- W empik go
Poniedziałki zakochują się jesienią - ebook
Poniedziałki zakochują się jesienią - ebook
Aniela, przez niektórych nazywana El, to 23-letnia asystentka w korporacji, wiodąca monotonne życie.
Towarzystwa Anieli dotrzymuje jedynie równie kochany, co problematyczny amstaff i jedyny przyjaciel, zarazem będący jej sąsiadem – Henry, emerytowany nauczyciel. Jest jeszcze muzyka, która dosłownie i w przenośni nadaje rytmu życiu El.
Monotonia życia Anieli zostaje zburzona wraz z momentem, gdy jej pies ucieka, a Henry trafia do szpitala.
W szpitalnych murach poznaje tajemniczego Oliwiera, który wnosi do życia El powiew świeżości i zmianę w sposobie patrzenia na życie, jak i marzenia. W końcu gdy znajomość zaczyna się od wejścia razem na dach opuszczonej kamienicy, można być pewnym, że nie będzie to łatwa do zapomnienia relacja.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367357401 |
Rozmiar pliku: | 463 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wysiadłam z zatłoczonego autobusu i ruszyłam w stronę schodów do metra. W powietrzu już dało się wyczuć zapach nadchodzącej jesieni, charakterystyczny i dziwnie znajomy, a jednak na tyle nie do opisania, że miałam wrażenie luki w pamięci, właściwie nie wiadomo z jakiego powodu. Samo miasto zdawało się nie przywiązywać do tego większej wagi. Żyło swoim hałaśliwym rytmem, zupełnie jakby było zbyt zajęte, aby zdać sobie sprawę z tej subtelnej zmiany.
Z moich żabiozielonych słuchawek dobiegały dźwięki Perfectly Lonely Johna Mayera. Zasłuchana płynnie zbiegłam po stopniach i wsiadłam do pociągu. Wagony były pełne jak zwykle o tej porze. Zawsze zajmowałam ostatni, mniej więcej w jego połowie. Z jakichś przyczyn czułam się tam bezpieczniej, choć to absurdalne. Każdy idiota wie, że na wypadek kolizji najlepiej trzymać się środka. Wbrew logice podążyłam jednak na koniec pociągu, ulokowałam się na wprost wejścia i oparłam o barierkę. Ludzie wokół, jeszcze wyletnieni, wpatrywali się ze skupieniem w kolorowe wyświetlacze smartfonów, podczytywali książki albo to, co akurat wpadło im w ręce. Ci, którzy nie mieli tyle szczęścia, by się czymś zająć, błądzili wzrokiem po tablicach reklamowych i butach współpasażerów. Jest coś wyraźnie krępującego w patrzeniu nieznajomym w oczy. To tak, jakby wkradać się w czyjąś intymność, a jednocześnie dać się okradać z własnej. Nigdy nie wiesz, co może z ciebie wyczytać druga osoba i może dlatego niemal zawsze robi się niezręcznie, gdy przez nieuwagę dasz się przyłapać na obserwowaniu kogoś. Jeśli więc nie znajdziesz pod ręką nic, na czym możesz na dłużej zatrzymać wzrok, masz problem. Los chciał, że nie potrafiłam wytrzymać z książką w takich miejscach, bo od czytania podczas jazdy zbierało mi się na mdłości.
Wysiadłam na swojej stacji i ruszyłam korytarzem w stronę wyjścia. Automatycznie wybrałam odpowiednie przejście, by wydostać się na kolejny przystanek. Siedem minut oczekiwania. W autobusie pełen luksus – miejsce przy oknie, więc ze spokojem mogłam gapić się w szybę przez resztę podróży. Przejeżdżając przez most Gdański, zawsze korzystałam z wąskiej luki niczego, jaka tworzyła się nad rzeką i patrzyłam w niebo. Nigdy mi się to nie znudziło. Niby zawsze to samo, a jednak za każdym razem inne. Starałam się uchwycić wszystkie szczegóły, zmiany światła i kolorów. Zupełnie, jakby codziennie ktoś malował na moich oczach nowy obraz. Przez krótką chwilę znajdowałam się poza regułami rządzącymi codziennością.
A potem wracała rzeczywistość.
