- promocja
- W empik go
Ponikt - ebook
Ponikt - ebook
Zimna wojna się rozpala. Europa podzielona jest „żelazną kurtyną”. Trwa niewidoczna, tajna wojna i starcie wywiadów. Walka wikła ludzi, zawiązują się spiski. Nikt nie jest tym za kogo się podaje… Charles „Greenman” Zielinsky - Amerykanin polskiego pochodzenia, pracownik CIA trafia do Berlina. Miasta będącego „stolicą szpiegów”. Ucząc się nowego terenu działań, nowych zadań poznaje piękną kobietę z przeszłością. Wokoło dzieje się wielka historia. Następują polityczne zmiany na styku dwóch systemów, a intryga sięga z Berlina aż do warszawskich gabinetów szefów bezpieki. Zawrotne tempo, nagłe zwroty akcji i historia, która mogła wydarzyć się naprawdę…
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83290-58-4 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było po prostu ciemno. Nie tak jak w domu o tej porze roku, daleko od tego miejsca. Nie chodziło nawet o lokalizację, ale o sytuację i czas. Mrok był nieomal jedną plamą, na której tylko cienka nieco bledsza forma czerni naznaczyła granicę między niebem a ziemią. Chmury zaciągnęły niebo po sam horyzont, tylko czasem jak na złość uchylając rąbka gwiazd, by drażnić wędrowców zmuszonych orientować się w położeniu. Ciemność powinna być sprzymierzeńcem. Można było do niej przywyknąć i zacząć rozpoznawać kształty. Te wydawały się dziwaczne, choć w świetle dnia nie byłyby niczym niezwykłym, tylko lasami, wzgórzami, ciemniejszymi liniami wąwozów.
Bez względu na to, jak długo trwało szkolenie, ludzki umysł, pracujący teraz na zwiększonych obrotach, skupiony i wyczulony, doszukiwał się pułapek. Jakby ktoś szeptał w ludzką jaźń, że wszystko, co widać jest niebezpieczne. Ze ściany mrocznego lasu patrzą inne oczy, a w lichych wczesną wiosną trawach czai się ktoś gotów skoczyć ci do gardła.
Trzeba było umieć zapanować nad lękiem. Skupić się. Iść dalej i pamiętać, co należało zrobić. O tym drugim nie zapominał, choć cel wydawał się teraz jeszcze bardziej odległy. To pierwsze wydawało się niemożliwe.
– No i jak, do cholery, panie Li? – wyszeptał przez zęby młody ubrudzony mężczyzna z wełnianą czapką na głowie, jakby przekonany, że w błotnistym rowie pod nocnym niebem ktoś go może podsłuchać. Młodszy o dwa lata facet dyszał, pełznąc po ziemi. Na jego poczernionej twarzy odcinały się szpary skośnych oczu.
– Wleką się, sir – odpowiedział nienaganną angielszczyzną. Przeciągnął, akcentując grzecznościowy zwrot, jakim zwracało się do oficera. Byli dawno po imieniu, ale nerwy i strach udzieliły się też panu Li.
Właściwie nazywał się inaczej – George Choa. Był rodowitym Amerykaninem w pierwszym pokoleniu. Pozostała dwójka też nosiła pseudonimy nadane przez „duże nosy”, choć ich pochodzenie było zgoła odmienne. Byli Chińczykami z Tajwanu, małego wyspiarskiego państewka, które opierało się czerwonym Chinom. Byli ochotnikami, ale ich zapał – który zresztą podczas szkoleń zaczął przygasać – dziś został dodatkowo nadwątlony przez zwykłego pecha. Biały usłyszał sapanie i ciche szepty nieco dalej w rowie, który prowadził do lasu.
– Ku-Ni ma skręconą kostkę – zaczął przedstawiać sytuację pan Li. Usiadł na jakiejś bryle błota, podsunął wełniane nakrycie głowy i otarł czoło. Biały niewiele widział, ale z mowy ciała wyczytał, że pan Li nie jest zbyt optymistycznie nastawiony.
