- promocja
Porachunki. Grzechy mafii - ebook
Porachunki. Grzechy mafii - ebook
Zabójczo przystojny, obłędnie namiętny i... jeszcze bardziej niebezpieczny!
Przygotujcie się na mieszankę wybuchową, bo ta historia dosłownie zwala z nóg! Błyskawiczna akcja, pikantne dialogi i czyhające na każdym kroku niebezpieczeństwa sprawiają, że „Porachunki. Grzechy mafii” to książka po prostu nieodkładalna. Nie odstawicie jej, dopóki nie poznacie zakończenia!
Po tragicznym wypadku Felicja zapada w śpiączkę. Budzi się prawie po miesiącu z zaawansowanym zanikiem mięśni i częściową utratą pamięci. Zakochany w niej Alexander udaje lekarza, żeby tylko być blisko swojej wybranki. Wkrótce potem wybucha medialne szaleństwo wokół książki „Kostandin. Grzechy mafii”. Policja tropi Victora, Kostandina i Alicję. Felicja nie pamięta gorącego uczucia, jakie łączyło ją z Alexandrem. Kiedy dowiaduje się o ciemnych interesach swojego „lekarza”, nie chce mieć z nim nic wspólnego. Poznaje Artura – przy tym przystojnym, zabawnym mężczyźnie na nowo odnajduje radość życia, ale Alexander ani myśli zrezygnować z ukochanej kobiety…
"Rewelacja! Jeszcze lepsza niż „ Kostandin”!"
K.N. Haner
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1573-8 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozpoczęły się negocjacje z Victorem, które opóźniły wydanie drugiego tomu. Spotkałam się z nim parokrotnie: zarówno w ciemną noc, jak i w biały dzień. Za pierwszym razem z udawanym spokojem patrzyłam, jak dojrzały, siwowłosy mężczyzna przekracza próg mojego biura. Jego dostojny chód i zadbany wygląd sprawiły, iż pomyślałam, że jest przystojny, nawet z tą głęboką blizną na policzku. Szybko przeszedł do rzeczy, wyrywając mnie z obserwacji. Wbiło mnie w fotel na widok najprawdziwszej broni, z której do mnie wycelował. Do tej pory o gangsterskim świecie słyszałam jedynie z opowieści Alicji, które spisałam w książce Kostandin. Grzechy mafii.
Zaczęłam z powrotem oddychać dopiero po dłuższej chwili. Musiałam mocno się skupić, by w tamtym momencie sobie przypomnieć, że przecież jestem nietykalna. Powiedzmy, że przestałam się go bać, a przynajmniej byłam w stanie to sobie wmawiać. To on powinien przede mną pękać i chociaż nie pokazywał tego po sobie, z pewnością tak było. W końcu wiedziałam o nim wszystko. Zastanawiam się, co było dla niego gorsze – dowody pogrążające go we własnym środowisku czy te świadczące o tym, że stał za najgłośniejszymi zbrodniami, o których mówił cały świat. To był zdecydowanie zły kierunek myśli. Mogłam się uspokoić, bo miałam go w garści, ale rosło we mnie napięcie, bo siedziałam w jednym pomieszczeniu z najniebezpieczniejszym bandziorem. Dopiero kiedy pomyślałam o martwej Alicji, w moje ciało wstąpiła odwaga. W jednej chwili chciałam go zniszczyć. Nienawidziłam go i byłam zła na siebie, bo podjęłam się negocjacji. Zaczęło się od tego, że opowiedział mi o dniu, w którym jego cyngiel przez nieporozumienie strzelił Alicji w głowę. Potwierdził tym moje wcześniejsze przypuszczenia, bo choć improwizowałam, pisząc zakończenie pierwszego tomu, okazało się ono prawdziwe. Victor nie miał wątpliwości – Alicja zginęła na miejscu i w tym momencie nie pocieszał mnie fakt, że Kosta wciąż jest po tej stronie. Byłam zdruzgotana! Zostały mi odebrane resztki nadziei, że moja mała przyjaciółka – cała i zdrowa – wyleguje się gdzieś w tropikach. Chciałam natychmiast rzucić się na Victora i udusić go gołymi rękoma, patrząc w te pozbawione człowieczeństwa oczy. Chciałam jego niehumanitarnej śmierci. Chciałam, by cierpiał długo i zdechł od razu. Pragnęłam go pogrążyć posiadanymi informacjami, ale to oznaczało, że musiał pozostać żywy jeszcze trochę, a ja nie mogłam tego znieść.
