Portret Doriana Graya - ebook
Portret Doriana Graya - ebook
Napisana w zachwycającym stylu jedyna powieść Oscara Wilde’a. Historia młodzieńca, który sprzedał duszę w zamian za wieczną młodość i piękno. Gdy spotyka na swej drodze cynicznego bywalca salonów Henryka, znajomość ta nie pozostaje bez wpływu na jego niewinną duszę. A kiedy urzeczony urodą chłopca malarz Bazyli Hallward maluje jego portret, Dorian wyraża życzenie, by na zawsze zachować piękno, jakie uchwycił portrecista. Od tej chwili każdy występek, każdy grzech, który wyrządza bliźnim, znajduje odzwierciedlenie w obrazie, sam Dorian jednak zachowuje niczym nieskażoną urodę. By zaspokoić własne potrzeby, bez skrupułów zaczyna ranić innych.
Gdy powieść ujrzała światło dzienne w 1890 roku, wywoła skandal i przyczyniła się do ugruntowania reputacji poety jako pozbawionego moralności dandysa.
Kilka lat później książkę oraz przedstawiony w niej dylemat estetyczno-moralny włączono do procesu wytoczonego poecie za związki homoseksualne, który zakończył się karą więzienia. Sam Wilde pisał w listach o kontekście autobiograficznym powieści: „Sam dostrzegam w sobie Bazylego Hallwarda. Świat widzi we mnie lorda Henryka. Kiedyś, być może w innej epoce, chciałbym stać się Dorianem”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-773-9 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Artysta jest twórcą piękna.
Celem sztuki jest: objawiać sztukę, ukrywać artystę.
Krytykiem jest, kto potrafi własne wrażenie piękna wyrazić w odmiennej formie lub w nowym materiale.
Najwyższa, jak i najniższa forma sztuki jest swego rodzaju autobiografią.
Kto w rzeczach pięknych odnajduje sens brzydki, jest zepsuty, nie budząc zachwytu. To błąd.
Kto odnajduje piękny sens w rzeczach pięknych, jest kulturalny. Posiada przyszłość.
Wybranymi są ci, dla których rzeczy piękne posiadają znaczenie tylko piękna.
Nie ma książek moralnych lub niemoralnych. Bywają tylko książki napisane dobrze lub źle. Nic więcej.
Niechęć wieku dziewiętnastego do realizmu jest wściekłością Kalibana, spoglądającego na własne odbicie w zwierciadle.
Niechęć wieku dziewiętnastego do romantyzmu jest wściekłością Kalibana, widzącego w zwierciadle nie swoje odbicie.
Życie moralne człowieka jest częścią materiału dla artysty, lecz moralność sztuki polega na doskonałym użyciu niedoskonałego środka.
Żaden artysta nie pragnie niczego dowieść.
Nawet rzeczy prawdziwe mogą być dowiedzione.
Żaden artysta nie ma sympatii etycznych.
Sympatia etyczna u artysty to niewybaczalne zmanierowanie stylu.
Żaden artysta nie jest chorobliwy.
Artysta może wszystko wyrazić.
Myśl i mowa są dla artysty narzędziami sztuki.
Występek i cnota są dla artysty materiałem sztuki.
Z punktu widzenia formy typem sztuki jest muzyka. Z punktu widzenia uczucia typem jest sztuka aktora.
Wszelka sztuka jest zarazem powierzchnią i symbolem.
Kto sięga pod powierzchnię, czyni to na własne ryzyko.
Kto odczytuje symbol, czyni to na własne ryzyko.
Sztuka odzwierciedla w istocie widza, nie życie.
Różnorodność poglądów o dziele sztuki dowodzi, że jest ono nowe, skomplikowane i zdolne do życia.
Jeśli krytycy są w niezgodzie, artysta jest w zgodzie z sobą.
Możemy wybaczyć komuś, że stwarza coś użytecznego, póki tego nie podziwia. Jedynym usprawiedliwieniem dla twórcy dzieła bezużytecznego jest, że je podziwia.
Wszelka sztuka jest bezużyteczna.
