Porozmawiaj z roślinami - ebook
Porozmawiaj z roślinami - ebook
Emocjonalna, intensywna i zarazem refleksyjna proza Marty Orriols pokazuje nam, co tak naprawdę się liczy w życiu. To intymna książka o tym, jak stawić czoła bólowi, napisana z niezwykłą dojrzałością stylistyczną.
Paula Cid jest czterdziestodwuletnią nenonatolożką, która prowadzi uporządkowane życie. Kocha swoją pracę i jest w związku, który podtrzymuje spora dawka rutyny i przyzwyczajenia. Jej mąż ginie w wypadku samochodowym kilka godzin po tym, jak wyznaje jej, że chce ją opuścić dla innej kobiety. Paula musi stawić czoła także temu, że mąż ją zostawił i przezwyciężyć nie tylko ból po jego śmierci, ale również urazę, jaką wywołało jego zachowanie. By przetrwać, musi przerobić emocje, które od dawna pozostawały uśpione.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66460-95-9 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.
Żyliśmy.
Nie dotyczyły nas zamachy, wypadki, wojny i epidemie. Mogliśmy oglądać filmy, które bagatelizowały umieranie, oraz takie, które zmieniały śmierć w dowód miłości, my zaś znajdowaliśmy się poza strefą, w której utrata życia cokolwiek by znaczyła.
Czasami nocą w ciemnościach pokoju, w łóżku, wygodnie ułożeni wśród miękkich poduch i pełni arogancji charakterystycznej dla późnej młodości, oglądaliśmy wiadomości, twoje stopy splecione z moimi. Wtedy to śmierć w postaci błękitnej poświaty padała, bez naszej wiedzy, na okulary Maura. Sto trzydzieści siedem osób zabitych w Paryżu w atakach przeprowadzonych przez Państwo Islamskie, sześć ofiar trzech różnych wypadków drogowych w ciągu niespełna dwudziestu czterech godzin, cztery zgony w wyniku powodzi w jednym z miasteczek na południu Hiszpanii, co najmniej siedemdziesiąt osób, które poniosły śmierć w kolejnych zamachach w Syrii. Przez chwilę przechodził nas dreszcz i może rzucaliśmy coś w rodzaju: „Co to się wyprawia na tym świecie” albo „Biedactwo, to się nazywa pech”, a informacja, jeśli nie miała wielkiego przełożenia na codzienność, tej samej nocy rozwiewała się pośród ścian sypialni pary, która również powoli kończyła swój żywot.
Przerzucaliśmy na inny kanał i oglądaliśmy końcówkę filmu, a ja oznajmiałam, o której wrócę następnego dnia, albo przypominałam mu, żeby odebrał z pralni czarny płaszcz, albo jeśli trafił się akurat dobry dzień, już w tych ostatnich miesiącach, może próbowaliśmy się kochać, choć bez wielkich chęci. Jeśli informacja miała większe znaczenie, zostawała z nami na dłużej. Rozmawialiśmy o niej w pracy podczas przerwy na kawę albo na targu w kolejce do stoiska rybnego. Żyliśmy, śmierć należała do innych.
Używaliśmy wyrażeń w rodzaju „Zaraz umrę”, żeby podkreślić, jak bardzo jesteśmy zmęczeni po ciężkim dniu pracy, ale w żaden sposób nie raniło to naszych dusz. Jeszcze w trakcie pierwszych spotkań, tuż przed tym, jak zostaliśmy parą, wybieraliśmy się na naszą ulubioną niewielką plażę i pozwalając unosić się morzu, żartowaliśmy z ustami wypełnionymi solą i słońcem o możliwości utonięcia, co kończyło się żarliwym zetknięciem ust i soczystym śmiechem. Śmierć była czymś odległym, nie należała do nas.