– Jeśli skończyłaś mnie już dźgać w myślach, to wróćmy do interesów – powiedział lekceważąco. – Twój… Kosta – kolejny raz wypowiadając jego imię, parsknął śmiechem – jeszcze żyje i jeśli chcesz, by tak pozostało, wiesz, co robić… albo raczej czego nie robić.
To jedno zdanie spowodowało, że Victor dalej chodził po ziemi. Warunkiem, jaki mu postawiłam w zamian za nieupublicznianie treści platynowej róży, miał być Kostandin i jego nietykalność. Doszliśmy do porozumienia, kiedy Victor obiecał, że go odnajdzie i przyprowadzi do mnie, a następnie odpuści i się ulotni. Nie wiedział wtedy, że nieistotne było, co zrobi. Zamierzałam wydać drugą książkę bez względu na to, czy dotrzyma swoich obietnic. Miałam gdzieś własne słowo honoru, które mu dałam. Alicja wpoiła mi swój cel, którym było zniszczenie go. Pokochałam ją i zamierzałam oddać jej cześć. Najpierw jednak postanowiłam cierpliwie poczekać, aż Victor znajdzie Kostę, choć szczerze wątpiłam, że naprawdę miał tak na imię… Właściwie to nie wątpiłam – ja byłam pewna, że moja mała Alicja podała mi fałszywe imiona…
Lena W.Rozdział 1 ON
Brawo, kruszynko – pomyślałem, kiedy zmyśliła, że ma tę pierdoloną różę. Patrzyłem na wuja, wiedząc już, że dla tego przedmiotu zaryzykuje i wypuści nas. Nie myliłem się. Uniósł ręce w geście poddania i usłyszałem dobrze mi znany świst, świst pocisku. Spojrzałem w prawo na siedzącą pod autem żonę, której wzrok momentalnie zgasł. Umarłem. Wszystko przestało istnieć. Byliśmy tylko ja i ona, i głośny szum, który zaatakował nie tylko moje uszy, ale także głowę. Moje serce zatrzymało się, ciało zesztywniało, a nogi same pokonały dzielący nas dystans. Padłem na kolana, chwytając jej postrzeloną głowę w obie ręce. Zacząłem odgarniać jej włosy, przecierać zakrwawioną twarz, ale kiedy na własne oczy wysoko na jej czole ujrzałem maleńką dziurę, dotarło do mnie, że agonalny krzyk, który się rozległ, wydobył się ze mnie. Zostawiła mnie, odeszła. To tak kurewsko bolało, że pragnąłem przestać istnieć. Wszystko straciło sens, nigdy już go nie będzie miało. Nawet zemsta się nie liczyła, nie chciałem już niczego.
Tuliłem do siebie wiotkie ciało, bujając nas w przód i w tył. Tylko cud mógł mnie zmusić do czegokolwiek innego. Zamierzałem trwać tak już na zawsze, ale nagle poczułem coś. Bałem się, że to tylko złośliwy los kpi sobie ze mnie. Nie byłbym w stanie znieść takiego zawodu i nie musiałem. Oddychała. Kurwa. Ona oddychała! Nie traciłem czasu, wstąpił we mnie duch walki. Bezzwłocznie rzuciłem się do auta. Nie patrzyłem na coraz większy tłum krzyczących ludzi, których obecność uświadomiłem sobie dopiero teraz.