OSKAR WILDEROZDZIAŁ I
Silna woń róż wypełniała pracownię, a gdy lekki wiatr muskał drzewa w ogrodzie, wnikał przez otwarte drzwi ciężki zapach bzu lub lżejszy kwitnącego głogu.
Leżąc w swym kącie na kanapie z perskiej tkaniny i wypalając jak zwykle niezliczoną ilość papierosów, lord Henryk Wotton mógł właśnie chwytać odblaski kwiecia wielokwiatu o barwie i słodyczy miodu, którego drżące gałęzie zdały się z ledwością dźwigać ciężar swej płomiennej piękności; na tle jedwabnych firanek, przesłaniających szerokie okna, migotały od czasu do czasu fantastyczne cienie przelatujących ptaków, wywołując na chwilę złudzenie obrazów i budząc w lordzie Henryku wspomnienie owych bladych, wąskolicych malarzy z Tokio, którzy z pomocą swej sztuki, z konieczności nieruchomej, usiłują wywołać wrażenie ruchu i ruchliwości. Stłumione brzęczenie pszczół, torujących sobie z trudnością drogę wśród wysokiej, nieskoszonej trawy, lub krążących z monotonną wytrwałością dokoła pokrytego złotym pyłem kwiecia gęstego wiciokrzewu, wzmagały jeszcze wrażenie ciszy. Stłumiona wrzawa Londynu podobna była do głębokiego dźwięku odległych organów.
Na środku pokoju stał na pionowych sztalugach naturalnej wielkości portret młodzieńca o niezwykłej urodzie, a przed nim siedział w niewielkim oddaleniu sam artysta, Bazyli Hallward, który przed kilku laty nagłym swym zniknięciem wywołał tak wielką wrzawę, dając powód do najróżnorodniejszych przypuszczeń.
Malarz przyglądał się pełnej wdzięku i powagi postaci, którą stworzył z takim artyzmem, a na jego twarzy wykwitł uśmiech zadowolenia. Ale nagle Bazyli zerwał się, przymknął oczy, kładąc palce na powiekach, jakby chciał uwięzić w mózgu dziwny sen, z którego obawiał się przebudzić.
– To twoje najlepsze dzieło, Bazyli, najlepsze z wszystkich, jakie kiedykolwiek stworzyłeś – rzekł lord Henryk głosem nieco ściszonym. – Na przyszły rok musisz go posłać na wystawę Grosvenor. Akademia jest zbyt wielka i zbyt wygodna. Ile razy tam przychodziłem, zastawałem albo tylu ludzi, że nie mogłem widzieć obrazów co było straszne, albo tyle obrazów, że ludzi nie widziałem, co było jeszcze straszniejsze. Pozostaje więc tylko wystawa Grosvenor.
– Zdaje się, że tego obrazu nie poślę na żadną wystawę – odpowiedział malarz, odrzucając głowę w tył, tym samym zupełnie ruchem, którym już w Oksfordzie pobudzał przyjaciół do śmiechu. – Nie, nie poślę go nigdzie.
Lord Henryk podniósł brwi i poprzez lekkie, błękitne kółka dymu, unoszącego się fantastycznemu kręgami z jego opiumowanego papierosa, rzucił na malarza zdziwione spojrzenie.
– Nie wystawisz go? Ależ, mój drogi, dlaczego? Czy masz jakiś powód? Co to za dziwacy z tych malarzy! Wysilacie się na wszystko, byle zdobyć sławę. A gdy ją zdobyliście, zdaje się, jak byście się jej chcieli najchętniej pozbyć. To głupio z waszej strony, gdyż jedyne, co gorsze jest od tego, że o nas mówią, jest to, że o nas nie mówią. Taki portret wyniósłby cię ponad wszystkich młodych artystów Anglii i wzbudził zawiść starych, gdyby starzy ludzie zdolni byli w ogóle do jakiegoś uczucia.
– Wiem, że będziesz się ze mnie śmiał – odpowiedział malarz – ale ja tego obrazu naprawdę nie mogę wystawić. Za wiele włożyłem weń z siebie samego.
Lord Henryk rozparł się na kanapie ze śmiechem.
– Tak, wiedziałem, że będziesz się śmiał; a jednak to prawda.
