może w środku będą jakieś wskazówki.
– Dobra, sprawdzimy.
Otworzyliśmy drewnianą, ciężką bramę wejściową, za którą zobaczyliśmy niewielki przedsionek z drzwiami po jednej i drugiej stronie. Ja podszedłem do tych po prawej, Konrad do lewych, które były zrobione ze stali.
– Tutaj schody prowadzą na górę – oznajmiłem, patrząc przez rozbitą szybę.
– Te są zamknięte – poinformował Konrad.
– Dobra, chodźmy do środka.
Kiedy weszliśmy do wnętrza świątyni, zmroziło nas. Zza ławek wyłoniły się warczące wilki, którym najwyraźniej nie spodobała się nasza obecność.
– Stary, tamte drzwi na górę były otwarte? – zapytał przestraszony Konrad.
– Nie wiem.
– Dobra, ryzykujemy?
– Musimy.
Zaczęliśmy biec w kierunku przedsionka. Jednego wilka postrzeliłem w gardło ze swojej kuszy. Wpadliśmy na drzwi, które na szczęście okazały się otwarte, ale wściekłe zwierzęta przeciskały się przez rozbitą szybę, więc od razu wybiegliśmy na górę.
Kiedy już myśleliśmy, że jesteśmy bezpieczni, usłyszeliśmy dźwięk tłuczonego szkła.
– Stary, mamy problem – stwierdził przerażony Konrad.
– Wiem – odpowiedziałem pewnym głosem, po czym wycelowałem w drzwi, a gdy tylko ukazał się w nich znajomy cień, strąciłem go bełtem z kuszy. Nie tracąc zimnej krwi, wyjąłem laskę dynamitu, odpaliłem i rzuciłem ją przed siebie. Wejście się zawaliło, a my odetchnęliśmy z ulgą.
Niestety, nasz optymizm znikł tak szybko, jak się pojawił. Nagle wyczuliśmy pod stopami lekkie drżenie. Spojrzeliśmy na siebie, w jednej chwili rozumiejąc, jak bardzo to był zły pomysł, ale nie zdążyliśmy już nic powiedzieć, bo podłoga pod nami oberwała się, a my spadliśmy dwa piętra w dół. Drzwi w przedsionku, które wcześniej były zamknięte, nagle stanęły otworem. Na nasze szczęście na dole była woda, więc przeżyliśmy, czego nie można powiedzieć o wilkach, które zginęły pod ruinami kościoła.
– Stary, to będą najbardziej porąbane wakacje naszego życia – powiedział Konrad, ledwo łapiąc oddech.
Odczekaliśmy parę chwil, aż się uspokoimy, i zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej.
– Okej, to co robimy? – zapytał już nieco uspokojony Konrad
Znaleźliśmy się w czymś w rodzaju katakumb. Jedno miejsce i czternaście przejść w każdym kierunku.
– Skoro już tu jesteśmy, to zobaczmy, co tu mamy – zaproponowałem.
– Niby gdzie mamy iść? Wszystkie tunele są zapchane pajęczynami. – Konrad był wyraźnie zdenerwowany tym, co się stało, i chciał wracać do domu.
– Jedno przejście jest puste – stwierdziłem zdziwiony.
– Jak to?
– Wygląda, jakby ktoś spalił to wszystko. Nawet… – Przejechałem palcem po ścianie. – Sadza, czyli ktoś je spalił.
– I co? Ja mam tam iść? – W głosie Konrada wyraźnie wyczuwałem strach.
– Dokładnie – powiedziałem bez ceregieli i popchnąłem go do przodu. – Zasada numer sześć?
– Tchórze przodem – prawidłowo odgadł Konrad, po czym niepewnie ruszył przed siebie.
Szliśmy dobre dwa kilometry przez ciemny tunel, aż w końcu coś znaleźliśmy.
– Kolejne drzwi – stwierdził Konrad, gdy dotarliśmy do końca tunelu. – I to całkiem duże… – Spojrzał na mnie, sugerując, że chce powtórkę z dynamitem.
– Nie mam.
– Jak to? Przecież w domu masz całe pudło, a wziąłeś tylko dwa?!
– No, jeden na drogę, drugi na powrót.
Podczas gdy Konrad wyzywał mnie od debili, ja chwyciłem za klamkę i otworzyłem drzwi. Nawet się nie odezwał.
Byliśmy jakby na dnie studni, z której nie było wyjścia.
– I co teraz? – zapytał już całkowicie zrezygnowany Konrad.
Ja w międzyczasie wyciągnąłem kuszę i wystrzeliłem do góry bełt ze stalową linką, po której się wspięliśmy. Byliśmy w małej jaskini, a po wyjściu z niej naszym oczom ukazał się widok na wioskę oraz cały staw.
– Dobra, stary, bo już osiemnasta, chyba pora wracać.
– No, dość wrażeń na dziś.
– Ale idziemy górami.
– Niech ci będzie.
Obchodziliśmy górę, w której była jaskinia, gdy zauważyliśmy domek rodem z _Hobbita_.
– Stary, tu jakieś elfy mieszkają czy jak? – zapytał żartobliwie Konrad, gdy obserwowaliśmy chatkę z ukrycia.
– Patrz, tam ktoś idzie. – Szturchnąłem go w ramię.
– Po co mu kaptur? Jest ze trzydzieści stopni.