Ta śmierć, którą przeżyłam w dzieciństwie – moja mama zachorowała i zmarła parę miesięcy później – była już tylko mglistym wspomnieniem, które dawno przestało piec. Ojciec przyszedł po mnie do szkoły godzinę po tym, jak wróciliśmy na lekcje po przerwie obiadowej. Setki dzieci wspinały się po kręconych schodach, wracając ze stołówki do sal lekcyjnych, a towarzyszył im harmider charakterystyczny dla życia, które trwa, gdy wszystko nagle się zatrzymuje. Tato pojawił się w towarzystwie dyrektorki, która zapukała do drzwi klasy, w chwili gdy nauczyciel przyrody wyjaśniał nam, że świat zwierząt dzieli się na kręgowce i bezkręgowce. Wspomnienie śmierci mamy na zawsze połączyło się z wypisanym białą kredą na zielonej tablicy podziałem świata zwierząt na dwa królestwa. Pozostałe dzieci, do tej pory takie same jak ja, teraz spoglądały na mnie inaczej, a ja, zachowując spokój, czułam, jak przechodzę do trzeciego królestwa, tego obejmującego zwierzęta zranione, którym już zawsze będzie brakowało matki.
Jej śmierć była zapowiedziana, choć wcale nie mniej przez to okrutna. Wiedzieliśmy, ile czasu mamie zostało, więc dysponowaliśmy pewną przestrzenią na pożegnanie i pragnienia, na przebywanie razem i wyrażenie całej miłości. Przede wszystkim chroniła mnie wówczas szczera wiara w niebo, do którego mama ponoć się przeniosła, i niewinność moich siedmiu lat, ratująca mnie przed zrozumieniem, że to odejście było nieodwracalne.
Mauro i ja byliśmy parą przez wiele lat; potem, zaledwie na kilka godzin, przestaliśmy nią być. Zmarł nagle przed paroma miesiącami, bez ostrzeżenia. Jakiś samochód zabrał jego życie, a wraz z nim tyle innych rzeczy.
Tym razem nie miałam nieba ani nie czułam ulgi, zostałam z brzemieniem bólu typowym dla dorosłości. By uniknąć mówienia o Maurze w czasie przeszłym, czasami myślę i mówię, używając określeń „przed” i „po”. Z całą pewnością jest jakieś przed i jakieś po, z fizyczną granicą, która je oddziela. Tamtego popołudnia żył i był ze mną, pił wino i poprosił, żeby mu trochę bardziej podsmażyli filet, odebrał kilka telefonów z wydawnictwa, podczas rozmów bawił się pojemnikiem na serwetki. Na odwrocie wizytówki restauracji zanotował dla mnie tytuł książki jakiejś Francuzki, którą to pozycję gorąco mi polecał, podrapał się w lewe ucho, nie czuł się swobodnie, być może nawet odczuwał wstyd, i potem mi o tym powiedział. Prawie bełkotał. A kilka godzin później już nie żył.
Logotyp restauracji zawiera kawałek koralowca. Często na niego patrzę. Zachowałam tę wizytówkę, na której Mauro swoim nienagannym pismem nakreślił tytuł książki, która tak bardzo mu się spodobała. Być może ze względu na to, że każdy swobodnie, wedle potrzeby serca może upiększać własne nieszczęścia kolorami fuksji, żółciami, błękitami i zielonościami, od dnia wypadku myślę o okresach „przed” i „po” w moim życiu jako o przedzielonych Wielką Rafą Koralową. Za każdym razem, gdy zastanawiam się, czy coś wydarzyło się przed śmiercią Maura, czy po niej, z całych sił staram się wyobrazić sobie tę rafę, wypełnić ją kolorowymi rybami i rozgwiazdami oraz zamienić ją w równik mojego życia.
Kiedy śmierć przestaje należeć do innych, trzeba starannie przygotować jej miejsce po drugiej stronie rafy, w przeciwnym razie bezceremonialnie ogarnie całą przestrzeń.
Umieranie nie jest mistyczne. Umieranie jest fizyczne, jest logiczne, jest prawdziwe.1
Pili, sprawdź urządzenia, szybko! Oddycha?
– Nie.
– Zaczynamy wentylację mechaniczną z ciśnieniem dodatnim.
Cicho powtarzam parametry dziecka, jak litanię. „Wiem, malutka. Nie tak miało wyglądać twoje przyjście na świat, ale teraz musisz oddychać, słyszysz?”
– Trzydzieści sekund. – „Jeden, dwa, trzy... Tam leży kobieta, która jest twoją matką, i zginie bez ciebie, widzisz ją? No dalej, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście... Dalej, oddychaj, dla tego, co ci najbardziej drogie. Obiecuję, że jeśli uda ci się z tego wyjść, wszystko się zmieni, tu się całkiem dobrze żyje. Siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia... Warto żyć, wiesz... Dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery... Czasami jest trudno, co cię będę oszukiwać... Dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem... Dalej, malutka, nie rób mi tego. Przysięgam, że warto. Trzydzieści...”
Cisza. Noworodek się nie porusza.
– Pili, częstotliwość rytmu serca?
Napotykam oczy pielęgniarki, które uważnie mnie obserwują. To drugi raz w ostatnim czasie, znam to ostrzegawcze spojrzenie. Ma rację, nie powinnam być dla niej taka oschła, właściwie to nie powinnam być w ogóle oschła. Nie czuję się jednak dobrze. Jest mi gorąco, a twardy chodak podrażnia niewielki pęcherz na prawej stopie, który zrobił mi sandał pod koniec wakacji. To kluczowe minuty, zaraz po porodzie – pęcherz i upał nie są tu potrzebne. Dziewczynka za wszelką cenę musi zachować temperaturę ciała. Być może to nie był dobry pomysł, żeby wyjechać z miasteczka o świcie i przybyć prosto do pracy, bez zatrzymania się w domu, bez rozpakowania się i pozbycia, choćby z grubsza, tego dziwnego poczucia, że przez prawie dwa tygodnie byłam gdzieś indziej, daleko od pracy, od historii medycznych moich dzieci, daleko od wyników badań, od laboratorium, daleko od tego wszystkiego, co mnie trzyma w pionie.
Nowa decyzja. Krótkimi, szybkimi ruchami stymuluję stopy małej i jak zawsze, gdy wykonuję tę procedurę, powstrzymuję chęć, by uderzać mocniej, bardziej nerwowo. „Nie możesz mi tego zrobić, wrzesień nie może się tak zacząć. Dalej, oddychaj, ślicznotko”. Ponowne badanie.
Próbuję skupić się na informacjach z monitora i na dziewczynce, ale muszę na kilka sekund zamknąć oczy, bo nie mogę zasłonić sobie uszu. Pytania rzucane przez matkę, brzmiące na porodówce niczym nieutulony szloch, zupełnie wybijają mnie z rytmu. Cudze cierpienie jest teraz dla mnie jak widok pełnego talerza po obfitym posiłku. Nie mieści się we mnie i wywołuje wstręt. Dźwięki wyrażające ból zmieniają się w te, które wydawała z siebie matka Maura w dniu pogrzebu. Rozszarpywały duszę.
„Oddychaj, maleńka, no już, na litość boską, oddychaj!”
Marszczę czoło i kręcę głową, by przypomnieć sobie, że to nie czas na rozpamiętywanie trudnych kwestii. Tutaj się nie rozpamiętuje. Tutaj się nie wspomina. „Nie tutaj, Paulo, skup się”. Rzeczywistość spada na mnie jak kubeł zimnej wody i w mgnieniu oka wracam na swoje miejsce – mam przed sobą drobne ciałko, które nie oddycha, waży zaledwie osiemset pięćdziesiąt gramów i leży w inkubatorze do reanimacji. Los tego dziecka zależy ode mnie. Natychmiast uświadamiam sobie, jak uaktywnia się mój szósty zmysł, który coraz bardziej mną kieruje, coś na kształt równowagi między ekstremalną obiektywizacją, gdzie trzymam procedury i racjonalność, a czystą przebiegłością intuicji, bez której zapewne nie mogłabym pomagać tym kruchym istotkom przychodzić na świat.
„Posłuchaj, maleńka, warto na przykład zobaczyć morze”.
– Pili, wstrzymuję wentylację. Spróbuję stymulacji dotykowej pleców.
Zaczerpuję powietrza i wypuszczam je jak ktoś, kto szykuje się do skoku w przepaść. Maseczka staje się murem, który zatrzymuje mój wydech, mieszankę fluoru pasty do zębów, którą znalazłam dziś rano w łazience taty, z niesłodzoną kawą pospiesznie wypitą na autostradzie. Tęsknię za moimi rzeczami, za własną normalnością. Brakuje mi kawy i mojej kawiarki. Zapachu domu, własnego rytmu, możliwości robienia tego, co się chce, bez konieczności tłumaczenia się komukolwiek.
Pocieram drobniutkie plecki tak delikatnie, jak tylko potrafię.
„Morze ma swój rytm, wiesz. O taki: przypływ i odpływ, przypływ i odpływ. Czujesz moje ręce? Fale przypływają i odpływają, o tak. Dalej, skarbie, warto poznać morze. Są inne rzeczy, ale teraz skup się na morzu, o tak, powoli. Czujesz?”
– Oddycha.
Pierwszy krzyk przypomina raczej miauknięcie, ale na porodówce przyjmujemy go z radością, jaką budzi letnia burza.
– Witaj... – Nie jestem pewna, czy mówię to do dziewczynki, czy do samej siebie, ale z trudem powstrzymuję emocje.
Myję ją szybkimi rutynowymi ruchami. Robiłam to setki razy. Uspokajam się, widząc, że nabiera kolorów, a jej przezroczysta skóra różowieje, dając nadzieję.
– Częstotliwość rytmu serca?
– Sto pięćdziesiąt.
– Pili, podłączamy ją do CPAP-u i wkładamy do inkubatora, proszę. – Patrzę znad maseczki w oczy pielęgniarki, by dać jej do zrozumienia, że żałuję poprzedniego tonu. Lepiej mieć Pili po swojej stronie, inaczej się obrazi i będę długo czekać na wykonanie zleconych badań. Przynajmniej ona wciąż się na mnie obraża, a to już coś. Od kilku miesięcy cały świat wybacza mi moje wybuchy, a gdy tak się dzieje, wpadam w jeszcze większą złość i mój humor staje się jeszcze bardziej podły.
Kiedy czekam na inkubator, ponownie pocieram maluteńkie plecki, pokornie, tym razem, by odwdzięczyć się tej dziewczynce za tak wielką gotowość do trzymania się życia. Nie mogę jednak pozbyć się myśli, że w gruncie rzeczy głaszczę ją z innego powodu, z jakiegoś niewyraźnego poczucia, że ona tu nadal jest, a Maura już nie ma. Bo go nie ma, Paulo. Nie ma go, lecz mimo to wraca, nawet wtedy, gdy trzymam te kilkaset gramów galaretowatego życia.
– Popatrz, mamusiu. Pocałuj córeczkę. – Na kilka sekund zbliżam dziewczynkę do matki, by ta ją poznała. – Trochę jej zeszło, nim złapała oddech, ale już po wszystkim. Teraz zabierzemy ją na intensywną terapię, tak jak się umówiłyśmy, dobrze? Niedługo się tam spotkamy i wszystko wam na spokojnie wyjaśnię. Niczym się nie martw, będzie dobrze.
Niczego jej jednak nie obiecuję. Oczy matki błagają o dar nadziei, ale po Maurze nie składam już żadnych obietnic.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------