– Za wiele włożyłeś z siebie samego! Daję słowo, Bazyli, nie wiedziałem, że jesteś tak próżny; i trudno mi rzeczywiście znaleźć jakieś podobieństwo między twoją surową, ostrą twarzą, twoim kruczoczarnym włosem, a tym Adonisem, stworzonym, zda się, z kości słoniowej i płatków róż. Nie, mój Bazyli, to Narcyz, a ty – no, oczywiście masz twarz uduchowioną i tak dalej. Ale piękność, prawdziwa piękność kończy się tam właśnie, gdzie się zaczyna uduchowienie. Uduchowienie jest rodzajem przesady i niweczy harmonię każdej twarzy. Gdy się człowiek zamyśla, staje się cały nosem lub cały czołem, albo czymś innym brzydkim. Spójrz tylko na wybitnych ludzi, pracujących w jakimkolwiek uczonym zawodzie. Jacy oni są wstrętni! Jedyny wyjątek, to mężowie Kościoła. Ale za to w kościele nie myśli się wcale. Gdy biskup dojdzie do lat osiemdziesięciu, mówi dokładnie to samo, czego go uczono, gdy miał osiemnaście, i dlatego wygląda zawsze czarująco. Twój tajemniczy młody przyjaciel, którego imienia nie wymieniłeś mi dotąd, ale którego portretem jestem rzeczywiście zachwycony, z pewnością nie myśli nigdy. Jestem tego pewien. To bezmyślna, piękna istota, która powinna tu być zawsze zimą, gdy nie mamy kwiatów, i latem, gdy trzeba nam czegoś na ochłodzenie swego ducha. Nie bądź próżny, Bazyli, ani odrobinę nie jesteś do niego podobny.
– Nie rozumiesz mnie, Harry – odparł artysta – Oczywiście nie jestem do niego podobny. Wiem to dobrze. Tak, i szkoda by było. Wzruszasz ramionami? Mówię prawdę. Ponad wszelką fizyczną i duchową niezwykłością unosi się fatalizm, ów fatalizm, który towarzyszy niepewnym krokom królów przez historię. Lepiej być takim, jak wszyscy bliźni. Szpetni i głupi mają najlepszy los na tym świecie. Żyją, jak im się podoba, i przyglądają się grze. A jeśli nie wiedzą nic o zwycięstwie, to przynajmniej zaoszczędzona im jest świadomość porażki. Żyją, jak powinniśmy wszyscy żyć, obojętnie, bez przeszkód, bez niepokoju. Nie powodują zguby innych, ani sami jej z niczyjej ręki nie doświadczają. Twoje stanowisko i dobrobyt, Harry; mój duch, jakimkolwiek jest – moja sztuka, ilekolwiek jest warta; piękność Doriana Graya – wszyscy będziemy pokutować za to, co nam dali bogowie, straszliwie będziemy pokutować.
– Dorian Gray? Więc tak się nazywa? – zapytał lord Henryk, przechodząc przez pokój i zbliżając się do Hallwarda.
– Tak, tak się nazywa. Nie miałem zamiaru powiedzieć ci tego.
– Ależ dlaczego?
– O, nie mogę ci tego wyjaśnić. Jeśli kogoś bardzo lubię, nie mówię nikomu jego nazwiska. Mam wrażenie, jakbym poświęcał cząstkę z niego. Nauczyłem się kochać tajemniczość. Zdaje się, że to jedyne, co czyni życie nasze niezwykłym i cudownym. Rzeczy najpowszedniejsze nabierają uroku, gdy się je ukrywa. Gdy wyjeżdżam, nie mówię nikomu, dokąd się udaję. Gdybym to uczynił, straciłbym całą przyjemność. Może to głupie, ale mnie się zdaje, że wnosi to nieco romantyzmu do naszego życia. Obawiam się, że uważasz mnie za przeraźliwie dziecinnego.
– Bynajmniej – odpowiedział lord Henryk – bynajmniej, mój kochany Bazyli. Zapomniałeś pewnie, że jestem żonaty, i że urok małżeństwa polega właśnie na tym, iż czyni ono nieodzownym wzajemne łudzenie się. Nie wiem nigdy, gdzie jest moja żona, a żona moja nie wie, co ja czynię. Kiedy się spotykamy – a spotykamy się niekiedy, gdy jesteśmy gdzieś razem zaproszeni lub idziemy do księcia – opowiadamy sobie z najpoważniejszymi minami najniedorzeczniejsze rzeczy. Żona moja potrafi to doskonale – lepiej nawet niż ja. Nigdy nie ma kłopotu z datami, mnie zdarza się to stale. Ale jeśli mnie kiedyś przyłapie, nie urządza mi z tego powodu scen. Niekiedy pragnąłbym tego, ale ona mnie tylko wyśmiewa.
– Nienawidzę tonu, jakim mówisz o swoim życiu małżeńskim – rzekł Bazyli Hallward, podchodząc do drzwi prowadzących do ogrodu. – Pewność, że jesteś zupełnie dobrym mężem, a tylko wstydzisz się swoich zalet. Dziwny z ciebie człowiek. Nie mówisz nigdy nic moralnego i nigdy nie czynisz nic niesłusznego. Cynizm twój jest tylko pozą.
– Naturalność jest tylko pozą, pozą najbardziej denerwującą, jaką znam – zawołał lord Henryk ze śmiechem.
Wyszli razem do ogrodu i usiedli na długiej ławce bambusowej, stojącej w cieniu wielkiego krzewu wawrzynu. Promienie słońca przenikały przez gęstwę liści. Białe stokrotki drżały w trawie.
Po dłuższej pauzie lord Henryk wyjął zegarek.
– Będę już musiał pójść, Bazyli – mruknął – ale zanim pójdę, domagam się, abyś mi odpowiedział na pytanie, które wcześniej zadałem.
– Jakie pytanie? – rzekł malarz, nie podnosząc oczu od ziemi.
– Wiesz dobrze.
– Nie wiem, Harry.
– Dobrze, powtórzę je. Chciałbym, abyś mi wyjaśnił, dlaczego nie wystawisz portretu Doriana Graya. Chciałbym znać prawdziwą przyczynę.
– Wymieniłem ci prawdziwą przyczynę.
– Nie, nie wymieniłeś. Powiedziałeś, że w obrazie tym jest zbyt wiele z ciebie samego. To przecież dziecinne.
– Harry – rzekł Bazyli Hallward, spoglądając mu prosto w twarz – każdy obraz malowany z uczuciem jest portretem artysty, a nie modelu. Przedmiot obrazu jest tylko pretekstem, okazją. Nie on obnażony jest przez malarza, ale raczej malarz obnaża sam siebie na płótnie. Przyczyna, dla której nie chcę wystawić tego portretu, polega na tym, iż obawiam się, że odsłoniłem w nim tajemnicę własnej duszy.
Lord Henryk uśmiechnął się.
– A jest nią? – zapytał.
– Powiem ci to – rzekł Hallward, ale po twarzy jego przemknął wyraz zakłopotania.
– Słucham, Bazyli – ciągnął lord, spoglądając na niego.
– O, właściwie mało tu jest do opowiadania, Harry – odparł malarz. – Lękam się, że mnie nie zrozumiesz. Może mi nie uwierzysz.
Lord Henryk pochylił się z uśmiechem, zerwał różową stokrotkę i przyglądał się jej.
– Jestem pewien, że zrozumiem – rzekł, wpatrując się uważnie w mały, złoty, o białych żyłkach płatek. – A jeśli idzie o wiarę, to potrafię uwierzyć we wszystko, co jest bodaj trochę niewiarygodne.
Wiatr strząsnął kilka kwiatków z drzewa, a ciężkie pęki bzu kołysały się miarowo w gęstym powietrzu. Koło muru zaćwierkał konik polny, a długa, cienka ważka o brązowych, przezroczystych skrzydełkach przeleciała niby błękitna nitka. Lord Henryk miał wrażenie, jakby słyszał bicie serca Bazylego Hallwarda, i ze zdumieniem czekał na to, co nastąpi.