– Chyba nie nosi go, bo mu zimno.
Postać lekko obróciła głowę w naszą stronę, a my szybko schowaliśmy się za skałę.
– Dobra, lepiej z nim nie zadzierajmy, mam dość przygód na dziś – rzekł Konrad, który faktycznie wyglądał na zmęczonego.
– Dobra, wracajmy.
Idąc z powrotem, natknęliśmy się na mały wąwóz.
– Stary, czy on był na mapie? – zapytałem zaskoczony.
– Nie wiem.
– Chodź, zobaczymy, co to.
– Ma jakieś czterdzieści metrów głębokości.
– Ale nie jest taki szeroki, jakieś siedem metrów, może mniej.
Zrobiłem krok do przodu i nagle poczułem, że spadam w dół.
– Konrad! – zdążyłem jeszcze krzyknąć, widząc, jak przyjaciel próbuje mnie bezskutecznie ratować. W mojej głowie przewijały się sceny z całego dotychczasowego życia. Mama, tata, Konrad, Agnieszka… Agnieszka? Kim była Agnieszka? A, no tak…
Chwila. Czy to światło? Gorąco tu. Gdzie jestem? W szkole? Nie, w domu, ale co w domu robi…
Chwila, widzę anioła, światło… Gdzie ból? Przecież ja… Nie żyję. Umarłem? Czy to niebo?
Nagle otworzyłem oczy. Oślepił mnie blask. Jestem w szpitalu? Nie, to słońce, jestem w kanionie.
Obudziłem się, a wzrok przyzwyczajał się powoli do światła. Tylko jedno mnie niepokoiło – nie mogłem się ruszać, co oznaczało, że co prawda nie umarłem, ale jestem ranny i będę tutaj gnił. Czułem zapach krwi, a to zwiastowało jedno – że mogę się wykrwawić.
Nagle poczułem w plecach okropny ból, tak jakby coś chciało się ze mnie wydostać, ale nie miało wystarczającej siły. Moim ciałem wstrząsały skurcze, a ja krzyczałem wniebogłosy.
W końcu ból ustał i mogłem ruszać palcami. Ulżyło mi, gdy zrozumiałem, że jednak nie jestem całkowicie sparaliżowany. Cóż, mój optymizm nie trwał długo, poczułem bowiem znajomy ból w opuszkach palców – jakby stado słoni chciało się przez nie przebić. Tym razem skurcze rozrywały mi ręce.
Potem czułem, jakby coś w rodzaju ostrych zębów wsuwało się w głąb mojego ciała. Najgorsze było to, że wtedy nawet nie mogłem krzyczeć.
Nagle zęby wysunęły się, a ja obolały wstałem z ziemi. Kiedy ochłonąłem, stwierdziłem, że jest ze mną okej. Spadłem z czterdziestu metrów na skały i nic mi nie jest! „Dobra, muszę stąd jakoś wyjść” – pomyślałem.
Rozejrzałem się dookoła i zauważyłem dosyć poziomą ścianę, na tyle dogodną, żeby się po niej wspiąć i stąd wydostać. O dziwo, nie sprawiło mi to większego problemu, nie czułem nawet śladów upadku z kilkudziesięciu metrów w dół. Po wyjściu z kanionu skierowałem się w stronę miasteczka i od razu udałem się do domu Konrada.
Miasteczko wyglądało jak zawsze, tutaj dzieci sprzedawały lemoniadę, tam pies gonił innego psa – wakacje jak co roku. Sam nie wiem, dlaczego nagle zacząłem zwracać uwagę na te wszystkie szczegóły, podczas gdy powinienem raczej szukać swojego nekrologu. Gdy dotarłem do domu Konrada, zapukałem w szybę jak zwykle, a on spojrzał na mnie przez okno, jakby zobaczył ducha. W sumie to tak przecież było.
Konrad nawet nie wiedział, co powiedzieć, ale jego oczy wyrażały jedno wielkie: jakim cudem?
– Sam nie wiem – odpowiedziałem na niewypowiedziane pytanie.
– Wczoraj widziałem, jak spadasz czterdzieści metrów w dół, a dzisiaj przychodzisz bez nawet jednego siniaka?
– Też chciałbym wiedzieć, dlaczego jeszcze żyję.
– Konrad! – Usłyszeliśmy głos taty mojego przyjaciela.
Dosłownie sekundę po tym do pokoju wszedł szeryf i spojrzał na nas jak na największych debili w miasteczku.
– No hej, wujku Tomku – rzuciłem wesoło.
– Chłopaki – zaczął zrezygnowany – przez pięć ostatnich lat co wakacje dostaję zgłoszenia o waszych wybrykach, ale już pierwszego dnia!? To już przesada! Po co pchaliście się do tej cholernej kopalni?
– To pytanie retoryczne, prawda? Bo jakby fakt, że tam poszliśmy, nikogo raczej nie zdziwił.
– Skąd w ogóle wiecie o tej kopalni.
– No zgadnij.
– No tak, ten stary dziad nigdy nie umiał trzymać języka za zębami.
– Serio myślałeś, wujku, że się nie dowiemy?
– A właśnie, Fabian, dzwonił twój ojciec, jego robota się przedłużyła, zostanie w mieście przez miesiąc. Do tego czasu mam się tobą opiekować.
– Czyli co, znowu uchodzi nam to płazem? – ucieszył się Konrad.