– Nie odpływaj, kruszynko. Będziesz żyła – wysapałem już w drodze. Nie zważając na ograniczenia, ostre zakręty ani pieszych, prułem do przodu, trzymając jej głowę nieruchomo na swoich kolanach. Wszystko działo się w przyspieszonym tempie, a jednak mnie zdawało się, że trwa to wieczność. Po dziewięciu minutach wbiegłem do szpitala, a po jedenastu była już operowana. To była najtrudniejsza rzecz w moim życiu. Musiałem się zmusić, by przekazać jej kruche ciało lekarzom. Musiałem się powstrzymać, by nie wejść na salę operacyjną. Wiedziałem, że zaczęliby mnie zatrzymywać, i choć byłem pewny, że postawiłbym na swoim, to nie było sekundy do stracenia na wymianę zdań. Poza tym byłem brudny, więc nie mogłem ryzykować dodatkowego zakażenia.
Nie wiedziałem, czy jeszcze żyje, a musiałem wziąć w tym czasie pierdolony prysznic. To była druga najtrudniejsza rzecz w moim życiu. Robić coś tak trywialnego, podczas gdy sens mojego istnienia walczy, by pozostać na tym świecie. Obijałem się w kabinie, trzykrotnie lądując na kolanach. Nie mogłem stabilnie stać – nogi trzęsły się pode mną, kiedy w pośpiechu szorowałem ciało. Wylewałem na siebie jakiś specyfik odkażający i pocierałem nawet powieki, by mieć pewność, że żadne świństwo nie zagrozi mojej kruszynce. Kiedy mózg nasuwał mi myśli, że gdy następnym razem ją zobaczę, będzie przykryta czarnym workiem, zaczynałem wrzeszczeć i walić w płytki – byle tylko je zagłuszyć.
Zawsze umiałem wyciszać swój umysł, trzymać pion w traumatycznych chwilach, ale dzisiaj pierwszy raz zostałem pokonany. Wizja, że ona nie żyje, atakowała każdą komórkę mojego ciała. Nie panowałem nad własnym umysłem, musiałem ją zobaczyć, tylko to mogło mi pomóc, żebym nie rozsypał się teraz w proch. Nie traciłem więc czasu na wycieranie się. Zapakowałem się od razu w sterylny kombinezon i pędem ruszyłem na salę operacyjną.
Wariowałem, bojąc się, że nikt mi nie otworzy. Nie byłem w stanie czekać ani sekundy. Wielogodzinna operacja nie była czymś, co dałbym radę przetrwać za tymi drzwiami. Oczywiście, bez problemu mógłbym dostać się do środka, ale tutaj nie mogłem pozwolić sobie na moje niekonwencjonalne metody. Przestraszenie lekarzy, którzy teraz potrzebowali precyzyjnych ruchów swoich palców, nie wchodziło w grę. Wystarczyło, że moje łapy trzęsły się tak mocno, że nie musiałem pukać – chodziły same, stukając w drzwi. Kiedy te uchyliły się nieznacznie, a zamaskowana osoba spojrzała na mnie zaskoczona, nie zapanowałem nad emocjami. Nie byłem w stanie wypowiedzieć tego pytania, dlatego sam sięgnąłem po odpowiedź. Pchnąłem jedno skrzydło. Musiałem tylko zobaczyć, że nie ma tam worka.
– Żyje – jęknąłem, długo wypuszczając z płuc powietrze. Wszystko wyglądało jak z koszmaru, nie widziałem jej, bo była pokryta zielonymi materiałami, które tworzyły namiot. Jedyną odkrytą część ciała zasłaniała sylwetka medyka, którego strój zlewał się z parawanami. Z tego widoku mogłem jedynie wywnioskować, że praca trwała, a to znaczyło, że ona żyje…
ŻYJE! – powtarzałem w myślach, walcząc o każdy kolejny oddech. ŻYJE! BĘDZIE ŻYĆ, NIC JEJ NIE BĘDZIE!