– Przepraszam... – Ku-Ni, niski, ale silny chłop, dotarł wreszcie i ostrożnie położył plecakową radiostację. – To musiało być przy skoku. Adrenalina, nie czułem nic i dopiero potem...
– W porządku – przerwał biały. – I tak wytrzymałeś z osiem mil. – Miało to zabrzmieć jak szczera pochwała, ale wyszło nienaturalnie. Milczeli więc dłuższą chwilę.
– Odpoczniemy chwilę, ale...
– Dam radę! – Ku-Ni przerwał szefowi. Mówił z przejęciem i zapałem, ale biały coś podejrzewał. Nie był nowicjuszem, widział niejedno. Nie opowiadał swoim podwładnym o tych doświadczeniach, przez to może nie traktowali go zbyt poważnie. Chińska niechęć do „dużych nosów” nie dawała się wyplenić. Może tylko pan Li nabył zachodniej ogłady i okazywał szacunek oficerowi. Biały mocniej zacisnął dłonie na karabinku M2.
– Skoro tak... – Przygryzł wargę, oceniając w myślach szansę na powodzenie. – A ty, Fang? – Wysunął głowę w stronę najcichszego i najmłodszego członka grupy. Fang był bystry, uważny. Miał żylaste mięśnie i duże (jak na Azjatę) oczy. Lubił patrzeć, ale nie rozmawiać. Podobno powodem tego był jakiś uraz z czasów japońskiej okupacji czy też wojny.
– Poradzimy sobie, szefie – odparł wesoło, i biały wyobraził sobie, jak Chińczyk robi minę twardziela.– Będziemy nieśli pudło na zmianę. – Stuknął lufą w radiostację. – Noc ciemna i długa... Uda się dotrzeć na miejsce. – Wydawał się najspokojniejszy ze wszystkich.
To opanowanie udzieliło się dowódcy. Westchnął. Wiatr zaszumiał na łące i pomknął dalej w las, kołysząc wierzchołkami drzew.
– Dobra, trzeba by się zorientować w sytuacji. – Biały sięgnął pod złożoną płachtę peleryny przeciwdeszczowej. Z niewielkiego plecaka wyciągnął latarkę i zafoliowaną mapę. Z poncza zrobił okrycie i zaczął studiować swoje plany, kiedy reszta czekała cierpliwie.
– I jak? – Pan Li zapytał pierwszy, kiedy szef wychylił głowę.
– Wygląda, że tak bardzo nie pobłądziliśmy. Tam, przy szosie – biały wskazał palcem za siebie, gdzie co rusz pod chwilowo bezchmurnym niebem pojawiała się odległa góra – jest wieś, nawet spora. Obejdziemy ją i wespniemy się na tę cholerną skałę. Fang, masz rację. – Uśmiechnął się, poddając nagłemu przypływowi wiary w możliwości grupy. – Koniec lenistwa, panowie. Trzeba wygrać tę wojnę – zakończył niepasującym do sytuacji patetycznym sloganem.
– Panie Li... – Skinął na zastępcę, dając znak, że Chińczyk ma iść na szpicy. – Rowem, a potem do następnego lasu – określił kierunek. Li tylko kiwnął i przytulając do siebie pistolet maszynowy M3, zwany Grease gun, ruszył po błocie z oczami wpatrzonymi w mrok.
Fang zarzucił radio i torbę z baterią na plecy, sapiąc ciężko. Obiecał pomóc, więc demonstrował przed białym swoje zaangażowanie. Przeszli tak kolejną milę, wsłuchując się w szum wiatru i rzadkie odgłosy dzikiej zwierzyny harcującej nocą. Rów był głęboki, sięgał do piersi, więc kiedy szli schyleni, mieli pewność, że są niewidoczni. Byli cisi, uważni i sprawni jak na zespół prowadzący kontuzjowanego. Tygodnie szkoleń weszły im w krew. Stali się stworzeniami nocnymi, wierząc, że zlali się z mrokiem i nie da się ich wykryć.