– Nie, macie sto godzin prac społecznych.
– Musiałeś pytać? – warknąłem w stronę przyjaciela.
– A co mamy robić? – pytał niczym niezrażony Konrad.
– To nieoficjalny wyrok, więc coś wymyślę – zakończył rozmowę szeryf.
Idąc z wujkiem do domu po swoje rzeczy, robiłem wszystko, żeby nie dać po sobie poznać, że coś jest nie tak.
– No, młody, chodź na górę, pomogę ci się spakować.
Ogólnie wystrój pokoju wskazywał na moje dość niekonwencjonalne zainteresowanie kryminalistyką. Jedna ze ścian była obklejona materiałami ze wszystkich spraw, którymi się zajmowałem do tej pory, a trochę ich było.
Wujek spojrzał na ową ścianę i stał zamyślony przez jakiś czas.
– Wujku?
– Tak, wybacz, trochę się zapatrzyłem. Pamiętasz swoją pierwszą sprawę?
– Sprawa tej zaginionej dziewczyny… Tego nie mogę zapomnieć, miałem dziesięć lat – odpowiedziałem, pokrywając lekkie zmieszanie śmiechem.
– Ukradłeś wtedy tacie dwadzieścia złotych na bilet do miasta.
– Ale ja i Konrad znaleźliśmy ją.
– Wiesz, o co poprosił mnie wtedy twój ojciec? – zawiesił głos wujek. – Żebym trzymał cię z daleka od tego.
– Raczej kiepsko podziałało.
– Ty i Konrad tworzycie idealny duet, ty jesteś od zbierania informacji, bo niczego się nie boisz i zawsze masz plan, Konrad znowu umie wymyślać teorie i łączyć fakty. To powiedziałem wtedy twojemu ojcu.
– Co odpowiedział?
– Że boi się tego, że jesteście w tym nie dobrzy, ale wręcz za dobrzy. Ale ja, i nie tylko ja, widzę w was potencjał na świetnych detektywów.
– Brzmi jak propozycja – zapaliłem się od razu.
– Mamy w planach stworzenie sekcji młodych śledczych, będą rozwiązywać w czasie wakacji mniej ważne sprawy, na które nie warto wysyłać patrolu.
– Wchodzę w to.
– Nawet nie zapytałem…
– Nie musisz, tyle sam potrafię wydedukować.
– Dobrze, to jutro was zabiorę i dostaniecie pierwsze zlecenie.
– Mnie tam pasuje.
– Okej, a teraz serio zacznijmy się pakować.
Praca detektywa w moim wieku to coś, na co liczy chyba każdy, kto interesuje się kryminałami, a zwłaszcza kiedy sam rozwiązuje kryminalne zagadki. Byłem tak podekscytowany, że powoli zapomniałem o tym, co się stało wczoraj wieczorem. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, dlaczego chcę o tym zapomnieć. Przez całą noc nie zmrużyłem nawet oka, a mimo to nie czułem zmęczenia, wtedy myślałem, że to z ekscytacji.
– Wstajemy, młod… o, już wstałeś. To dobrze. – Wujek najwyraźniej nie czuł do nas złości po tym, co wczoraj odwaliliśmy. Ten dzień zapowiadał się naprawdę dobrze.
– To co, młody, gotowy na pierwszy dzień w pracy?
– Pytanie! Jasne, że jestem, jak zawsze – odpowiedziałem pewny siebie.
– I to chciałem usłyszeć, dzwoń po Konrada i zbieraj się.
Po ubraniu się i stworzeniu w swojej głowie czegoś na wzór CV pojechałem z wujkiem na komisariat, chyba po raz pierwszy nie jako podejrzany o włamanie się do budynku zagrożonego zawaleniem. Przy wejściu do gabinetu wujka spotkałem Konrada – jak zwykle zdenerwowanego; nie dość, że odrąbał się w koszulę (nawet na zakończenie roku jej nie założył), to jeszcze wydrukował swoje CV.
– Stary, a ty nie przesadzasz?
– No co?
– To jest nieoficjalna praca, nawet nam płacić nie zamierzają.
– Ale wciąż będę miał to CV.
– Nie wiem, po co ci do tego koszula, ale niech ci będzie.
– Zapraszam. – Wujek wprowadził nas do środka.
– Co tak oficjalnie? – udałem zdziwienie.
– Widzisz, mówiłem – zatriumfował Konrad.
– Żeby była jasność, to jest praca nieoficjalna, ale dostaniecie wynagrodzenie – poinformował wujek.
– Że co? – Tym razem moje zdziwienie było szczere.
– Idę wam na rękę, więc nie narzekaj.
Przejechałem po ustach palcem, jakbym je zapinał.
– Wracając do tematu, nie będziecie rozwiązywać spraw, tylko zdobywać informacje – wyjaśnił wujek.
– Czyli jesteśmy informatorami?
– Tak.
– To czemu to się nazywa „młodzi detektywi”, a nie „młodzi informatorzy”? – dopytywałem.
– Dobra! Macie zdobywać informacje, ale postarajcie się nie łamać przy tym prawa.
Obaj spojrzeliśmy na wujka z politowaniem.
– W miarę waszych możliwości – dodał wujek, po czym rzucił na biurko zdjęcie jakiejś dziewczyny. – To jest wasza pierwsza sprawa. To nasza informatorka.