– Pocisk przeleciał tylko przez lewą półkulę mózgu, a strzał był z małej odległości. Proszę być dobrej myśli. Ludzki mózg potrafi wytrzymać zadziwiająco dużo. Aż czterdzieści dziewięć procent takich przypadków przeżywa i wychodzi bez szwanku – pocieszył mnie kierujący oddziałem urazowym lekarz, tym samym próbując zmusić mnie do opuszczenia sali.
– Zostaję! – warknąłem, nie dając za wygraną. – Nie będę przeszkadzał – zapewniłem, ale kiedy nagle dojrzałem otwartą czaszkę mojej małej kruszynki, zrobiłem krok z powrotem na korytarz i zacząłem rzygać jak kot.
– Proszę iść na antresolę. Schodami po lewej – rzucił za mną ten sam facet, który otworzył mi drzwi. Teraz je zamykał.
Kurwa, skup się, stary! – rozkazałem sobie, próbując się podnieść. W życiu nie byłem bardziej chory. Oczy wywracały mi się na drugą stronę, a żołądek wirował. Zalewały mnie zimne poty, pojawiała się gorączka – i tak na zmianę, ale to nie było w stanie mnie teraz obezwładnić. Musiałem być silny. Wróciłem do łazienki po broń i telefon. Na krótką chwilę skupiłem myśli na konkretach i wykonałem kilka połączeń. Krążyłem nerwowo, bo z jednej strony chciałem załatwić priorytetowe sprawy, a z drugiej pragnąłem, by te rozmowy się już skończyły. Nie słuchałem rozmówców, jedynie w przyspieszonym tempie przekazywałem informacje i rozkazy, które brzmiały jak jedno długie słowo, a nie zdania.
Przekroczyłem próg przeszklonej antresoli wypełnionej lekarzami obserwującymi przebieg operacji. Nie musiałem o nic pytać.
– Kaliber 5,56 milimetra – oznajmił facet z dołu, którego głos rozbrzmiał w głośniku za mną. Patrzyłem, jak okręca długie zakrwawione szczypce, w których znajdował się wyciągnięty z mojej kruszynki pocisk. Pocisk – tak trywialna rzecz, która nigdy w żadnym stopniu mnie nie przeraziła, a teraz… znów zacząłem rzygać.
Nie rozumiałem specjalistycznego języka, którym operował lekarz, tłumacząc kolejne czynności. Właściwie słyszałem bełkot, mózg miałem z tej samej waty co ciało.
– Proszę – powiedział młody facet, podając mi chusteczkę i kubek.
– Dziękuję. – Skorzystałem z jego szczupłej ręki, by wstać z podłogi i usiąść na krześle. – Wiesz, co on mówi? Co to wszystko znaczy?! Powiedz, że nic jej nie będzie!
– Musi pan być dobrej myśli i czekać. Nic więcej nie może pan zrobić.
– Nic więcej nie mogę zrobić – powtórzyłem, odwracając wzrok od szyby. Myślałem, że jestem twardy, myliłem się. Patrzenie, jak grzebią jej w głowie, było ponad moje możliwości. Faktycznie nie mogłem nic zrobić, byłem bezradny. Chciałem chociaż krzyknąć do tych z dołu, że oddam im cały majątek za jej życie, ale wiedziałem, że to nie zmotywuje ich bardziej. Powiedziałem to od razu, gdy wbiegłem do tego uniwersyteckiego szpitala. Teraz mogłem się jedynie cieszyć, że kiedyś, kiedy wybierałem tę okolicę, miałem mózg na właściwym miejscu. Liczyłem, że nigdy nie będzie potrzeby, by korzystać z tego miejsca, ale byłem przezorny. Wolałem mieć zapewnioną furtkę bezpieczeństwa, którą stanowili specjaliści różnych dziedzin. Skomplikowana, nieplanowana operacja na otwartej czaszce nie byłaby możliwa w praktycznie żadnym innym szpitalu…
– Proszę pana… – Obudził mnie jakiś głos. Ktoś szarpał mnie za ramię. Zanim się zorientowałem, że leżę na antresoli przykryty kocem, przez szybę zobaczyłem, że stół operacyjny jest pusty. Jak mogłem zasnąć? Poprzedniej nocy, tej samej, w której ludzie wuja ostrzelali nasz samochód, gdy wracaliśmy z nocnego cyrku, nie zmrużyłem nawet oka, ale to nie było dla mnie wystarczającym usprawiedliwieniem.