Naprzeciwko mnie parka w wieku mniej więcej gimnazjalnym obściskiwała się bez krępacji, by za chwilę zacząć sprzeczkę o jakąś bzdurę i dać reszcie świata do zrozumienia, jaki tworzy skomplikowany, ale i dojrzały związek. Dziewczyna z naburmuszoną miną odepchnęła chłopaka, a potem z tym samym wyrazem twarzy chwyciła go za rękę i pozwoliła na dalsze umizgi. Najwyraźniej sama nie mogła się zdecydować. Z jakichś przyczyn ta scena wzbudziła we mnie mieszaninę frustracji, żalu i zawstydzenia, więc utkwiłam wzrok w swoich trampkach, a potem z jeszcze większym zainteresowaniem oglądałam widoki migające za oknem.
Z niemałą ulgą wysiadłam z autobusu i pomaszerowałam zadrzewioną alejką w stronę domu. Na moment przymknęłam oczy, wystawiając twarz do ostatnich promieni słońca. Chciałam się nimi nacieszyć, zanim zakryją je deszczowe chmury. Ciemna koszulowa sukienka w kratę miarowo muskała mi łydki, a kosmyki włosów, uparcie wpadające do oczu, błyszczały miedzią w wiązkach światła prześwitujących pomiędzy liśćmi drzew.
Tak zupełnie samotna. Tak doskonale…
Uśmiechnęłam się jeszcze do siebie, wdrapując po stopniach klatki schodowej. Trudy tego dnia w zasadzie dobiegły końca. Ostatecznie co jeszcze mogłoby się wydarzyć? Wystarczy przekręcić klucz, otworzyć drzwi i…
Marzyłam o olbrzymim kubku zielonej herbaty, wygodnym fotelu i kojących dźwiękach dobywających się z głośnika w zaciszu mieszkania. Zamiast tego przywitała mnie uradowana psia paszcza, z której wystawały resztki białych kudłów nieokreślonego pochodzenia. Podłogę przedpokoju wyścielała warstwa pluszu i resztek papieru toaletowego, a drzwi do pokoju, które zwykle zamykam przed wyjściem, stały otworem. Ruszyłam przez pobojowisko, żeby ocenić straty. Kilka powywracanych przedmiotów, stłuczona doniczka, na kanapie rozprute i wybebeszone poduszki. I to by było na tyle ze spokojnego wieczoru.
– No i co narobiłaś? – zapytałam zwierzę, jakby faktycznie mogło udzielić mi odpowiedzi. Ono jednak tylko tępo na mnie patrzyło i machało ogonem.
Zaraz obejrzałam łapy i inne części psiego cielska, które na szczęście nie uległy skaleczeniom, po czym przypięłam winowajczyni smycz i wyprowadziłam ją na spacer. Po powrocie zabrałam się za sprzątanie. Z trzykrotki, którą tak usilnie pielęgnowałam, niewiele już zostało, ale zebrałam połamane łodyżki i włożyłam do wody. Szkoda mi było tak po prostu wyrzucić Bogu ducha winne rośliny. Uprzątnęłam skorupy doniczki i włączyłam odkurzacz. Niecały kwadrans później zagłębiłam się wreszcie w fotelu. W tamtym momencie dotarły do mnie skutki zmęczenia. Moja głowa nagle stała się ciężka, w rękach i nogach poczułam mrowienie.
– Co tak patrzysz, paskudo? – rzuciłam, a Pyśka jak zwykle uśmiechała się na swój psi sposób.
Rudy łeb przecinał wzdłuż biały, z rzadka nakrapiany ciemnymi plamkami pas, który rozszerzał się, dopóki nie objął nosa koloru węgla. Ciepłe, brązowe oczy otoczone były czarnymi obwódkami. Jak na swoją rasę Pyśka była dosyć smukła, co jednak nie odejmowało jej siły amstaffa. Już nieraz miałam okazję się o tym przekonać, a przypominało mi o tym ciągnięcie w barku. Teraz psina stała przede mną jak gdyby nigdy nic, spokojna, niepozorna.