– Tak, wiemy. Jak ona miała na imię? – Konrad spojrzał na mnie pytająco.
– Alicja – odpowiedziałem po chwili zastanowienia.
– Dobra, w każdym razie nie odzywa się od dwóch tygodni, sprawdźcie, co u niej.
– Się robi, szefie. – Zasalutowałem dla żartu.
– Już ruszamy, nie zawiedzie się na nas szef.
– Myślisz, że skończy się tylko na informacjach? – zapytał wujek jednego ze swoich pracowników. On pokręcił znacząco głową. Trzeba przyznać, że byliśmy dosyć znani na komisariacie.
– A… jeszcze jedno – dodał wujek, gdy byliśmy przy wyjściu. – Musicie się jakoś przemieszczać po mieście. – Rzucił nam kluczyki. – Macie prawo jazdy na motor, więc to taki prezent od naszej burmistrz.
– Za co? – zapytałem, gdy Konrad jeszcze analizował zaistniałą sytuację.
– Jeszcze się dowiecie.
– Tajemniczość, to lubię – odpowiedziałem. – Chodź! – Pociągnąłem Konrada, który stał dalej jak wryty.
– To co robimy? – zapytał, kiedy już zdążył ochłonąć.
– Najpierw znajdźmy te prezenty.
Długo nie szukaliśmy. Skutery stały tuż za rogiem, oba były w stylu retro. Przyznaję, że takie są najlepsze, ścigacze przy nich odpadają.
– To co, wsiadamy i jedziemy pod adres tej Alicji? – zaproponował Konrad po dokładnym obejrzeniu pojazdów.
– Jasne, nie ma co zwlekać, to na drugim końcu miasta, ale z tym transportem damy radę.
Dom stał nieco na uboczu, oddalony od najbliższych zabudowań o dobre trzysta metrów.
– Auto jest, czyli musi być w domu – stwierdziłem.
Zapukaliśmy do drzwi parę razy, ale bez skutku.
– Może jest otwarte? – zapytał Konrad.
Chwyciłem za klamkę i… kawałek metalu został w mojej ręce, a drzwi dalej pozostały zamknięte. Konrad spojrzał na mnie zdziwiony.
– Drzwi najwyższej jakości… jak na mój nos informatora policji – stwierdziłem.
– To co, wchodzimy tradycyjnie? – Konrad mrugnął porozumiewawczo.
Jeden celny kopniak w zamek i… drzwi leżały w przedpokoju.
– Ktokolwiek robił te drzwi, mam nadzieję, że zbankrutował – zażartowałem, ukrywając moje zaskoczenie pomieszane z przerażeniem, że tak łatwo mi poszło.
Obaj weszliśmy do domu i zaczęliśmy się rozglądać za zaginioną właścicielką.
– Halo! – wykrzyczał Konrad w głąb domostwa.
Walnąłem go w czambo.
– Halo?! Właśnie rozwaliliśmy pani drzwi, tak? – zdenerwowałem się. – Lepiej sprawdźmy, dlaczego nikt nie zareagował na naszą demolkę.
Po długich przeszukiwaniach został nam do sprawdzenia jeden pokój. I jak w każdej kryminalnej historii to właśnie tam czaiła się tajemnica. Nie sądziłem, że to faktycznie się sprawdza, ale tak, ten ostatni pokój był, jakby to powiedzieć, dziwny. Ściany były zawalone zdjęciami robionymi z ukrycia i artykułami z gazet, i wszystkie dotyczyły jednej osoby, niejakiego Artura Nowaka, biznesmena, który jest najbogatszą osobą w Air City, miasta oddalonego o jakieś osiem kilometrów na południe; dla lepszej orientacji – las jest na północ.
– Ktoś tu miał obsesję – stwierdził Konrad.
– No, z tego, co wiem, to nie tylko ona miała świra na punkcie Artura.
– Ale skąd ona się wzięła?
– Popatrz na nazwisko autorki tych artykułów.
– Katarzyna Płonka. Takie samo nazwisko jak zaginionej. Wątpię, żeby to był przypadek.
– Chyba trzeba jej złożyć wizytę.
– Jedziemy, ale najpierw naprawię te drzwi.
Po szybkim wmontowaniu drzwi do zawiasów ruszyliśmy do miasta, a konkretnie do biura gazety „Hill”. Jechaliśmy jakieś piętnaście minut; tak… jednak te skutery nie były za szybkie.
– Dobra, wchodzimy? – upewnił się Konrad, kiedy byliśmy już na miejscu. W końcu wejście do redakcji gazety jest łatwiejsze niż włam na chroniony obiekt opuszczonego psychiatryka.
– Tak, ale potrzebujemy czegoś, z czym nas wpuszczą.
– Co sugerujesz?
– Pamiętasz ten atak wilków w kościele?
– Ciężko zapomnieć.
– No właśnie, a ja mam w kuszy wmontowaną kamerę, która nagrała całe zajście.
– Czyli co, powiemy, że mamy temat dla tej babki?
– Zadzwonimy do niej.
– Skąd masz jej numer?
– Był obok telefonu w domu Alicji.
– Trzeba było tak od razu.
Zadzwoniłem do pani Katarzyny i umówiłem się na spotkanie zaraz po jej pracy.
– Czyli o której? – dopytywał Konrad.