– Co się dzieje!? Gdzie ona jest?! – Ogarnęła mnie panika, czułem, jak znów zbiera mi się na wymioty. Od poznania odpowiedzi, przekonania się, czy sam umarłem, dzieliło mnie jedno zdanie, pieprzone ułamki sekund.
– Doktor Brunsvik chce pana widzieć.
– Kurwa, powiedz mi, że żyje! – warknąłem. Nie mogłem poczekać na rozmowę, musiałem wiedzieć.
– Żyje, ale proszę o resztę pytać lekarza prowadzącego. Jest na sali pooperacyjnej numer dwanaście, zaprowadzę pana… – Nie dałem mu dokończyć. W trzech długich krokach przeszedłem przez pomieszczenie, a następnie, potykając się o własne nogi, niemal zleciałem ze schodów. Nerwowo szukałem wzrokiem pokoju numer dwanaście.
Wleciałem od razu do środka i złapałem się za głowę, ciągnąc mocno za włosy. Poddali się – pomyślałem. Nie uratowali jej. Podszedłem do szyby, za którą znajdowało się łóżko bardziej przypominające stół operacyjny. Zacząłem ciężko oddychać, grunt osuwał mi się spod nóg. Wstrząsnęły mną torsje i gdybym miał w sobie jeszcze chociaż żółć, zwymiotowałbym.
– Proszę się uspokoić, jest naprawdę dobrze – usłyszałem i poczułem na ramieniu dłoń. Spojrzałem oniemiały na lekarza, wodząc wzrokiem między nim a głową mojej żony, która nic a nic nie wyglądała dobrze. Nagle rozwścieczyłem się, zdając sobie sprawę, że uspokaja mnie tylko przez wzgląd na broń wystającą z mojej kieszeni. – Jesteśmy po zabiegu, ale na razie zostawiliśmy częściowo odsłonięty mózg. Musimy poczekać, aż zejdą obrzęki. Ucisk kości byłby teraz bardziej niebezpieczny niż sam postrzał – wyjaśnił. A więc dlatego widok mojej kruszynki tak mną wstrząsnął. To było wiarygodne, a przynajmniej chciałem w to uwierzyć.
– Jest dobrze? – powtórzyłem. – Wszystko się ułoży?
– Operacja się udała, ale za wcześnie, by mówić o rokowaniach. Na razie musi być pan dobrej myśli. Przejdziemy teraz do mojego gabinetu, wszystko wyjaśnię. Musimy też załatwić formalności, policja na pewno niedługo się zjawi.
Nadmiar emocji puścił, a ja osunąłem się na podłogę. Nie miałem już sił na więcej informacji. Operacja się udała, wszystko będzie dobrze. Gdy tylko to sobie pomyślałem, usłyszałem pisk jakiejś maszyny. Na salę natychmiast weszło kilku lekarzy, którzy po odkażeniu dłoni przeszli wewnętrznymi drzwiami do próżni. Otoczyli łóżko, a wtedy komputery zupełnie zaczęły wariować. Nic nie rozumiałem, ale przeciągły dźwięk kojarzył mi się tylko z jednym – ze śmiercią.
– Musi pan teraz opuścić…
– Co się dzieje?!!! – przerwałem mu.
– Zmniejszyć ciśnienie wewnątrzczaszkowe – polecił profesor, odciągając mnie na bok. – Panie… – zaczął i przerwał, jakby teraz, do cholery, był czas na przedstawianie się.
– Co się, kurwa, dzieje? – powtórzyłem spanikowany, ignorując fakt, że czeka na moje nazwisko.