Okolica wydawała się zupełnie pusta. Biały w krótkiej chwili dekoncentracji uznał, że bombardowania zaplecza przynoszą druzgocące efekty. Nigdzie na horyzoncie nie było widać nawet pojedynczego światełka. Mogło to świadczyć o zniszczeniach, choć tu, na głębokiej prowincji, trudno było znaleźć wartościowe cele dla samolotów. „Zaciemnienie... – pomyślał. – Naprawdę solidne zaciemnienie”. Pokręcił głową z niejakim podziwem dla miejscowych. Rów dochodził do szosy, a właściwie błotnistego, choć ciągle przejezdnego duktu. Potem było znów rozmokłe pole, pocięte rowami nawadniającymi. Li wyszedł wolno na niewielkie podwyższenie terenu i w wyuczonym odruchu przywarł do kępy suchych traw. Chińczyk nasłuchiwał, ale nie słyszał zagrożenia. Tylko wiatr chyba przybierał na sile. Li, jak miał w zwyczaju, strzyknął ustami, by dać sygnał reszcie. Trójka, asekurując kulejącego Ku-Ni, przeskoczyła drogę i wpełzła do kolejnego rowu. Tu było więcej wody. Błotnista maź sięgała do kostek. Nieprzyjemnie było maszerować i skradać się kilometrami w przemoczonych butach. Mundur i oporządzenie nasiąkały wodą, odzież przyklejała się do ciała, a sprzęt stawał się coraz cięższy, co dodatkowo męczyło. Biały nie narzekał, więc i oni milczeli. Wiedzieli, na co się piszą. Na niewygody i na ryzyko. Szli więc przed siebie, wypatrując kolejnych kryjówek. Poletko przechodziło w niski, młody lasek. Biały dał znak, by przystanęli. Znów stał się niespokojny. Przecież ten kraj miał być jednym wielkim garnizonem, a tymczasem było cicho i spokojnie. Podejrzanie cicho. Nie wiadomo który raz tej nocy mieli ponure przeczucie, że wchodzą w pułapkę. Biały zaczął myśleć o tym jeszcze w bazie, kiedy ładowali się do samolotu. Potem wróciły wspomnienia sprzed prawie dziewięciu lat. „Duży nos” stanął, wyprostował się i rozejrzał. Odganiał natrętne strachy, ale wreszcie zrozumiał, że każdy z zagajników może być zamaskowaną bazą, strzeżoną dzień i noc. Zwłaszcza nocą.
– Nie idziemy do lasu – oznajmił, kucając.
– Jak to? – Pan Li nie zrozumiał.
– Pójdziemy polami. W lesie może być wojsko. Skąd to zaciemnienie? Stąd, że w pobliżu jest coś ważnego.
Trzej Chińczycy byli wyraźnie skonfundowani z powodu nagłego upadku morale dowódcy. Poparł go jednak pan Li.
– Ma to sens. Tyle że będzie trzeba uważać jeszcze bardziej. – Zerknął na pole, a potem na Ku-Ni. – Dasz radę?
– Dam – zapewnił młody.
– No to w porządku.