– Kończy o trzeciej, mamy czekać pod biurem.
– Stary, jest dopiero pierwsza.
– Wiem, dlatego pójdziemy odwiedzić pana Artura.
– Niby jak chcesz go odwiedzić? On na pewno wciś- nie dwóch nastolatków.
– Spoko, mam pomysł.
– Mam się bać?
Zrobiłem minę sugerującą jedno rozwiązanie – wejdziemy tam półlegalnie.
– Stary, jak to, co gadają o nim, jest prawdą, to… – Konrad nie zdążył dokończyć.
– Serio wierzysz w to, że jest wampirem?
– Nie mów, że nie może to przejść przez myśl, kiedy się patrzy na to wszystko.
– Czyli na co?
– Przeżyłeś upadek z czterdziestu metrów, potem zniszczyłeś klamkę jedną ręką i wywaliłeś drzwi z zawiasów jednym kopniakiem… To, co się tu dzieje, nie jest naturalne… okej? To jest…
– Ponadnaturalne?
– Właśnie.
– Dobra, może po prostu chodźmy tam do niego i zobaczymy. Skupmy się na obecnej sprawie.
Tak, unikałem tego tematu za wszelką cenę, mimo że Konrad był zainteresowany tym, co, gdzie i jak się stało tamtego dnia w wąwozie. Podobnie było wtedy, gdy chciał się dowiedzieć, co z moją mamą.
– To chyba tu – pierwszy przerwałem milczenie.
– Spory ten budynek, nie ma co. Dobra, to jak zamierzasz tam wejść?
– Zobaczysz.
Weszliśmy przez drzwi i podeszliśmy do recepcji, gdzie stał w bezruchu łysy, odziany w czarny garnitur ochroniarz i przez okulary przeciwsłoneczne (mimo że w budynku przecież nie było słońca) patrzył pusto przed siebie jak robot. Nazwijmy go hitman.
– Ciekawe, ile mu płacą, żeby się nie ruszał – szepnąłem do zestresowanego Konrada.
– Mam nadzieję, że masz dobry plan, bo jak nie…
– Nie cykaj – uspokoiłem go. – Dzień dobry – miło zagaiłem rozmowę z ochroniarzem.
– Dzień dobry – odpowiedział mechanicznie.
– Chciałbym się spotkać z panem Arturem – ciągnąłem grzecznie.
– Ja… też bym yyy… chciał – zająknął się Konrad.
– W jakiej sprawie?
– No wie pan, chyba wypada poznać własnego ojca.
Ten łysy hitman nawet nie drgnął, tylko zadzwonił chyba do swojego szefa i odprowadził nas do windy.
– Ilu jest takich jak ja? – zapytałem hitmana, ale odpowiedziała mi tylko cisza. W międzyczasie zauważyłem minę Konrada, który wydawał się coraz bardziej zaniepokojony. Tylko nie wiem czym… Tym, że zaraz spotka milionera, czy tym, że on wyssie z nas albo z tego ochroniarza krew, kiedy się dowie o przekręcie?
Drzwi od windy się otworzyły i ujrzeliśmy bogato ozdobiony pokój, na środku którego stał stół, a naprzeciwko windy znajdowała się przeszklona ściana, przez którą spoglądał na zewnątrz Artur Nowak w eleganckim garniturze, popijając whisky. Ochroniarz wszedł razem z nami.
– Witaj, synu – zagaił biznesmen chyba najbardziej czarującym głosem, jaki kiedykolwiek słyszałem, po czym odwrócił się do nas i z ironicznym uśmiechem popatrzył mi w oczy.
– Tak, najpierw chciałbym przeprosić za ten dowcip z synem, ale musieliśmy się jakoś z panem spotkać – wytłumaczyłem krótko.
– W porządku, dla takich jak wy mam czas.
Nagle coś poczułem, jakby jakiś nieznany zapach mówiący mi, żebym na coś zwrócił uwagę, ale nie miałem pojęcia na co.
– Czyli nie jest pan na nas zły? – Konrad poczuł wyraźną ulgę.
– Ależ skąd, wręcz przeciwnie, podziwiam waszą odwagę. – Mężczyzna ciągnął tym samym spokojnym głosem.
– Czyli nie wysss… – Konrad nie zdążył dokończyć zdania, bo uderzyłem go z łokcia i szepnąłem, żeby zostawił to mnie.
– Więc co was do mnie sprowadza?
– Chodzi o Katarzynę Płonkę. Zna ją pan? – zapytałem prosto z mostu.
– Tak, koneserka fantazji, która szuka jej w prawdziwym świecie – zaśmiał się Artur.
– Otóż to, ale chodzi nam bardziej o wasze stosunki – ciągnąłem.
– Cóż, ludzie atakują mnie od dawna, więc kolejna osoba, która to robi, nie jest dla mnie zaskoczeniem.
– A co, gdyby ktoś miał dowody, że ona ma rację?
– Trudno zdobyć dowody na coś, co nie istnieje, jak na przykład Bóg.
– Dobrze, dziękujemy – zakończyłem rozmowę.
Hitman odprowadził nas pod drzwi wyjściowe i tyle go widzieliśmy.
– Stary, on ma coś za uszami – powiedziałem do Konrada, który już nieco ochłonął.
– Po czym to poznałeś?