Pogładziłam zwierzę po głowie i nie chcąc dłużej walczyć ze zmęczeniem, pozwoliłam powiekom opaść.I
Miewasz czasem takie dni, w których budzisz się z piosenką w głowie? Mnie zdarza się to dość często. Jeszcze zanim otworzysz oczy, muzyka pojawia się znikąd i w ułamku sekundy przybiera na sile z każdym najdrobniejszym szczegółem. Wygrywa dźwięki i pauzy, chwyta najmniejsze drżenie przestrzeni, w której cię przecież nie było. Koncert zwykle zaczyna się od wyrwanego skądś fragmentu, a potem stopniowo cichnie, gdy tylko mu na to pozwolić i skupić się na codzienności. Nic w tym dziwnego, ludzki mózg jest przecież bardzo zajęty w ciągu dnia. Pewne jest jednak także to, że bardzo lubi powtarzalność i czasem okazuje się, że bezwiednie nucisz urywki tej samej piosenki w kuchni czy łazience, robiąc całkiem zwyczajne rzeczy.
Tego ranka obudziłam się w towarzystwie Jamesa Baya i z całą pewnością nie mogłam na to narzekać. Chętnie poleżałabym dłużej w przyjemnym cieple, pozwalając dźwiękom z mojej głowy wprowadzić mnie w stan błogiego niemyślenia o rozpoczynającym się dniu jeszcze przez jakieś pół godziny. I zapewne tak bym zrobiła, gdyby Pyśka się nie zorientowała, że nie śpię. Natychmiast przydreptała i zaczęła pojękiwać, wycierając obślinioną paszczę o pościel.
– Już wstaję – wymruczałam i nakryłam głowę kołdrą, co tylko nasiliło psie stękania. – Dobrze, dobrze, zabieraj się stąd.
Można powiedzieć, że wiodłam nieskomplikowane, monotonne życie. Moim największym wyzwaniem były próby ujarzmienia trzydziestu pięciu kilogramów niewyżytego czworonoga na smyczy i przekonania go, że w zasadzie każde warunki są dobre, by załatwić psie potrzeby. Nie było to szczególnie proste, zwłaszcza że Pyśkę rozpraszało dosłownie wszystko: kosz na śmieci, latające papierki, wrona na dachu czyjegoś samochodu. Nie chciała się też przekonać do wejścia na trawnik po deszczu lub zaśmiecony zbyt dużą ilością liści. W takich sytuacjach zachęcanie zwykle kończyło się na próbach zepchnięcia psiska z chodnika tylko po to, by za chwilę ponowić manewr. A ponieważ byłam drobna i nie dysponowałam tak ogromną siłą jak Pyśka, znajdowałam się na przegranej pozycji.
Pięć dni w tygodniu chodziłam do pracy, której nie znosiłam, i zawsze wracałam tą samą drogą. Kiedy tylko mogłam, znikałam w świecie muzyki i absolutnie nie ruszałam się z domu bez słuchawek. Nie nazwałabym się też osobą specjalnie towarzyską. W każdym razie nie w sposób, w jaki „bycie towarzyskim” definiowali moi rówieśnicy. Od zakrapianych imprez trwających do rana wolałam kulturalne rozmowy w sensownych porach. Ceniłam sobie prywatność oraz przewidywalność. Ten wymiar zachowania kontaktów międzyludzkich jednak absolutnie nie zmieniał faktu, że najlepiej czułam się w domu. Gdyby to było możliwe, najchętniej bym z niego nie wychodziła.