Biały zarzucił karabinek na plecy, złapał kępę traw na brzegu rowu i podciągnął się. Słuchał, czy w pobliżu nikogo nie ma. Już chciał rozkazać, by reszta ruszyła, kiedy w ciemnej plamie wioski pojawił się pomarańczowy ognik. Oficer zamarł, nie wydając z siebie słowa. Do jaśniejącego punktu w dali dołączyły kolejne. Wiatr przyniósł dźwięk odległych szmerów. Światła jakby przygasły, zrobiły się bledsze. Biały zgarbił się i cofnął do rowu. Chciał coś powiedzieć, ale usłyszał szczęk metalu. Instynkt połączony ze szkoleniem i doświadczeniem pomógł rozpoznać ten hałas. Odruchowo podniósł broń. Pan Li był szybszy i uważniejszy. Chińczyk z wrzaskiem zamachnął się stalową kolbą i zasłonił oficerowi cel. Ku-Ni odskoczył gwałtownie, krzyknął, ale nie opuścił pistoletu. Strzelił. Ten pojedynczy huk amerykańskiej czterdziestki piątki zabrzmiał w ciszy mrocznej nocy jak armatnia salwa. Pan Li parł jak szarżujący byk. Podbił broń tamtego i powtórzył cios. Ku-Ni upuścił pistolet. Pan Li wierzył, że wytrąci przeciwnikowi broń, zanim ta wystrzeli. Było jednak za późno. Ugodził młodszego w okolice gardła, zanim chłopak spróbował odbić cios. Padł na ziemię. Fang krzyknął coś po chińsku i zaczął wspinać się na ścianę rowu. Biały, depcząc leżącego zdrajcę, złapał panikującego podwładnego za nogi i pociągnął w dół. Zaraz też zakrył mu usta dłonią.
Od wsi i od lasu narastał szum, a może, gdyby wierzyć rozszalałej wyobraźni, dochodziły nawet głosy ludzi. Biały sięgnął po nóż. Czarnego ostrza prawie nie było widać. Dzierżył broń przez długie sekundy, jakby chciał bez słowa pokazać panu Li, co trzeba robić i że on potrafi posłużyć się tą zabawką. Kiedyś już był zmuszony walczyć nożem. Teraz ostrze dodawało odwagi Chińczykowi, który – jak się wydawało – był wierny dowódcy. Przynajmniej w to chciał wierzyć biały. Pan Li kiwnął głową i obrócił się do wierzgającego w błocie i duszonego kolanem zdrajcy. Uderzył Ku-Ni pięścią w twarz żeby przestał się szamotać. Sam wyciągnął nóż i zaczął zadawać ciosy. Biały nie zwracał na to uwagi, miał swoje zadanie. Poszło gładko. Fang był silny, ale jednak drobny. Po ciosie pod żebra i sztychu w tchawicę znieruchomiał. Nie mogli pozwolić sobie na pozostawienie zdrajców żywych, bo ci wiedzieli za dużo. Fang osunął się bezwładnie w błoto, charcząc cicho. Zaraz ucichł, padając obok kolegi. Pan Li z niejaką wprawą i złością otarł klingę o rękaw. Splunął pod nogi. Wydawało się, że jego oczy błyszczą jak dwa najjaśniejsze punkty w pobliżu. Patrzył na szefa i czekał na kolejne rozkazy. Biały nie musiał nic mówić. Nie było też czasu na wzajemne zapewnienia.
Od wsi dochodziły coraz głośniejsze dźwięki. Ktoś się zbliżał. Wojskowy patrol czy tylko mieszkańcy wyczuleni na obcych? Pozostała przy życiu dwójka wolała tego nie sprawdzać.