– Proszę pana, pocisk ominął najważniejsze dla funkcji życiowych okolice. Większe tętnice ani pień wzgórza nie zostały uszkodzone, co nie znaczy, że jej stan nie jest poważny. Przeszkadza nam pan, więc proszę opuścić salę, a ja obiecuję, że zrobimy wszystko, co w naszej…
– Tracimy ją! – przerwał inny lekarz.
– Nie czuję pulsu.
– To, kurwa, poczuj! – wrzasnąłem, sapiąc coraz szybciej. Bo wszystkich was wystrzelam – dodałem w myślach, powstrzymując się resztkami zdrowego rozsądku, by nie wyciągnąć broni.
– Jest pan zdenerwowany, dlatego puszczę mimo uszu pańskie groźby. Dziewczyna jest w letargu, proszę opuścić salę i dać nam pracować.
– Co to, kurwa, znaczy? – warknąłem resztką świadomości. Miałem już tak nabity ciśnieniem łeb, że z trudem odróżniałem rzeczywistość od wizji rozpieprzenia wszystkiego.
– To śmierć pozorna – wytłumaczył facet zza szyby. Ten sam, który przed chwilą panikował, że nie czuje pulsu. Ciekawe, czy wiedział, że od jej życia zależy życie ich wszystkich…
– Proszę wyjść – wybełkotał…
– Licja!!!? – Wyrwałem do siadu, otwierając szeroko oczy. Od razu wiedziałem, że to nie był tylko koszmar, choć moje wspomnienia to jakieś przeskakujące kadry, kompletny chaos. Ostatnie, co pamiętałem, to przekroczenie własnego punktu wytrzymałości, który musiał się skończyć utratą przytomności…
– Jest w śpiączce, ale wyjdzie z tego. – Złapałem pierwszy oddech, a potem wypuściłem go z głośną ulgą. Słowa marnie wyglądającego kuzyna były tym, czego potrzebowałem, żeby chcieć wstać. – Budynek jest zabezpieczony, ale nie możemy tu zostać.
– Ściągnąłem doktora Briana Focksa – oświadczyłem, przypominając sobie o wszystkich wykonanych wczoraj w pośpiechu telefonach. – To jeden z najlepszych neurologów na świecie. Powinien niedługo przyjechać. Ty zbierz ekipę. Zabieramy Licję stąd do Szwajcarii, jak tylko poskładają jej głowę. Udało mi się wynająć tam stary szpital, chłopaki już działają, żeby go przystosować. – Uczepiony nadziei, próbowałem myśleć trzeźwo. – Rodzice wiedzą? – zapytałem, wkładając w pośpiechu ubrania, które mi przyniósł.
– Nie. Zostawiłem ich tobie i już ci współczuję. Mają świadomość, że stało się coś złego. Mieliście być wczoraj punkt siedemnasta, a jest już dzisiaj, w dodatku wieczór. Nie spali całą noc, jak my wszyscy. Matylda wyrywa sobie włosy…
– A Wera?
– Prawie poroniła, jak się dowiedziała.
– Kurwa! – Czułem, jak wracają do mnie całe wkurwienie i niemoc, których nigdy dotąd nie odczuwałem w takim stopniu. – Zapierdolę go, zapierdolę jak jeszcze nigdy nikogo. Będzie błagał o śmierć przez rok, zanim własnymi rękoma wyciągnę mózg z jego łba.
– Może lepiej serce. Mózg nie posiada receptorów bólowych, więc nawet najgłębszy jego uraz nie będzie bolesny bardziej niż skaleczony palec – rzucił jakiś facet, który nieoczekiwanie przekroczył próg pokoju. – Doktor Brian Focks – przedstawił się, podając mi dłoń. – Wyciągnę ją z tego – dodał z pewnym siebie uśmiechem. – Wyglądasz jak wampir. – Spojrzałem na niego pytająco. Gdyby nie jego zapewnienie, prawdopodobnie wyżyłbym się na nim. – Pękły ci wszystkie żyłki w oczach – wyjaśnił.
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji