Portrecista psów - ebook
Portrecista psów - ebook
Wczesne lata dwudzieste, Pomorze, pogranicze polsko-niemieckie. Tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości złodziejce, paserce i morderczyni udaje się przejąć nieczynny zakład fotograficzny. Zatrudnia w nim młodego Niemca Martina, chłopaka, który ma nietypową pasję – zawodowo fotografuje psy, najchętniej martwe, bo tylko wtedy może je uchwycić w idealnej ostrości. Gdy właścicielka atelier odkrywa, że Martin jest również zafascynowany kobiecym ciałem, wpada na pomysł, jak wykorzystać jego talent fotograficzny dla dodatkowego zarobku. Traktuje młodzieńca jak syna i wszystko szłoby świetnie, gdyby nie zawiłości ludzkiego charakteru i fakt, że z rodziną, zwłaszcza tą mafijną, najlepiej wychodzi się, nomen omen, na zdjęciach.
Wojciech Chamier-Gliszczyński w swoim brawurowym debiucie z lekkością prowadzi czytelnika przez półświatek międzywojnia, doprawiając całą historię solidną dawką humoru i groteski. Pod powierzchnią tej surrealistycznej prozy kryją się jednak poważne rozważania na temat moralności, ludzkiej natury i tożsamości, a zwłaszcza skłonności człowieka do czynienia zła.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-102-3 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To taka rozkoszna, dobra nicość, czy po prostu
Zwyczajna nicość, chłodna, próżna, nic nie znacząca?
Długo milczał Budda i rzekł niedbale:
Na to pytanie nie ma odpowiedzi.
Bertolt Brecht, _Przypowieść Buddy o płonącym domu_
(przeł. Robert Stiller)
Odchodzi się ze świata w rosę, w wietrzyk, w gwiazdy. Stajemy się jakąś cząstką soku drzew, blasku drogich kamieni, upierzenia ptaków. Oddajemy z powrotem Naturze to, co ona nam pożycza, i Nicość, która jest przed nami, nie ma w sobie nic straszniejszego od Nicości znajdującej się za nami.
Gustave Flaubert, _Bouvard i Pécuchet_
(przeł. Wacław Rogowicz)I
Ech, wojenka, wojenka,
prześliczna panienka,
i wszystkie inne sprawy schodzą na drugi plan,
wojenka najlepsza dla takich jak ja,
niech więc ta piosenka trwa i trwa, i trwa…
Ten stary sędzia, co miał wydać na mnie wyrok, dawno już w ziemi, a prokurator wyjechał ponoć aż do Brazylii; nawet świadków i strażników, co pilnowali mnie w areszcie, już pośród żywych nie ma. Nikt nic nie wie ani nic nie pamięta. Wojna wybuchła, a potem się skończyła i nikomu nawet nie przyszło do głowy dalej mnie ścigać. Raz tylko spotkałam na swojej drodze człowieka, któremu mój nieświętej pamięci mąż winien był pieniądze, ale człowiek stary, nie poznał mnie. Ja mu mówię, że znamy się z dawnych czasów, i na kielicha do karczmy proszę, więc poszedł. Tam przy stoliku spojrzał na mnie i powiada: „Rzeczywiście, skądś panią znam, nie byliśmy razem z pani mężem w jednej faktorii?”, a ja mu na to, że kto by te wszystkie dawne rzeczy spamiętał. Zaproponowałam, że odprowadzę go na dworzec, po drodze tylko wstąpię do znajomego kaletnika, bo mi się sprzączka w pasku torebki zepsuła, i gdy tak szliśmy gęsiego w mroku, wąską uliczką pomiędzy rozlatującymi się szopami rzemieślniczymi, udusiłam tym paskiem nieboraka.
Nie dowiedział się nawet za co, ale tak właśnie się dzieje, kiedy człowiek pozbywa się wszelkich śladów z przeszłości. Wszystkich. Nie pozostał po mnie żaden ślad w pamięci potomnych. Dla was też jestem nikim i lepiej, żeby tak zostało na wieki wieków.
Dla was, robaczki, jestem tylko okiem i uchem,
niewidzialnym duchem, złym,
więc strzeżcie się mojego wężowego języka, bo nieraz przyjdzie wam się z nim mierzyć. Język może być zupełnie kryształowy albo niczym soczewka zwodzić patrzącego, pokazując wykrzywiony obraz każdej historii, każdego człowieka. Stwarzać światy, które nie istnieją, ponieważ opowieść zawsze dotyczy czegoś, co się ongiś wydarzyło, a więc przeszłości, a przeszłość to jest to, czego już nie ma. Przeszłość fałszywa i prawdziwa ma dla języka ten sam status co przyszłość, której nikt nie zna. Więc skoro język zły, to i świat przezeń stworzony także niedobry? Albo i dobry, to nie ma zresztą większego znaczenia. Bywają tacy, co wiecznie zła pragnąc, ciągle dobro czynią, i pewno na odwrót też tak się zdarza. Nie wierzycie, że świat może mieć złego ojca? Spójrzcie lepiej na własny, jak starannie jesteście wymyśleni, co jest kwestią wyboru, a co już koniecznością, co zaplanowaną intrygą, a co już tylko błędem albo omyłką pisarską. Nie na darmo napisane jest, że na początku było Słowo, a teraz odpowiedzcie sobie sami, gdzie leży ten wasz początek.
Bo mój początek leży tam, gdzie dostąpiłam swojego wyzwolenia, w mieście położonym daleko na wschodzie, w wielkim domu nad rzeką, pogrążonym w ciszy, w którym na zawsze zamilkł mój okrutny małżonek – po tym jak obcięłam mu genitalia i zamarynowałam je w słoiku na konfitury. Mieli mnie sądzić za mężobójstwo, ale uciekłam; sto razy zmieniałam imię i już nigdy nie chciałam mieć do czynienia z żadnym mężczyzną.
Jednak nie zamierzałam opowiadać tutaj o sobie, lecz o chłopaku!
O nim chciałam opowiadać, o Dogsie.
Zaczęło się od tego, że pod koniec wojny zostałam właścicielką zakładu fotograficznego w dawnym mieście Konitz, które na mocy traktatu wersalskiego weszło w skład terytorium państwa polskiego. Zakład fotograficzny Dogsa wraz z całym wyposażeniem zdobyłam, a raczej wyzyskałam, w sposób podstępny od jego właściciela, który w pijanym widzie opuścił karczmę, pomylił drogę i z moją niewielką pomocą skręcił kark, wpadając do suchego doku w Kilonii. Fotograf był wdowcem, a do tego Niemcem, cała jego dalsza rodzina zaś wyjechała z miasta jeszcze w czasie wojny w poszukiwaniu lepszego miejsca do życia. To utwierdziło mnie w przekonaniu, iż na mojej drodze nie stoją osoby mające jakiekolwiek pretensje do zakładu. Zdarzało mi się czasem rozmawiać z sąsiadką lub innym znajomym fotografa o okolicznościach, w których objęłam w posiadanie atelier starego Dogsa – mówiłam wtedy, że jestem wdową po jego bracie z Essen, ponieważ była to dla mnie dobra okazja, aby zacząć prosperować pod nowym nazwiskiem. Wówczas dowiedziałam się, że fotograf miał jeszcze syna, który zginął zapewne gdzieś w okopach na polu bitwy, przysypany zwałami ziemi i zadeptany przez front wschodni. Mogłam zatem spokojnie prowadzić interes, podając się za jego prawowitą właścicielkę. Nie byłam jednakowoż biegła w sztuce fotografii, dałam więc ogłoszenie w prasie, że szukam wykwalifikowanego pomocnika.
Wielu miejscowych trwało w przekonaniu, że to nowe państwo jest jedynie tworem okresowym, epizodem w historii, dlatego należy przeczekać zawieruchę dziejową tak, jakby nic się nie zmieniło; dotyczyło to zwłaszcza właścicieli dużych fabryk, lecz drobni rzemieślnicy i kupcy coraz częściej decydowali się na wyprowadzkę do miast położonych w głębi Niemiec lub do Prus Wschodnich, tak jak żydowski krawiec z zakładu obok albo rodzina piekarzy. Napływający do miasta rzemieślnicy zaczęli zajmować miejsca opuszczone przez dawnych przedsiębiorców, otwierali zupełnie nowe sklepy i warsztaty, nic więc dziwnego, że do pracy w moim zakładzie nie było chętnych. Po miesiącu zgłosił się jednak wyjątkowy kandydat. Młody Niemiec imieniem Martin, który zdawał się wiedzieć o fotografii wszystko, co trzeba. Przyjęłam go więc, oferując nocleg w suterenie, do której prowadziły schody na zapleczu. Była to wygodna służbówka i młody Niemiec bardzo się ucieszył, że może tam mieszkać za darmo, mając do dyspozycji duże łóżko i miednicę do mycia.
Od razu zdradził mi swój pomysł na dobry interes – koloryzowane portrety zwierząt domowych, w szczególności wszelkiej maści psów, po których ich właściciele chcieliby mieć jakąś pamiątkę. Pokazywał mi przykładowe prace: dwa pekińczyki w czepcach, jeden wyżeł, trzy posokowce, kilka portretów owczarków niemieckich.
– Jak żywe, prawda? – pytał co jakiś czas, a później wyjaśnił, że większość zdjęć przedstawia zwierzęta martwe.
Były dwa tego powody: pierwszy to ten, że właściciele zazwyczaj orientowali się w potrzebie posiadania portretu swojego pupila dopiero w momencie, gdy zwierzę zdychało; drugi zaś powód dotyczył zwłaszcza starszych dzieł i miał techniczne wyjaśnienie – długość otwarcia przesłony, a co za tym idzie czas naświetlania, wymagała, aby obiekt fotografowany długo pozostawał w bezruchu, było to bardzo trudne do wykonania w przypadku psów i kotów, chyba że zwierzę akurat drzemało.
– W dzisiejszych czasach nie stanowi to aż tak wielkiego problemu, jednak zdjęcia często wychodzą poruszone, trudno jest zrobić _idealną_ fotografię – wyznał, wzdychając.
Wydawało mi się czymś niedorzecznym wykonywanie portretów martwych zwierząt, a później ich koloryzowanie w celu przydania im cech żywego stworzenia. Pomysł był dziwaczny, jakby wpadła na to osoba bardzo niedojrzała, lecz jak twierdził chłopak, przed wojną był na usługę spory popyt i wszystko wskazywało na to, że obecnie projekt się powiedzie. Ten Martin miał jednak umysł dość bystry i wypytywał mnie o różne rzeczy: od kiedy prowadzę zakład, kto uczył mnie fachu i tak dalej, odpowiadałam więc zgodnie z prawdą, że na fotografowaniu się nie znam, a zakład prowadzę od niedawna. W kwestiach rodzinnych byłam równie powściągliwa, ponieważ nie lubię się wysilać bez potrzeby, ale on nie dawał za wygraną i miał z tego niezły ubaw. Pytania chłopaka wzbudziły mój niepokój i zaczęłam podejrzewać, że jego intencje nie ograniczają się jedynie do chęci zdobycia stałego wynagrodzenia oraz lokum.
– A starego Dogsa dobrze pani znała?
– Nie bardzo, jestem daleko z nim spowinowacona, ale można powiedzieć, że byłam jedyną z rodziny, która towarzyszyła mu w jego ostatniej drodze… To może uczcimy pana angaż czymś mocniejszym? – spytałam, chcąc prędko zmienić temat rozmowy.
– Chętnie, pani Dogs – powiedział chłopak.
Podeszliśmy do kredensu, gdzie trzymałam wyborny koniak. Następnie udałam, że nie mogę znaleźć jakiejś rzeczy, karafki albo obcinacza do cygar, a wtedy na moment stracił czujność i odruchowo sięgnął do właściwej szuflady, której zawartości nie mógłby naturalnie znać, gdyby nie poznał jej wcześniej.
– O! Szczęśliwy traf! – zawołałam, nie chcąc spłoszyć dawnego domownika, domyśliłam się bowiem, że chłopak imieniem Martin musi być synem fotografa, synem, który powrócił do domu rodzinnego i zastał w nim starą Polkę udającą Niemkę. Powrócił dopiero co zwolniony z służby, po ratyfikowaniu traktatu przez Republikę Weimarską – zauważyłam, że ma na sobie jeszcze wojskowe portki i buty.
Trzeba przyznać, że nieźle odgrywał swoją komedię, lepiej nawet ode mnie wychodziło mu podszywanie się pod kogoś, kim nie był, „młodego fotografa ze Stolp, szukającego nowego zajęcia po śmierci dawnego pryncypała”. Zastanawiałam się, dlaczego wprost nie upomina się o swoje, mógł bowiem wkroczyć w towarzystwie policji albo żandarmerii wojskowej i zażądać aresztowania mnie pod zarzutem oszustwa. Z podejrzeniem zbrodni morderstwa dokonanej na starym Dogsie trafiłabym wtedy na długi czas za kraty i z pewnością nie zdołałabym wykręcić się od odpowiedzialności, gdyby odkryto moją dawną tożsamość. Tak się jednak nie stało, młody Dogs zachowywał zimną krew, ze swadą opowiadał mi o swoich przygodach wojennych i zdradzał anegdoty, które przywiózł z wielkiego świata, tak abym uwierzyła, że naprawdę nazywa się Martin Schmitt i pochodzi z miasta Stolp, a ja udawałam, że oczywiście wszystko, co mówi, jest zgodne z zasadami zdrowego rozsądku, tak jakby poszukiwanie pracy akurat w mieście, które niebawem przejdzie pod jurysdykcję innego państwa, było najzwyklejszą rzeczą na świecie. Ale gdy tylko rozstaliśmy się wieczorem, a młody Dogs poszedł na spoczynek do służbówki pod podłogą zakładu, zaczęłam czynić przygotowania do przeprowadzenia sprawnej operacji pozbycia się nieproszonego gościa; tak jak to miałam w zwyczaju dawnymi czasy, kiedy osobników niewygodnych traktowało się chloroformem, a potem zakopywało żywcem w głębokim jarze sosnowym za miastem. Niestety o chloroformie w tamtej sytuacji nie mogło być mowy, do dyspozycji miałam jedynie ostry nóż do mięsa, a użycie tego narzędzia groziło zanieczyszczeniem łóżka i podłogi. Gdy przemierzałam parter w poszukiwaniu odpowiedniego sukna albo dywanu, mój wzrok padł na poręczny rzemień zdatny do duszenia.
Nagle w środku nocy do drzwi frontowych zapukał patrol żandarmerii wojskowej z 69 Brygady Piechoty w Schlochau. Zdjęta strachem, przekonana, że oto nadchodzi czas mojej zguby, gdyż młody Dogs z pewnością zaaranżował pojmanie mnie właśnie teraz, w przeddzień wymarszu Grenzschutz z Konitz, abym została osądzona i skazana w trybie przyśpieszonym jeszcze przez sąd Martinowi przychylny, podeszłam do drzwi i otworzyłam żołnierzom, gotowa rzucić się do walki. Za plecami trzymałam tasak, który wcześniej porządnie naostrzyłam, w perspektywie mając krwawy mord na niczego niepodejrzewającym młodym portreciście psów.
– _Guten Abend, Frau Dogs_ – zaczął uprzejmie oficer, zdjąwszy wojskową czapkę, zanim przestąpił próg domu. – Dobry wieczór, pani Dogs. Pozwoli pani, że się przedstawię: podporucznik Bernhard, a to jest chorąży Dehnel. – Wskazał młodego człowieka stojącego na zewnątrz. – Mam dla pani złą wiadomość. – Oficer posadził mnie na zydlu nieopodal wejścia, a sam zajął szeroką ławę, na której zazwyczaj siadywali klienci w oczekiwaniu na przyjęcie u fotografa. – Na pewno jest pani zaskoczona naszym przybyciem o tak późnej porze – ciągnął oficer. – Nie niepokoilibyśmy pani, gdyby nie chodziło o poważną sprawę. Pani syn Martin popełnił straszliwą zbrodnię i zbiegł z jednostki w Königsbergu. Od miesiąca jest poszukiwany przez żandarmerię wojskową, ciążą na nim poważne zarzuty. Istnieje podejrzenie, że ukrywa się w rodzinnych stronach. Potrzebujemy teraz pani pomocy w ujęciu go w sposób najmniej dla niego dolegliwy. Potem będą oczywiście sprawiedliwy sąd i stosowna kara, na razie jednak chcielibyśmy, aby cała sprawa zakończyła się, jak to się mówi – oficer uśmiechnął się – bez jednego wystrzału. Rozumie pani?
Cały czas milczałam, siedząc na zydlu, i powoli odpływała ze mnie fala zdenerwowania, albowiem zdałam sobie sprawę, że to nie ja jestem przedmiotem poszukiwań wojska, lecz młody chłopak ukryty w służbówce pod podłogą. Mogłam teraz wydać go temu oficerowi i bez trudu wymazać ze swojego życia. Z wolna docierał do mnie komizm tej sytuacji, więc poczułam rozbawienie, kiedy podporucznik rozprawiał z przejęciem o honorze niemieckiego żołnierza i obowiązkach każdego obywatela, o trudnych decyzjach rodziców względem potomstwa i tym podobnych kwestiach, które miałyby rzecz jasna znaczenie dla prawdziwej _Frau_ Dogs, ale nie dla mnie. Młody portrecista psów był teraz na łasce i niełasce starej morderczyni – wystarczył jeden gest, wskazanie palcem schodów prowadzących do sutereny, a patrol czterech zbrojnych, czekający tylko na znak oficera, wydobyłby go z łóżka i w samych kalesonach przetransportował do koszar, a potem wywieźliby go hen daleko i wszelki słuch zaginąłby po nim na zawsze. Zamiast tego odezwałam się do oficera po polsku, że nic nie rozumiem, a potem udawaną łamaną niemczyzną wytłumaczyłam, że zakład nabyłam niedawno po zmarłym Dogsie, a o jego rodzinie wiem tylko tyle, że wyprowadziła się do Akwizgranu. Żołnierze odstąpili od przeszukania mieszkania, co z pewnością mieli zamiar uczynić, gdybym odmówiła pomocy, powołując się tylko na matczyną miłość do syna.
I tak to oboje,
młody Dogs i ja,
pozostaliśmy na wolności.
Następnego dnia we dwójkę obserwowaliśmy wymarsz Grenzschutz w kierunku Schlochau, a potem poszliśmy świętować zajęcie miasta przez wojska polskie. Nie zdradziłam chłopaka ani nie zabiłam go, ponieważ wydał mi się cenny, a Bóg mi świadkiem, że nigdy, poza jednym wyjątkiem, nie pozbawiłam życia osoby, którą zdążyłam jakoś polubić. Powiedziałam o tym chłopakowi, a potem dla żartu dodałam jeszcze, że dawno temu, podczas zsyłki na dalekiej Syberii, musiałam zjeść swojego towarzysza, młodego Gruzina. Chłopak z niedowierzaniem dopytywał się o więcej, zatem bez zdradzania szczegółów opowiedziałam mu o swoim przypadkowym zaangażowaniu w organizację zamachu na rosyjskiego cara, o procesie i zamianie kary śmierci na zsyłkę na wschodnią Syberię… Wszystko bujdy na kiju, a on słuchał niezrażony z oczami wielkimi jak spodki i wciąż zadawał pytania.
– I wtedy – mówię – w czasie ucieczki, kiedy byliśmy już daleko od obozu, po tygodniowym marszu, nadszedł czas, aby zdecydować, kogo zjemy. Był ze mną jeszcze inny uciekinier, pospolity zbir z Petersburga, ale jego mięsa nie wzięłabym do ust.
– Jak to?
– No tak to. Pomyślałam sobie, że przecież jeśli miałabym spożywać ciało człowieka, to chciałabym, aby to była osoba szlachetna i dobra, którą darzyłabym sympatią, a nawet miłością. A pan chciałby się truć złym człowiekiem?
– Nie, oczywiście, że nie. Ale zjeść przyjaciela? Nie mógłbym.
– Zatem wolałby pan raczej umrzeć z głodu? Razem z nim? – zapytałam, po czym opowiedziałam mu o plemionach kanibali maoryskich, które spożywając ciało swoich zmarłych, oddają w ten sposób hołd ich pamięci; rytualnie dokonują aktu kanibalizmu, co stanowi wyraz najgłębszego szacunku dla osoby zjadanej i mistyczne przymierze, podobne do tego, które co niedziela odnawia się w każdej europejskiej świątyni. – Jest pan katolikiem?
– Nie. Tatko prowadził nas do Świętej Trójcy, jestem więc konfirmowany, lecz nie bardzo praktykuję.
– Ale rozumie pan, co ma na myśli ten, który mówi: „Bierzcie, jedzcie, to jest ciało moje”? – spytałam, a potem zaczęłam swoje dywagacje o Chrystusie i dawnym sporze na tle Jego boskości, o koncepcjach braci polskich, zwanych arianami, o tym, że w ich zborach niewiasty mogły wygłaszać kazania i nauki moralne, co osobiście wydawało mi się godne pochwały, mój podpity nieco rozmówca zgadzał się zaś ze mną w ogółach, albowiem również twierdził, że wszyscy ludzie są równi przed Bogiem.
I tak to, zanim wyczerpaliśmy wszystkie tematy składające się na naszą teologiczną dysputę, zabrałam młodego Dogsa do burdelu, gdzie w miłym towarzystwie pań kontynuowaliśmy tę pouczającą rozmowę, podczas której wiele miejsca poświęciliśmy zagadnieniom moralności, dobra oraz zła, z których istnieniem wiąże się oczywiście nasz ludzki dramat wolności, cierpienia i grzechu, w tym grzechu nieczystości, tak pospolitego i powszechnego w czasach rozruchów oraz niepewności powojennej. Wówczas, trzymając na kolanach Monę, jedną z moich ulubionych dziwek, spytałam, jak ustosunkowuje się on do kwestii pochodzenia perykopy o kobiecie cudzołożnej i czy znane są mu dzieła pod tytułem: _Wszystkie niewiasty Starego i Nowego Testamentu cnotliwe i bezbożne_ oraz _Bohaterowie chrystiańscy_. A kiedy odpowiedział, że nigdy nie rozważał podejmowanych tam kwestii cudzołóstwa, zauważyłam, że przebywała w tym burdelu pewna Jezabel, której najwyraźniej wpadł w oko!
Była młoda. Siedziała przy kontuarze, miała rozłożyste biodra i potężne uda, okryte tylko do połowy aksamitną koszulą nocną w czerwonym, agresywnym kolorze; przez cienki materiał przebijał kontur jej piersi, na pierwszy rzut oka trochę za małych, ale wystarczająco wydatnych, żeby snuć o nich poważne domysły. Jej szyja wydawała się nieproporcjonalnie długa i bardzo dobrze współgrała z plecami oraz ruchliwą talią. Bez przerwy się wierciła, nie mogła usiedzieć w miejscu, zupełnie jak gdyby po jej ciele chodziły mrówki. Co jakiś czas przesuwała ręką po łydkach lub ramionach, strzepując niewidzialne owady ciągnące do niej jak do plastra miodu. Na spocone czoło opadały niesforne loki, a pozostałe splecione z tyłu głowy odsłaniały opaloną szyję, z jej spojrzenia zaś biły bezdenne pokłady przychylności, o której śni każdy chłopak. Był to ten właśnie wyraz oczu stanowiący zalążek owej tęsknej, wilgotnej, zmysłowej przychylności, do której według wyobrażeń mniej dojrzałych mężczyzn zdolna jest jedynie istota nie z tego świata. Usuwała co jakiś czas dłonią elektryczny dreszcz z ramion i jasnych łydek i toczyła czarnymi oczami, pokazując świecące białka kontrastujące z czernią jej gęstych rzęs. Dreszcz zmysłowo wykrzywiał pełne, błyszczące usta podkreślone lśniącą pomadką. Młody Dogs obrócił się w stronę dziewczyny i w przypływie pijackiej rzewności wyznał, że owszem, chciałby choć raz spojrzeć na piękno jej ciała. Tak powiedział: „spojrzeć na piękno”! Nieźle się tym ubawiłam, więc skinęłam na dziewczynę, aby podeszła i zabrała chłopca do swojego pokoju.
Bardzo się ucieszyłam, że mój prezent przypadł mu do gustu, ale Martin był już zmęczony i niepokoiłam się, czy nie marnuję na niego swoich pieniędzy. Później, kiedy sama oddawałam się lubieżnym rozkoszom z Moną w jednej z izb położonych nad salonem dla klientów oczekujących na swoją kolej, spełniły się moje obawy. W drzwiach sypialni odezwał się głos właścicielki przybytku z prośbą o interwencję w sprawie mojego „syna”, który spał kamiennym snem w łóżku dziewczyny, niezbędnym przecież do dalszej pracy.
– Śpi. Obciągałam mu przez dobre pół godziny i nic! – powiedziała Jezabel głosem pełnym rozpaczy i zawodowego rozczarowania. – Musi pani go stąd zabrać. Nie może przecież okupować pokoju całą noc!
Weszłam do środka, aby spojrzeć na spokojne oblicze chłopaka, którego dziwki nazywały moim „synem”, i wzruszyłam się tym widokiem. Starość rodzi słabość, a trzeba powiedzieć, że w oczach większości mężczyzn byłam już starą, niemal pięćdziesięcioletnią kobietą. Niewielu wie, jak to jest być łajdakiem i dożyć starości. Czymże jest złodziej, sprośny cudzołożnik, zawistnik, zdrajca, morderca, kłamca, rozpustnik, wyuzdany bezwstydnik i opilca wstrętny, kiedy dopadają go słabość i rozrzewnienie wzmożone przez wypity alkohol? Powiedziałam: niech śpi na zdrowie, zapłacę za całą noc z góry i niech nie przychodzi im do głowy budzić chłopaka tym trajkotaniem.
Kiedy mieliśmy już wyjść z burdelu, okazało się, że Dogs zapodział gdzieś portki, co powetował sobie świśnięciem komuś słomkowego kapelusza, i powędrował ze mną w blasku wschodzącego słońca w samych kalesonach. Schodziliśmy ze wzgórza, patrząc na średniowieczne centrum miasta, śpiące jeszcze po wieczornej fecie, którą polska ludność urządziła na powitanie nowej administracji, na smukłe wieże kościoła gimnazjalnego obok przysadzistej fary i spiczastej dzwonnicy kościoła Świętej Trójcy, i czuliśmy się jak przybysze z dawnych czasów. Jakbyśmy punkt ósma mieli stawić się w ratuszu ze strzelbami na ramionach, z formalnym wnioskiem o przyjęcie w poczet mieszczan, by móc schronić się za grubymi murami. Zazdrościłam swojemu towarzyszowi tej młodzieńczej rześkości, tego, jak niestrapiony wspinał się na każdy murek po drodze, bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia, bez cienia wątpliwości, zupełnie tak jak niegdyś czułam się ja, kiedy byłam młoda i miałam wszystko do zdobycia, a nic do stracenia. Wschodzące słońce wyostrzało każdy kontur, zębate dachy kamienic, wyniosłe sylwetki baszt, zdobienia kolumn i pomników postawionych na miejskich placach. Wskazując na panoramę miasta, Dogs wyjaśniał mi zjawisko fotografii, budowę ciemni optycznej, w którą można schwytać, jak w zaczarowane pudełko, całe pejzaże, oblicza ludzi i sylwetki zwierząt.
– By ten wielki gotycki kościół mógł zostać utrwalony na światłoczułym materiale, jego obraz musi przejść przez maleńki otwór, wielkości źrenicy oka. To niesamowite, jeśli się nad tym głębiej zastanowić.
– Że coś tak niewielkiego może pochłaniać cały świat? – spytałam, najwyraźniej wpadając w nastrój bliski metafizycznym niepokojom, które nawiedzają młodzieńcze umysły. – Czy nie jest podobnie, gdy człowiek patrzy na drugiego, czuje jego zapach, dotyk, czy nie powstaje wówczas w pamięci obraz? Tak, to jest to: ludzkość to miliony zwierciadeł, w których odbija się oblicze świata! – zawołałam w natchnieniu.
– Brzmi jak fragment jakiejś powieści. To jest jednak co innego – powiedział po zastanowieniu. – Z tego, co wiem, w głowie ludzkiej nie znaleziono kliszy… – Dogs spojrzał na mnie i roześmiał się beztrosko, a ja wyobraziłam sobie swoją głowę, a w niej ciemny pokój, w którym wyświetla się obraz złożony z niezliczonych slajdów. Slajdy bledną i zacierają się w pamięci i nie można już ich wydobyć za pomocą żadnego wywoływacza.
– To prawda – odpowiedziałam, parskając śmiechem. – Szkoda, że z ludzkiej głowy nie można wyjąć kliszy.
Potem niewiele słów zamieniliśmy z Dogsem w kwestiach religijnych i duchowych, a więcej na temat fotografii. Przez pewien czas pomagałam mu w prowadzeniu zakładu, zanim zajęłam się już na dobre własnymi interesami, kontrabandą i dostarczaniem przemycanego towaru do burdeli tudzież karczm, dóbr pochodzących z licznych kradzieży, dokonywanych przez pomniejszych rzezimieszków na moje zlecenie. Pilnowałam przy tym, aby nic z tego nie docierało do wiadomości władz i przykładnych mieszkańców miasta.
Istnieją trzy podstawowe sposoby pozyskiwania trefnego towaru: kradzież, wymuszenie i oszustwo, metody, które nazywam „wielką trójką”. Jeśli przykładowo handlujesz damskimi włosami na peruki dla bogatych pań, możesz je uzyskać drogą kradzieży, niczym kieszonkowiec, obcinając warkocze w tłumie na jarmarku. Jeżeli złodziej jest sprawny, dziewczyna nawet się nie obejrzy, jak straci pięknie zaplecione brązowe, czarne lub rude włosy, które następnie zostaną specjalnie spreparowane i sprzedane na eksport do Rosji bądź jeszcze dalej, za ocean, do rezydencji bogatych przemysłowców albo na produkcję filmową, albo też do zakładów znakomitych perukarzy opery wiedeńskiej. Można też skupować włosy na dalekiej wsi, nakłaniać niewiasty, by specjalnie je zapuszczały i sprzedawały za zupełny bezcen – ta metoda jest swoistym mariażem oszustwa i wymuszenia, nie da się bowiem ukryć, że wykorzystując naiwność lub trudne położenie dziewcząt, doprowadza się je do niekorzystnego rozporządzenia mieniem, lub w tym wypadku „ciałem”, za cenę nieodpowiadającą wartości pozyskiwanego surowca, z którego wykonuje się peruki sprzedawane potem za bajońskie sumy. Tego typu wyzysk w większości cywilizowanych krajów przybrał formę prawnie akceptowaną. Nikt przecież w dzisiejszych czasach nie może zabronić solidnemu kupcowi handlu towarem, który ten nabywa z legalnego źródła od kobiet dobrowolnie sprzedających go po ustalonej cenie. Towar zresztą trafia do zakładów produkcyjnych, które uczciwie płacą podatki, a następnie do domów przykładnych obywateli, tych, którzy nie urodzili się z bujnym owłosieniem, zaspokajających jedynie swoje podstawowe potrzeby. Zatem produkt finalny przynosi ostatecznie ulgę w cierpieniu wielu osobom, którym „natura poskąpiła”, co stanowi swego rodzaju moralną kompensatę za szkodę poniesioną przez biedne niewiasty zmuszone wyrzec się pięknej fryzury – rzeczy dość trywialnej, jeśli odpowiednio na to spojrzeć. Naturalnie sama nie stosowałam metod „wielkiej trójki”, tutaj muszę zdradzić jedną ważną sprawę: jeśli chcesz handlować damskimi warkoczami, wystarczy, że zaczniesz je skupować, nie przejmując się zbytnio tym, jak zostały one pozyskane – to komfort każdego pasera, musisz tylko dać anons, a warkocze same zaczną napływać do twych magazynów.
Kiedy już wszystkie sprawy miałam załatwione, towary zakontraktowane i zamówienia rozliczone u moich złodziei, przemytników i oszustów, wracałam do zakładu fotograficznego i obserwowałam, jak Dogs w skupieniu naprawia zniszczone aparaty, jak skrzętnie notuje wszystkie dochody w księgach rachunkowych, jak całymi nocami ślęczy nad swoimi rysunkami technicznymi, jaki jest uprzejmy dla klientów, jak terminowo wykonuje wszystkie zlecenia, obsługuje śluby, komunie i pogrzeby, jaki jest uczciwy i dobry, jaki jest skupiony na pracy, jak spokojnie zasypia w suterenie pod podłogą zakładu zmęczony ciężką pracą i bez słowa skargi znosi warunki, w których pozwoliłam mu zamieszkać, mimo że miał pełne prawo upomnieć się o spuściznę po ojcu; i jaki jest dobry i sprawiedliwy, gdy widzi ludzką krzywdę, jak zjada z apetytem drugie śniadanie, jak cieszy się, gdy wołam go do siebie na podwieczorek z koniakiem… To właśnie obserwowałam z myślą okrutną i straszną, że chętnie zjadłabym tego chłopaka, niczym maoryski szaman z Kraju Długiej Białej Chmury z twarzą wytatuowaną wzorzystymi liniami. Pewnego razu patrzyłam na niego w czasie kąpieli i na widok jego nagiego ciała pociekła mi ślinka. Wspaniale rzeźbione plecy, szczupłe, lecz mocne ramiona, długie nogi, jakich mogłaby mu pozazdrościć niejedna kobieta. Na jego grzbiecie dojrzałam liczne podłużne blizny i pomyślałam wtedy, jak okrutna potrafi być wojna, a w sercu poczułam litość nad nim.
Och, i zakochałam się w tym chłopcu, zupełnie jak matka zakochuje się w nowo narodzonym dziecku. Pamiętam, jak po raz pierwszy przyłapałam się na tej myśli, że potrzebne mi będą sporej wielkości kocioł do podgrzania wody, ostre rzeźnickie noże oraz długi brzeszczot zdatny do piłowania kości. I praktyczność tego rozwiązania napełniła mnie niepokojem, że jestem dla swego chłopca śmiertelnym zagrożeniem!
Comber z młodzieńca
By podać comber cielęcy, wystarczy tylko zamówić go u rzeźnika, który na obstalunek cielę odpowiednio rozbierze. Co innego, jeśli chcemy tę wykwintną potrawę przygotować z młodego chłopaka. O coś podobnego wiele natrudzić się trzeba, i to samemu, lecz efekt jest pierwszorzędny, jeśli tylko kucharz uważa, by comber się nadto nie wysuszył. Sprawiony comber najpierw sparzyć, posolić i nakropić cytryną, po czym wstawić do rozgrzanego pieca i polewać suto masłem.
Moja rada: podając do obiadu, można półmisek ugarnirować jarzynami, takimi jak kalafior czy groszek zielony, chyba że podajemy jako pieczyste, wtedy ozdabiamy sałatą w sosie vinaigrette.
Nie było tak, że ilekroć widziałam Dogsa, to namiętnie rozmyślałam o zrobieniu z niego potrawki w buraczkach. Raczej przyłapywałam się na tej myśli i natychmiast ją odganiałam, zupełnie tak, jak odgania się różne lubieżne fantazje. Umiałam dobrze gotować, znałam się na prowadzeniu domu, miałam eleganckie ubrania, koronkowe firany w oknach, porcelanowy serwis do kawy i maszynę do szycia; mogłam więc z powodzeniem odgrywać rolę matki troskliwie opiekującej się synem. Na co dzień sprawiałam wrażenie rozsądnej kobiety z powagą noszącej swój wdowi krzyż, mimo iż naturalnie byłam biegłą w swym fachu paserką, pilną uczennicą podłego ojca, morderczynią złego męża, zręczną manipulantką i oszustką. Kręcili się koło mnie różni zalotnicy, jak na przykład pan Rogala, zamożny właściciel gorzelni, który zachodził czasem zwierzać się ze swoich problemów małżeńskich i innych miłosnych perypetii. Ponieważ był osobą niezwykle romantyczną i łaknącą czułości, której ja nie chciałam mu dawać, postanowił uczynić ze mnie powiernicę swoich sekretów, a rolę tę przyjęłam z wielką przyjemnością, gdyż chciałam wiedzieć, co dzieje się w okolicy.
Jedna historia pana Rogali rozbawiła mnie szczególnie, mianowicie pewnego dnia opowiedział mi, że po publikacji bezbożnej powieści pod tytułem _Lochy Watykanu_ autorstwa André Gide’a przez całą Europę przetoczyła się fala bezpodstawnych i przypadkowych morderstw, dokonywanych na wzór pokazany w tejże książce, a polegających na wyrzucaniu przypadkowych osób z pędzącego pociągu. Oto na trasie Praga–Budapeszt pewien brneński krawiec został złapany na gorącym uczynku, kiedy w środku nocy próbował pozbawić życia powracającego do domu węgierskiego kancelistę, innym razem w pociągu relacji Mediolan–Bergamo doszło do trzech poważnych incydentów podobnego rodzaju, skutkiem czego trzeba było na jakiś czas zawiesić obsługę tego połączenia. W ekspresie z Moskwy do Petersburga pałętał się na przykład pewien emerytowany oficer w poszukiwaniu „wystarczająco” przypadkowej ofiary, a że nie mógł się zdecydować, padł z wyczerpania. Wszystkie te przykłady przez lata przedrukowywały kolejne gazety, a na ich kanwie powstawały niezliczone reportaże oraz opowiadania drukowane w odcinkach, pisane niejednokrotnie przez osoby znające sprawę z drugiej ręki albo jedynie z prasy zagranicznej, tak jak słynny już artykuł zamieszczony w „Dzienniku Chojnickim” o mordercy grasującym w nocnym pociągu do Terespola.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._Polecamy także:
Mira Marcinów
Bezmatek
W brawurowej prozie Miry Marcinów wszystko jest dzikie i dziwne, a najdziwniejsza jest śmierć, której miało nie być. Bo na świecie są tylko dwie okoliczności końca: ktoś zmarł śmiercią tragiczną lub po długich cierpieniach. W tej książce jest inaczej. Są lata dziewięćdziesiąte i te teraz, są małe dziewczynki i młode matki. Marcinów próbuje znaleźć nowy język na opisanie straty i ze skrajnej intymności robi literaturę: transową, mocną, dowcipną, a jednocześnie drżącą, okrutnie szczerą, pełną czułości i tęsknoty nie wiadomo za czym, choć wiadomo, że tej pustki wypełnić się nie da.
_Bezmatek_ to brutalna opowieść o pragnieniu życia i ucieczce od umierania oraz historia wielkiej, szalonej i zachłannej miłości, jaka może wydarzyć się tylko między matką a córką.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I