Biały sięgnął po radiostację. Był wyższy, silniejszy, więc chciał wziąć ten ciężar na siebie. Może jako zadośćuczynienie za wsparcie pana Li. Stalowy klocek ważył sporo. Jeszcze przeszło przez myśl oficera, że Ku-Ni udawał od początku, od chwili lądowania. Ta jego kontuzja, opóźnianie wszystkiego. Miałby odpowiednio dużo czasu, by zawiadomić tamtych i wprowadzić grupę w zasadzkę. Spiął szelki bagażu i podsunął go wyżej. Przycisnął broń do boku, pochylił się. Żeby wszystko sobie poukładać, musiał najpierw wyjść z tego cało. Pan Li znów szedł na szpicy, niknąc prawie zupełnie w mroku. Biały ruszył jego śladem. Żwawo, ale tak cicho, jak potrafił. Słyszał tamtych. Trzeba było uciec i przemyśleć, co dalej. Na ciała dwóch zdrajców nawet nie spojrzał.ROZDZIAŁ 1
Rok później. Luty 1953
Zimowy przedświt nocy był ponury. Zasłonięte chmurami niebo nie chciało jaśnieć, jak gdyby kolejny dzień miał nie wstać. Do tego znów lekko sypało śniegiem. W szarości kończącej się nocy nawet brudne, podniszczone rzędy domów wydawały się piękniejsze w białej szacie. Tej dzielnicy na przedmieściach Monachium wojna nie dotknęła bardzo dotkliwie. Kwartały willi i secesyjnych kamienic stały jak kiedyś, jak za kaisera i führera. Niszczył je za to czas, brak materiałów na remont i nieregularne ogrzewanie. Stawały się ponure, szare. Teraz, tuż przed świtem, za woalką leniwie padających płatków śniegu cała ulica wydawała się opuszczona. Nikt nie odśnieżał pustych chodników. Domy spały z czarnymi otworami okien. W końcu uliczki parkowała ciężarówka. Mimo kilku lat, jakie minęły od końca wojny, taki wóz był ciągle czymś niezwykłym. Zwłaszcza tutaj, z dala od centrum albo dzielnic bardziej przemysłowych, gdzie auta ciężarowe były bardziej przydatne. W zaułku stały jeszcze tylko dwa samochody. Stare, garbate limuzyny, przykryte czapami śniegu i nieużywane chyba od bardzo dawna. Ciężarowy opel dopiero pokrywał się białym puchem. Ciemna bryła pojazdu zlała się z cieniem kamienicy o popękanej elewacji. Kierowca wiedział, jakie wybrać miejsce, by nie zwracać uwagi. Wiedział też dobrze, że nie spotka wielu ludzi. Zimową nocą po ulicy bez sprawnych latarni nie było roztropnie spacerować.
Kierowca ciężarówki nie potrafił jednak umknąć przed zimnem. Był szczupłym, nawet bardzo szczupłym, młodym mężczyzną o wątłej szyi i pociągłej twarzy z orlim nosem. W czasie wojny i powojennego niedostatku odczuwał chłód jakby bardziej. Siedział w wełnianym płaszczu z postawionym kołnierzem, opatulił się szalem i co rusz pocierał dłonie w grubych, podbitych futrem rękawicach. Nie włączał motoru. Dudnienie zużytego silnika przykułoby uwagę dbających o swoje bezpieczeństwo mieszkańców. Może nawet ktoś doniósłby na policję, a lokalny komisariat musiałby wydelegować jakiś patrol. Szofer bardzo tego nie chciał. Czekał więc, marznąc potulnie. Było już po piątej trzydzieści, nadszedł znak, który wieścił koniec męki w wychłodzonej blaszanej puszce. W bocznym lusterku mignęło daleko światełko latarki. Szoferowi wydało się najpierw, że ma przywidzenia i z niewyspania widzi coś, czego nie ma. Ale sygnał powtórzył się. Jak zawsze dla pewności kilka razy. Kierowcy od razu jakby zrobiło się cieplej. Musnął nogą starter w podłodze i gapił się w lusterko, czując, jak bicie serca przyśpiesza. Na białej drodze pojawił się osobowy samochód. Jechał wolno i nieco nierówno. Mężczyźnie w ciężarówce wydawało się, że oczekiwanie trwa całe wieki. Nigdy nie przywykł do tych krótkich w sumie, ale najbardziej emocjonujących momentów.
Osobowy wóz niemal zrównał się z oplem. Noga kierowcy wdusiła starter. To był najniebezpieczniejszy punkt planu. Schłodzony już silnik zmaltretowanego auta zaskoczył dopiero za trzecim razem. Kierowca włączył ssanie i pod maską zabulgotało metalicznie w silniku. Chłopak spojrzał znad kołnierza na mijający go samochód. Kierujący nim nie zwrócił uwagi na hałas tuż obok. Nie zwolnił ani nie przyśpieszył. Jechał do domu. Chłopak wrzucił bieg i skręcił koła. Jeszcze musiał poczekać. Osobowy wóz zaparkował krzywo, najeżdżając na krawężnik. Silnik zgasł. Drzwi się otworzyły, a z wnętrza wysiadł człowiek średniego wzrostu. Miał niedbale narzucony płaszcz. Szalik mógł w każdej chwili zsunąć się na ziemię, a kapelusz leżał nierówno na głowie. Facet chwiał się. Zatrzasnął wóz i starał się trafić kluczykiem do zamka, było to jednak zadanie ponad jego możliwości. Był zupełnie pijany, co uspokajało szofera ciężarówki. Tamten nie dostrzegłby nawet światła reflektora.
Chłopak uznał, że nadszedł właściwy moment. Dodał gazu i rozpędził wóz. Kierowca przezornie pochylił się za kółkiem. Jego cel nie wydawał się zdolny do obrony, ale pewne zachowania wchodziły w krew. Skręcił ku celowi. Pijany dopiero w tym momencie się obrócił. Wreszcie zrozumiał, co się dzieje. Chciał odskoczyć, ale poślizgnął się na lodzie. Szofer ciężarowego samochodu dostał prezent od losu. Uderzył w pijaka, a ten zniknął gdzieś pod kołami. Szofer przyhamował dopiero kilka metrów dalej. Ciężarówka zatańczyła na śliskiej nawierzchni. Kierowca zerknął w lusterko i zobaczył bryłę na ziemi. Wrzucił wsteczny i wycofał pośpiesznie. Auto podskoczyło, kiedy ponownie przejechało po ciele. Opel znów stanął, a kierowca oddychał głęboko i patrzył na człowieka na ulicy.
Z ciemności wyłonił się trzeci osobnik. Podbiegł do ciała. Zaczął je przeszukiwać, macać po kieszeniach, a szofer czekał cierpliwie. Był pewien, że jeszcze nie przykuli uwagi mieszkańców. Nawet jeżeli, to było tak ciemno, że nikt nie dostrzegłby żadnych szczegółów. Poza tym nawet tu ludzie bali się mieszać do podejrzanych spraw. Udawali, że nic nie wiedzą, nie słyszą i nie widzą, tak jak udawali, że przeszłość ich nie dotyczy. Ten przy ciele podniósł głowę, a potem ruszył do wozu. Władował się do szoferki. Nim zatrzasnął drzwi, opel ruszył. Przejechał po ciele po raz trzeci. Ten akt sprawił satysfakcję kierowcy, który ostatni raz rzucił okiem w lusterko.
– Dzięki, Krzychu. Poszło klawo – mruknął szofer i uśmiechnął się. Zaciskał palce na kierownicy tak, że aż trzeszczała skóra rękawiczek.
– Gówno! – odparł jego kumpel, prawie nie otwierając ust. Szarpnęło wozem, kiedy szofer ściął zakręt. – Zwolnij, do psiej nędzy! – Krzysztof miał powód, by dać upust złości, którą winien czuć do siebie. – Jedziesz jak wariat. Uwagę zwracasz.
– Nie pękaj. Kto nas w tej zadymce będzie ścigał? – Kierowca nie lubił, jak go pouczano. – Ale co się stało?
Przez dłuższą chwilę słychać było tylko terkot silnika i szum wiatru niosącego płatki śniegu na pustej ulicy.
– To nie ten – cicho powiedział Krzysztof. – Nie ten! – dodał głośniej, waląc dłonią w drzwi. Mimo mroku widać było, jak jego okrągła twarz zmienia się i ciemnieje od napływającej w gniewie krwi.
– Jak to? – Szofer rozdziawił usta i opadł na oparcie. – Zabiłem...
– Nie bój się. Nie ubiłeś niewiniątka. – Krzysztof starał się pocieszyć ich obu. – Właściwie to ja go skończyłem. – Podniósł mokry dokument i portfel nieboszczyka. Zapalił zapałkę. – Regner... Tak się teraz nazywa ten skurwysyn. To znaczy nazywał. – Potrząsnął dowodem, legitymacją czy czymkolwiek był brudny papier ze zdjęciem. Kierowca wziął go w dłoń, wpatrzony w fotografię, ale szybko odrzucił jakby z obrzydzeniem.
– Kurwa, a ja się tak starałem! – Zaczął gorączkowo macać kieszenie w poszukiwaniu papierosów. Znalazł w wewnętrznej pomiętą paczkę amerykańskich cameli. Krzysztof momentalnie zapalił jeszcze jedną zapałkę. Sam sięgnął po papierosa i znów zamilkli, zbierając myśli w tytoniowym obłoku.
– Diabli by to wzięli!
– Bez sensu... – Kierowca myślał podobnie. Chciał usłyszeć jakieś rozsądne wyjaśnienie. – Ale jak do cholery?
– Nie wiem... – Krzychu wzruszył ramionami. – Wszystko było jak trzeba. Jak sprawdziliśmy. Jak rozpoznaliśmy. Czas, knajpa, samochód. Pora. Facet nawalił się, wsiadł do wozu i ruszył. „Hrabia” dzwonił i był pewien. Sam widziałeś. – Prosząco patrzył na kierowcę i rozsiewał popiół z papierosa. – Sprawdzone. Sam myślałem, że to ten gnój.
Sami milczał, gryząc wargę i gapiąc się gdzieś w zakamarki wyobraźni przymkniętymi oczyma.
– W porządku – odparł uspokajająco. – Może „Hrabia” spierdolił? – Do głowy przychodziło najprostsze wyjaśnienie. Wrzucił bieg, ale nie ruszył od razu.
– Ale on nie dzieciak. Swoje potrafi. Rozumiesz? Pan „profeska”. – Krzysztof wciąż szukał przyczyn porażki. Nie chodziło o to, że wziął udział w zabójstwie człowieka, na którego jeszcze nie było wyroku. Gniotła go świadomość, że dał ciała. Cholera, może rzeczywiście za pewnie się już poczuł i dopadła go rutyna. Rutyna, przeklęty wróg każdego fachu, nie mówiąc już o ich profesji.
– Nie... – mruknął. Zaczął się gwałtownie rozglądać, przekonany chyba, że martwe, ciemne oczodoły zrujnowanych domów widzą go i śledzą. Patrzył w lusterko, pewien, że zaraz pojawi się w nim pogoń.
– Jeżeli nie my, to kto nas tak wystawił? No kto? – zapytał Sami. Strach skręcał mu trzewia.
– Nie wiem, po prostu nie wiem albo i nie chcę wiedzieć.
– Nie chcesz wiedzieć. Dobre sobie. To wszystko jest do dupy, Krzychu! Mówiłem ci: trzeba się zmywać, zanim przyjdzie coś takiego. Teraz już, kurwa, za późno. Następnym razem to możemy być my...
– Ty znowu o tym.
– Tak, znowu. I miałem rację. Żebyś wiedział... Żebyście wszyscy wiedzieli. Trzeba się schować.
– Zwiać, to chcesz powiedzieć? – zapytał ze smutkiem Krzysztof.
– Tak. Trzeba wyjechać. Ja chcę wyjechać. – Szofer wjechał w zaułek i patrzył w żółty odblask reflektorów na ścianie. To wyznanie wiele go kosztowało. Pozornie przywykł do brudnej roboty, ale w głębi duszy wciąż się bał.
– To spadaj. Przyczaj się – odparł pasażer, jak gdyby nic się nie stało. – Jutro się widzimy. Będziemy myśleć.
Ścisnęli sobie dłonie, a Krzysztof wyskoczył na chłód poranka. Nasunął czapkę głębiej na czoło i bez słowa ruszył w miasto. Sami upewnił się, że nie ma nic za autem. Nikt go nie śledzi. Wyjechał na drogę i pomknął w swoją stronę, ciągle ostrożny.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------