Moim stałym rozmówcą był sąsiad z naprzeciwka, pan Henryk, chuderlawy staruszek o wspaniale dziecięcym usposobieniu i niebywałej zdolności do wyciągania z ludzi zeznań wyłącznie przy pomocy spojrzenia. Często siadywaliśmy razem na ławce w pobliżu naszego czteropiętrowca i rozmawialiśmy o rzeczach mniej lub bardziej codziennych. Czasami graliśmy w warcaby. Lubiłam nasze spotkania, bo pomagały odetchnąć po ciężkim dniu, a czasem wypełniały jego nijakość. Przydawały się szczególnie po pracy. One albo wiadro czekolady i John Lee Hooker…
W szkole nie byłam szczególnie lubiana. W podstawowej, gimnazjalnej ani w średniej. Placówki się zmieniały, ale nie mój codzienny koszmar. Wiesz, jak to jest? Być poniżanym tylko dlatego, że urodziłeś się taki czy inny. Jako jedyny nigdzie niezapraszany i trącany na korytarzach, bo ktoś nie zwrócił na ciebie uwagi po raz setny tego samego dnia. Ja wiem. Zawsze byłam najmniejsza w klasie, mizerna i słabowita. Poza tym postrzegałam rzeczywistość w inny sposób niż większość dzieciaków. Być może dlatego nie rozumiałam ich poczucia humoru. Czułam się wyobcowana, jakbym pochodziła z innej planety. Z każdym kolejnym semestrem nie mogłam się doczekać, aż wreszcie wypuszczą mnie z klatki. A gdy to nastąpiło i zaczęłam studia, zdałam sobie sprawę, że w gruncie rzeczy niczym się nie różnią od lat szkolnych. Z tym wyjątkiem, że zajęcia są dłuższe i nikt nie trzyma cię na nich siłą. Potem przyszła praca, a z nią świadomość, że może być gorzej.
Aktualnie pełniłam funkcję asystentki w jednej z „tych dużych firm”. Akurat ta, w której pracowałam, zajmowała się organizowaniem szkoleń biznesowych i doradztwem w tym zakresie, obsługą konferencji i zapewne całą masą rzeczy, o których nie miałam pojęcia. Dla mnie było to korpo jak każde inne, w którym musiałam wysiedzieć swoje, żeby nie umrzeć z głodu. Moja rola polegała głównie na porządkowaniu dokumentów, parzeniu kawy i opiece nad szeregiem przewijających się przez biuro facecików w garniturach oraz sprawianiu, aby czuli się ważni. To niestety nie ograniczało się do zapewnienia cateringu czy wskazania odpowiedniej sali spotkań. Regularnie robiłam z siebie idiotkę, próbując umilić klientom czas oczekiwania i sprostać zadaniom, do których czasem angażowano mnie z doskoku. Udawałam, że nie słyszę komentarzy na temat moich niezbyt wydatnych części ciała i uprzejmie zapewniałam, że nic się nie stało, gdy któryś z potencjalnych biznesmenów wylał mi na bluzkę kawę czy inny napój, który w danej chwili miał w papierowym kubku. Przy tym wszystkim bywały oczywiście lepsze dni. Wprawdzie dłużyły się przez nawał papierkowej roboty, ale przynajmniej miałam pozorny spokój. Na co dzień po prostu starałam się nie zwracać na siebie zbytniej uwagi.
Właśnie walczyłam z przepełnionym segregatorem, który za żadne skarby świata nie chciał zmieścić jeszcze jednej koszulki z dokumentami, gdy zorientowałam się, że ktoś stoi przy biurku. Poczułam zapach wywołujący u mnie niepokój, po czym powędrowałam wzrokiem w górę, zaczynając od dużych dłoni z równo obciętymi paznokciami bębniącymi o blat. Przede mną stał mężczyzna średniego wzrostu, gładko ogolony, o wydatnym nosie i blond włosach zaczesanych do tyłu, z paskudnie wygolonymi bokami według obecnie panującej mody. Wyglądało to trochę tak, jakby silny wiatr zmiótł mu na głowę świeżo uwite gniazdo i rozniósł je po wierzchu, a następnie jakieś bliżej nieokreślone stworzenie gładko wszystko przylizało. Oblicze osoby noszącej to paskudne uczesanie wykrzywiał zadziorny uśmieszek dziecka, które z rozmysłem wybiło starszej pani szybę w mieszkaniu i wbrew zakazowi matki zjadło wszystkie ciastka z puszki. Znałam ten wyraz twarzy. Należał do Adama, jednego z moich współpracowników (albo, jak zapewne sądził on sam, „nadpracowników”). Facet prowadził spotkania z zakresu skutecznej sprzedaży i lubił okazywać wszystkim dookoła swoją wyższość.
– No cześć, Aniela. Co słychać? Nie widziałem cię na ostatniej imprezie firmowej, ale tak skutecznie się ukrywasz, że wolałem się upewnić – zagadnął i wyszczerzył w uśmiechu te swoje równe, białe zęby.
– Coś mi wypadło – odpowiedziałam i zaczęłam z zaangażowaniem uzupełniać amunicję w zszywaczach, byle mieć czymś zajęte ręce.
Pokręcił głową.
– Nie powinnaś tak wszystkich unikać. Pracujesz tu…
– Trzy lata – rzuciłam beznamiętnie. – I nie unikam.
– Właśnie. Może czas się w końcu zintegrować? Nie chcemy, abyś czuła się, nie wiem, odrzucona, niedoceniona.
„Nie chcemy”? Jacy „my”? I skąd nagle ta troska? Kolega, niedoszły szef, zachowywał się podejrzanie uprzejmie.
– Wszystko w porządku – zapewniłam. Nie zamierzałam dać się nabrać i wrobić w sprzątanie bałaganu, którego zapewne narobił. Chociaż ten jeden raz.
– Niezupełnie. Wiem, że czasem jestem tak zaangażowany w swoją pracę, że nie traktuję moich partnerów należycie. – Potarł kark jakby… z zakłopotaniem. – Bo przecież jesteśmy partnerami, strzelamy do jednej bramki. Nie wszyscy mnie rozumieją i przez to źle oceniają moje motywy.
Trudno mi było w to uwierzyć. Jeszcze wczoraj Adam rzuciłby papiery do skserowania na moje biurko, nie zaszczyciwszy mnie nawet spojrzeniem, a potem narzekałby na to, że marnuję jego cenny czas. Jakbym osobiście miała wypluwać z siebie te szalenie cenne kopie. Co go ugryzło? Czyżby w końcu zdał sobie sprawę, że wokół niego są ludzie, którzy myślą i czują? Może ktoś wreszcie powiedział mu kilka słów prawdy i chłopak zaczął odczuwać skruchę? W tamtej chwili wszystko na to wskazywało. Nie ma przecież ludzi z gruntu złych. Natychmiast zganiłam się w myślach za swoją surową postawę.
– Nie oceniam cię – powiedziałam i wysiliłam się na niewyraźny uśmiech.
– To znaczy, że możemy na siebie liczyć? Zawsze dobrze jest mieć kogoś takiego w pobliżu. Jesteśmy tu po to, żeby sobie pomagać.
– Tak, masz rację – wypaliłam bez namysłu.
– Świetnie, kamień spadł mi z serca. – Rozpromienił się. – W takim razie mam do ciebie prośbę. W konferencyjnej pod dwójką zabrakło napojów. Bądź tak dobra i przynieś wodę z miętą i cytryną. Ci ludzie mnie wykończą, muszę zrobić sobie małą przerwę, wyskoczyć na fajkę, a ktoś powinien przypilnować tego bajzlu. Wiesz, co mam na myśli, nie? Zastąp mnie na chwilę. Jakoś sobie poradzisz, to nie fizyka kwantowa. A, i upewnij się, że catering będzie na czas. To ważni klienci.
„Mam swoje zajęcia”, „mam swoje zajęcia” – powtarzałam w myślach, ale z moich ust wydobył się tylko bełkot.
– Eyjaa…
– Zamknij buzię, to nieprofesjonalne. I pamiętaj, co mówiłaś: jesteś, żeby pomagać. – Ponownie zaświecił wybielonymi zębami i odszedł, zanim zdążyłam zareagować.
Coś wyraźnie zabrzmiało mi w głowie. Best Fake Smile. Czułam, że zaraz wybuchnę. Widziałam teraz tylko drogę do aneksu kuchennego. Napełniłam dzbanek po brzegi zimną wodą z kranu i rozlewając po drodze nieco jego zawartości, poszłam do sali numer dwa. Weszłam do środka bez pukania.
– Oto twoja woda, mój drogi partnerze – powiedziałam przymilnym tonem, a potem chlusnęłam Adamowi w twarz. Wśród śmiechów i okrzyków zdziwienia postawiłam dzbanek z resztkami wody na blacie stołu, odwróciłam się i wyszłam, trzaskając drzwiami. Sprężystym krokiem sunęłam przez korytarz i nic nie mogło mnie zatrzymać. Następnie ostentacyjnie zaczęłam się pakować. Czułam, jak zalewa mnie gorąco, a na twarzy pojawiają się dotychczas niewidoczne wypieki. Nie minęło dużo czasu, a wszyscy w biurze już wiedzieli. Takie rzeczy rozchodzą się szybko, więc mogłam liczyć, że pozostanę sensacją przez kilka najbliższych dni. Gdy dziarsko kroczyłam w stronę wyjścia, towarzyszyły mi pełne aprobaty spojrzenia i pojedyncze oklaski.
Szkoda, że to tylko wyobraźnia. Nie było co się nastawiać, że Aretha Franklin kiedykolwiek przeliteruje mi nad głową „respect”. Ostatecznie to nie Dziennik Bridget Jones.
W ogóle to żaden dziennik.
Westchnęłam głęboko i po raz ostatni spróbowałam zamknąć segregator. Przez nieuwagę omsknęła mi się ręka i wszystkie koszulki z dokumentami wylądowały na podłodze. Masz, co chciałaś, niemądra gąsko!
Zawsze dawałam się w coś wrobić. Nieważne, ile razy dostałam nauczkę, wciąż powtarzałam te same błędy. Myśli o tym, a także mnóstwo wyszukanych odpowiedzi na złośliwości Adama towarzyszyły mi przez cały powrót do domu, wizytę w sklepie oraz spacer z psem. Z tego wszystkiego niemal nie zauważyłam dobrego przyjaciela. Jak zwykle siedział na ławce pod drzewami i popijał herbatę z termosu. Gdy podeszłam bliżej, poczułam przyjemny zapach mieszanki z dzikiej róży i mięty.
– Jesteś tak zamyślona, że zaraz odfruniesz.
– Dobry wieczór, Henry – przywitałam się. Lubił, gdy tak się do niego zwracałam. Twierdził, że mówienie per „pan” jest zbyt formalne i na dodatek go postarza. A przecież on nie jest stary.
– Rzeczywiście, choć mam wrażenie, że nie dla wszystkich.
Sprytny był z niego człowiek. Jak gdyby nigdy nic zaczął poklepywać po bokach Pyśkę, która na jego widok odstawiała tańce i próbowała sięgnąć językiem wszędzie tam, gdzie widniała odsłonięta skóra. Po chwili milczenia Henry się wyprostował i rzucił mi swoje firmowe spojrzenie.
– Mogę liczyć na kubek herbaty? – zapytałam, odwracając wzrok. – Zrobiło się chłodno.
– Oczywiście. O ile przyniosłaś coś dla mnie.
Natychmiast wyczytałam z jego uśmiechu, o co chodzi. Sięgnęłam do kieszeni płaszcza i wydobyłam z niej opakowanie kolorowych żelkowych robaków. Uwielbiał je, chociaż ludzie w jego wieku zwykle stronili od rzeczy, które lepią się w buzi i wymagają przeżuwania. To upodobanie Henry’ego zawsze było dla mnie zagadką.
– Właśnie na to liczyłem! – uradował się i wziął słodycze, a następnie wręczył mi czysty kubeczek z parującą herbatą. Powalczył chwilę z paczuszką, aż ta ustąpiła i wydała z siebie przytłumione „puff”. Henry poczęstował mnie i siedzieliśmy tak chwilę bez słowa, żując łakocie. Ktoś musiał zacząć rozmowę, a ja doskonale wiedziałam, że mój towarzysz tego nie zrobi. Chciał wziąć mnie na przeczekanie, dać czas na zebranie myśli.
– Co tam słychać u twojej córki? – zagadnęłam.
– Nie odzywa się, znaczy, że dobrze. Pewnie wyśle kartkę na święta.
No tak. Można się było tego spodziewać. Kilka lat temu córka Henry’ego wyjechała na wakacje do Stanów. Tam poznała męża i już została. Z ojcem kontaktowała się sporadycznie. Kilka razy próbowała go do siebie ściągnąć, ale Henry nie chciał o tym słyszeć. Twierdził, że dobrze mu w jego niedużym mieszkaniu i że tu ma swoje sprawy. Czymkolwiek mógłby się zajmować emerytowany nauczyciel, nieoddalający się od swojego domu poza obręb najbliższego sklepu spożywczego.
– Cieszę się, że jej się ułożyło. Rodzina, praca… Jest zajęta, to naturalne. Ale dość już, doskonale wiem, że nie to ci chodzi po głowie, El.
Przełknęłam końcówkę żelka.
– Nic wielkiego, po prostu ubolewam nad swoją naiwnością oraz nad brakiem asertywności.
– Znowu dałaś się wykorzystać jakiemuś cwaniaczkowi w pracy?
Zaszurałam butami po betonie.
– Znowu.
Pokrótce, choć nieco chaotycznie opowiedziałam Henry’emu o dzisiejszym zajściu. Nie pominęłam przy tym moich dziwnych fantazji, bo zanim zdążyłam się powstrzymać, z moich ust niezgrabnie wydobywały się kolejne słowa. Później dotrze do mnie, że powiedziałam za dużo i bez namysłu, przez co będę miała wyrzuty sumienia. Zawsze je mam. Tym bardziej, że gdy wróciłam myślami do minionej sytuacji, wydałam się sobie jeszcze bardziej niemądra i tchórzliwa.
Mój przyjaciel tymczasem słuchał w milczeniu, dopóki nie skończyłam.
– Oczywiście możesz sobie wyrzucać, że jesteś taka czy inna – powiedział, wyjmując kolejnego żelka z torebki i zataczając nim kółko w powietrzu – ale zastanów się, moja droga, kto tu naprawdę jest na przegranej pozycji.
– Nie rozumiem.
– To proste. Jeśli ty nie jesteś w stanie wytrzymać z tym człowiekiem kilku godzin w ciągu tygodnia, pomyśl, jak przychodzi mu żyć ze sobą na co dzień. To znaczy, o ile zdaje sobie z tego sprawę, biedaczek. Jeśli nie, niewiele mu już pomoże. W jednym muszę się jednak zgodzić z tym nieszczęśnikiem: zdecydowanie częściej powinnaś wychodzić.
– Wiesz, nie na to liczyłam z twojej strony – burknęłam.
– Och, oczywiście, przyznaję, że taki zimny prysznic znienacka by mu nie zaszkodził – zaśmiał się Henryk i puścił do mnie oko. – A jeśli chodzi o ciebie, usprawiedliwianie się wstydem i unikanie trudnych sytuacji do niczego dobrego nie prowadzi. Może wydawać się bezpieczne albo wygodne, ale na krótką metę. Z takim nastawieniem do niczego nie dojdziesz.
Uważnie zmierzył mnie wzrokiem.
– Poza tym dobra z ciebie dziewczyna.
– Proszę, tylko nie zacznij mi wmawiać, że powinnam sobie kogoś znaleźć. Słucham tego wystarczająco często przy każdej wizycie u rodziców.
– Niczego nie sugeruję. – Uniósł dłonie w pokojowym geście. – Sama o tym pomyślałaś. A odrobina otwartości jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Nie szukaj, jeśli nie chcesz. Tylko daj się znaleźć. Uśmiechnij się czasem i spróbuj nie zwiać przy pierwszej możliwej okazji. Kto wie, może mijasz się z kimś wyjątkowym w tym twoim metrze.
Oboje zareagowaliśmy śmiechem na tę ostatnią uwagę.
Henry oczywiście miał rację, musiałam to przyznać. Problem polegał na tym, że ile razy bym nie próbowała, nie potrafiłam znaleźć dla siebie miejsca w świecie. I w żadnym razie nie chodziło o spóźnioną fazę nastoletniego bólu istnienia czy buntu wobec wszystkiego i wszystkich. Nie byłam nawet pewna, czy w ogóle potrafię się zbuntować. Starałam się sprostać oczekiwaniom, naprawdę. Zamiast snuć własne marzenia, pozwalałam innym decydować za mnie w nadziei, że to ich uszczęśliwi, ale i tak zawsze w czymś nawaliłam i nigdy nie byłam wystarczająco dobra. Życie uciekało mi przez palce, aż w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że ono już do mnie nie należy.
Jak je odzyskać? I czy w ogóle warto?