– Gdy zapytałem o dowody, chciał zbić nas z tropu i uderzył w temat wiary, zobaczył przecież twój krzyżyk na szyi.
– Chciał wejść na drażliwy dla nas temat, żeby uniknąć sprawy drażliwej dla niego – domyślił się Konrad.
– Dokładnie – przytaknąłem.
– Dobra, jest czternasta trzydzieści, idealnie dojdziemy pod „Hill”.
Po drodze do biura rozmyślałem na temat ochroniarza, w końcu wampiry mogą hipnotyzować, a on zachowywał się dokładnie tak, jakby był w transie. Poza tym inni pracownicy biura, czyli głównie woźni, też zachowywali się nienaturalnie. Wątpliwe, żeby to był przypadek. Jeśli Artur Nowak jednak nie jest wampirem, to i tak ma dziwne kryteria doboru pracowników.
Gdy doszliśmy pod biuro, czekała już na nas pani Katarzyna.
– Dzień dobry – przywitała nas z promiennym uśmiechem.
– Dzień dobry, jestem Konrad, a to mój przyjaciel Fabian.
– Miło panią poznać. – Skłoniłem się szarmancko.
– Mówiliście, że macie jakieś wieści na temat agresywnego stada wilków – przeszła od razu do sedna dziennikarka.
– Tak, i tu chcieliśmy panią przeprosić…
– Jesteście od niego? – Dziewczyna przerwała mi wyjaśnienia. – Mogłam się tego spodziewać. – Jej przyjazna do tej pory twarz zachmurzyła się, a uśmiech zamienił się w grymas strachu i rozczarowania.
– Zaraz, kogo ma pani na myśli? – zdziwił się Konrad.
– Czyli nie jesteście od Nowaka? – rzuciła z lekkim wahaniem.
– Jesteśmy w sprawie pani siostry.
– Coś się stało?
– Nie ma z nią kontaktu.
– Czyli się dowiedział… – szepnęła w zamyśleniu.
– O czym? – zapytaliśmy z Konradem jednocześnie.
– Od kogo zbieram informacje – wyjaśniła.
– Groził pani, że to zrobi?
– Mnie osobiście nie groził, to mogłoby pogorszyć jego sytuację.
– Ale groził pani siostrze? – Próbowałem się domyślić.
– Tak, chciał ją zastraszyć.
– Powiedziała pani o tym komuś?
– Nie, poza siostrą nie miałam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać. Muszę zawiadomić policję. – Zaczęła się powoli rozklejać.
– Spokojnie, policja już wie. – Pokazałem jej legitymację detektywa.
Ona, ocierając łzy, rzekła:
– Dorwijcie go.
Targała mną złość z powodu tej biednej kobiety i świadomości, że miałem sprawcę jej łez przed sobą, rozmawiałem z nim twarzą w twarz, a nic nie zrobiłem.
– Dorwiemy go, przysięgam, jeszcze tej nocy za to zapłaci. – Odwróciłem się i wsiadłem na skuter.
– Stary, gdzie jedziesz? – zawołał za mną Konrad.
– Dotrzymać obietnicy – próbowałem przekrzyczeć hałas silnika.
– Jadę z tobą! – zaoferował się mój przyjaciel.
– Nie! – krzyknąłem, po czym pokazałem, że w ręku trzymam kluczyki do jego skutera, a potem ruszyłem z piskiem opon, słysząc za sobą tylko krótkie „ej”. Konrad zaczął biec za mną.
Jechałem z maksymalną prędkością. Miałem gdzieś, że mogę spowodować wypadek. Na szczęście nic takiego się nie stało. Zaparkowałem naprzeciwko budynku Nowaka.
Około czwartej dotarł na miejsce zdyszany Konrad.
– Jak jeszcze raz mi tak zrobisz, to… – zaczął, łapiąc szybko oddech.
– Zamknij się i obserwuj wyjście, ja idę się odlać.
Tak naprawdę poszedłem za budynek sprawdzić tylne wyjście. Czułem, że Artur nie jest taki głupi, żeby wychodzić frontowymi drzwiami. Podejrzenia, że był wampirem, należały do tych łagodniejszych, oskarżano go też o udział w przestępczości zorganizowanej, a nawet o stanie na jej czele.
Konrad niestety wypatrzył mój podstęp i po dziesięciu minutach znalazł się obok mnie. Czekaliśmy dobre cztery godziny, aż zrobiło się ciemno – u nas noc zapada dosyć szybko, nawet latem.
– Stary – obudziłem Konrada.
– Co? – zapytał, otrząsając się ze snu.
– Wyszli.
Konrad bez chwili namysłu chwycił za lornetkę i lekko wychylając się zza kartonów, za którymi się chowaliśmy, próbował dojrzeć szczegóły.
– Widzisz? – zapytał.
– To ty masz lornetkę, nie ja – odburknąłem.
– Ustawili GPS-a.
– Gdzie?
– Gdzieś w lesie. Czekaj, zrobię zdjęcie. – Konrad na chwilę zamilkł. – Dobra, mam.
– Gdzie to jest?
– Na północ, ale jest tylko jakiś zakręt… nie zdążymy, skutery są po drugiej stronie.
– Znam skrót – powiedziałem, po czym ruszyłem za samochodem. Pokonując kolejne alejki między blokami, nie myślałem o tym, czy dam radę, po prostu biegłem przed siebie. Miałem przed oczami zapłakaną twarz Katarzyny, a poczucie winy, że miałem tego drania na widelcu, tylko napędzało mnie dalej. Nawet nie wiem, kiedy znalazłem się w lesie i biegłem obok auta, którym ten sukinsyn uciekał.
Dobiegłem do jakiegoś tartaku czy czegoś w tym stylu i pchany niezrozumiałą dla mnie siłą złapałem pień drzewa i jedną ręką rzuciłem nim jak oszczepem tuż przed pędzący samochód, który musiał wyhamować. Skoczyłem z górki, po której biegłem, i szybkim krokiem podszedłem do auta. Po otwarciu drzwi od strony kierowcy chwyciłem siedzącego tam faceta i rzuciłem nim na parę metrów, na tyle mocno, żeby stracił przytomność. Gdy się jednak odwróciłem w kierunku auta, Artura już w nim nie było. Rozejrzałem się dookoła, ale najwidoczniej pan Nowak zwiał. Po chwili dojechał Konrad, który, łagodnie mówiąc, był zszokowany tym, co się tu stało.
– Stary, jakim cudem ich dorwałeś? – zapytał coraz bardziej zdezorientowany.
– Też chciałbym to wiedzieć.
– Chłopie, to jakieś dwa kilometry, a ty przegoniłeś auto, które jechało dobre sześćdziesiąt na godzinę.
– Pogadamy o tym później. Teraz musimy się dowiedzieć, gdzie jest Alicja. – Starałem się zachować obojętność.
– Skądś znam tę okolicę.
– Ja też, ale… pamiętasz nasz pierwszy urbex?
– Ta… psychiatryk. Pierwszy raz, kiedy się zgubiliśmy.
– Pamiętasz, co zrobiliśmy przed zakrętem?
– Napisaliśmy inicjały na drzewie.
– Dokładnie. – Zerknąłem na dąb znajdujący się parę metrów dalej.
– Myślisz o tym samym, co ja? – Konrad znał mnie na wylot.
– No, nie ma lepszego miejsca do trzymania zakładników niż opuszczony zakład psychiatryczny.
Ruszyliśmy bez zbędnego gadania, tym razem biegłem obok jadącego na skuterze Konrada, co dalej nas dziwiło. Gdy już dotarliśmy na miejsce, byliśmy pewni, że to tam jest przetrzymywana Alicja. W końcu nietrudno to podejrzewać, gdy widzisz obiekt otoczony przez uzbrojonych najemników.
– Stary, zadzwońmy do twojego wujka, serio, błagam – powiedział przerażony Konrad.
– Kondziu, sam mówiłeś, że coś się ze mną dzieje. Przegoniłem pędzący samochód, przeżyłem upadek z czterdziestu metrów, wywaliłem drzwi z zawiasów, rzuciłem dziesięciometrową belką jak lekkim patyczkiem do ucha. Nie wiem, co to wszystko ma znaczyć, ale z tym, co mam, nie zamierzam siedzieć bezczynnie.
– Widzisz tych strażników? Masz jakieś dziesięć sekund, kiedy jesteś poza ich polem widzenia, żeby dobiec do budynku, rozwalić kraty i wejść – szybko podsumował sytuację Konrad.
– Idealnie – ucieszyłem się, po czym wystartowałem prosto w stronę budynku, a gdy do niego dobiegłem, bez namysłu rzuciłem się na stalowe schody prowadzące na dach. Dosłownie ułamek sekundy dzielił mnie od wykrycia przez wroga.
Znalazłem się w jakimś starym pomieszczeniu, które wyglądało jak wszystkie opuszczone miejsca. Musiałem stąpać cicho, ale szybko, żeby nie zwracać niczyjej uwagi i nie spędzić w tym budynku całej nocy. Od razu się domyśliłem, że jeśli kogoś tu przetrzymują, to z dala od wejścia, żeby najemnicy mieli czas na akcję, gdy wejdzie tu policja. Dlatego bez zbędnego namysłu ruszyłem na najwyższe piętro. Po chwili usłyszałem odgłos kroków, ni to ludzkich, ni to zwierzęcych.
Powoli wchodziłem po schodach, stopień po stopniu, kiedy oplotły mnie światła latarek. Gdy jedno z nich zatrzymało się na mnie dłużej, ruszyłem w jego kierunku i delikwentowi, który celował we mnie, wyrwałem karabin. On spojrzał na mnie przerażony, a ja jednym celnym kopnięciem zrzuciłem go ze schodów dobre pięć metrów w dół. Nie tracąc czasu, zabrałem się za przeszukiwanie, aż w końcu znalazłem pomieszczenie pilnowane przez dwóch strażników.
Od razu wiedziałem, że to musi być to, czego szukam. Żeby ułatwić sobie robotę, zrobiłem hałas. Nie ukrywam, że wpadłem na to dopiero po chwili. Chociaż mogło się wtedy wydawać, że zachowywałem spokój, to jednak moje serce waliło jak opętane. Robiłem to wszystko, ponieważ czułem, że muszę. Praktycznie od dziecka wiedziałem, że jestem wyjątkowy, że mam jakąś misję do wykonania, a teraz stoję tu, po pokonaniu grupy najemników, jako ktoś faktycznie inny. Nawet jeśli mam w sobie jakąś ukrytą moc, to nie będę taki jak Artur, zachowam swoją naturę i będę się jej trzymał. W szkole nie bez parady mówili na mnie „bestia”, ale nie każdy potwór robi potworne rzeczy. Jeśli rzeczywiście ta paplanina o wilkołakach i wampirach jest prawdą, a ja okażę się jednym z tych dziwactw, to nie zmienię się, bo jestem kimś, kto nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać, nie dam też skrzywdzić innych.
Gdy jeden z najemników poszedł sprawdzić źródło hałasu, powaliłem go szybkim uderzeniem. Z drugim nie było już problemu.
Kopnąłem w drzwi, tym razem delikatnie, ale ustąpiły, i ujrzałem zmęczoną i poturbowaną Alicję. Wziąłem ją w ramiona i wybiegłem z pokoju. Usłyszałem znowu oddalony odgłos kroków, ale tym razem było ich dużo więcej i wszystkie zmierzały w moją stronę.
Postanowiłem poszukać innej drogi ucieczki. Budynek szpitala składał się z dwóch sektorów połączonych tunelem na ostatnim piętrze. I gdy tak stałem w tej przełączce, usłyszałem kroki z naprzeciwka.
Wiedząc, że nie mam drogi ucieczki ani szansy na wygraną walkę, i mając świadomość, że czas pomału się kurczył, zdałem się na instynkt i cóż… przywaliłem z całej siły nogą w podłogę. Tunel zatrząsł się, a powierzchnia pode mną zaczęła się rozpadać. Przypominam, że do ziemi było dobre czterdzieści metrów. Tak, wiem, _déjà vu_. Dopiero w trakcie spadania zdałem sobie sprawę ze swojej głupoty. W przerażeniu zamknąłem oczy i poczułem, jakby czas się zatrzymał, opór powietrza stał się mniejszy, upadek trwał w nieskończoność, a ja dalej tuliłem nieprzytomną Alicję. Gdy otworzyłem oczy, spostrzegłem, że klęczę na ziemi, ale mój zachwyt, że Bóg po raz kolejny mnie ocalił, znikł, gdy ujrzałem faktyczny powód takiego obrotu spraw. Z moich pleców wyrastały pieprzone skrzydła. „Jednak nie jestem wilkołakiem” – to pierwsze, co pomyślałem. A właściwie to jedyne, co przyszło mi do głowy, zanim strach sparaliżował mnie doszczętnie.
Kiedy dobiegł do nas Konrad, o dziwo nie uciekł w podskokach, ale stanął jak wryty i gapił się przerażony. Ja pewnie też byłem w strachu, chociaż nie miałem wtedy pełnej świadomości tego, co się dzieje, a emocje we mnie wariowały. Nie mam pojęcia, jak długo tak trwaliśmy, zanim zebrałem się na odwagę, żeby ruszyć moimi skrzydłami i je schować. Dalej nie wiedziałem, jak to się dzieje, ale po prostu chowały się pod skórę, a ja nie czułem bólu, jedynie dyskomfort.
– Stary, co to było? – wreszcie wykrztusił z siebie Konrad.
Nie mogłem nic powiedzieć, strach odebrał mi głos, a ja klęczałem tam odrętwiały z Alicją w ramionach. Dopiero po chwili wymamrotałem:
– Nie… nie wiem.
– Dobra, potem się dowiemy, a na razie to twój wujek czeka na zakręcie.
Powoli wstałem i niosąc dziewczynę, ruszyłem w kierunku zakrętu. Przez całą drogę panowała między nami napięta atmosfera, nie odzywaliśmy się do siebie, a Konrad dyskretnie zerkał na mnie z boku.
Już z daleka zobaczyłem czekającego wujka razem z dwoma radiowozami i karetką oraz – ku mojemu zdziwieniu – w towarzystwie Katarzyny. Prawdopodobnie wujek po dostaniu zgłoszenia o wypadku drogowym pojazdu należącego do osoby, którą ścigaliśmy, oraz ze względu na fakt, że my to my, zawiadomił całą jednostkę.
– No, witam, panowie. – Policjant uniósł ramiona w szerokim geście.
– Mój Boże, Alicja! Nie wiem, jak wam dziękować – powiedziała wzruszona Katarzyna.
– Nie ma za co – odparłem niepewnie.
– Mogę wiedzieć, co tym razem zmajstrowaliście? Jakim cudem zatrzymaliście pędzący samochód dostawczy? – Wujek nie krył podziwu.
– To długa historia – próbował wykręcić się Konrad.
– Ale ja mam czas, więc słucham. – Wujek był widocznie poirytowany całą sprawą.
– Tajemnica zawodowa. – Próbowałem grać pewnego siebie, tak żeby niczego nie podejrzewali.
– Jak chcecie, ale i tak wezmę od was zeznania.
– Się wie, szefie.
W drodze po mój skuter nie dawała mi spokoju jedna myśl.
– Słuchaj, wiem, że to, co widziałeś, jest przerażające, ale to wciąż jestem ja – próbowałem się jakoś wytłumaczyć przed Konradem.
– Naturalnie! Rozumiem, że ty też nie bardzo łapiesz, co się z tobą dzieje, ale jesteś moim przyjacielem i nie zostawię cię samego – zapewnił pospiesznie.
– Dowiemy się, czym jestem? – zapytałem niepewnie.
– Dowiemy, obiecuję.