– Sprawa jest prosta – rzekł malarz po chwili. – Przed dwoma miesiącami byłem na przyjęciu u lady Brandon. Wiesz, że my nieszczęśni artyści musimy się od czasu do czasu pokazywać w towarzystwie, by przypomnieć publiczności, że nie jesteśmy dzikusami. W ubraniu wieczorowym i w białym krawacie, powiedziałeś kiedyś, każdy, nawet makler giełdowy, może sobie zdobyć miano człowieka cywilizowanego. Byłem od dziesięciu minut w pokoju i rozmawiałem z przesadnie wystrojonymi wdowami i nudnymi akademikami, gdy nagle uczułem, że ktoś mi się przygląda. Odwróciłem się na wpół i po raz pierwszy ujrzałem Doriana Graya. Kiedy spojrzenia nasze spotkały się, uczułem, że blednę. Ogarnęło mnie dziwne uczucie lęku. Wiedziałem, że stoję twarzą w twarz z człowiekiem, którego sama osobowość jest tak fascynująca, że jeśli jej dam swobodę działania, wchłonie w siebie całą moją istotę, całą moją duszę, całą moją sztukę. Nie życzę sobie wpływów zewnętrznych na moje życie. Wiesz sam, Harry, jak niezależny jestem z natury. Zawsze byłem panem siebie; przynajmniej do czasu, gdy spotkałem Doriana Graya. Wówczas – ale nie wiem, jak ci to wyjaśnić. Zdało mi się, że słyszę jakiś głos, który mi mówił, że stoję na skraju straszliwego kryzysu w moim życiu. Miałem dziwne przeczucie, że los przygotował mi wybrane radości i wybrane bóle. Przerażony odwróciłem się, aby opuścić pokój. Nie sumienie gnało mnie precz: był to rodzaj tchórzostwa. Nie usiłuję zaprzeczać, że chciałem uciec.
– Sumienie i tchórzostwo są w istocie tym samym, Bazyli. Sumienie jest firmą tej spółki. Oto wszystko.
– Nie wierzę w to, Harry i nie wierzę, jakobyś ty w to wierzył. Ale cokolwiek było przyczyną – a może była nią duma, gdyż byłem bardzo dumny – to jedno jest pewne, że kierowałem się ku drzwiom. Natknąłem się oczywiście na lady Brandon. „Nie ucieka pan już chyba, panie Hallward?”, zawołała. Znasz jej charakterystyczny, krzykliwy głos.
– Tak, ona jest pawiem we wszystkim, prócz piękności – rzekł lord Henryk, szarpiąc stokrotkę długimi, nerwowymi palcami.
– Nie mogłem się od niej uwolnić. Poprowadziła mnie do Królewskich Wysokości, do ludzi udekorowanych gwiazdami i orderami, do podstarzałych dam w ogromnych tiarach i z nosami papug. Nazywała mnie najdroższym przyjacielem. Przedtem widziałem ją raz zaledwie, ale ona uwzięła się aby mnie uczynić lwem towarzystwa. Pewnie któryś z moich obrazów miał właśnie duże powodzenie, albo przynajmniej wymieniony był w pismach, a tym mierzy się w dziewiętnastym wieku nieśmiertelność. Nagle stanąłem naprzeciw owego młodzieńca, którego osoba tak na mnie dziwnie podziałała. Staliśmy tuż obok siebie, dotykając się niemal. Spojrzenia nasze się spotkały. Było to może nierozważne z mojej strony, ale poprosiłem lady Brandon, aby mnie przedstawiła. A może to w rzeczywistości nie było jednak takie nierozważne. Po prostu było nieuniknione. I bez prezentacji mówilibyśmy z sobą. Jestem tego pewien. Dorian także mi to później powiedział. I on czuł, że przeznaczenie chciało, abyśmy się poznali.
– A jak lady Brandon opisała tego cudownego młodzieńca? – zapytał lord Henryk – Wiem, że daje ona zwykle krótkie _précis_ o każdym ze swych gości. Przypominam sobie, jak przedstawiając mi kiedyś pewnego starszego pana o wyglądzie brutalnym i czerwonym, obwieszonego orderami i wstęgami, tragicznym szeptem, który każdy w pokoju mógł doskonale słyszeć, oznajmiała mi na ucho najbardziej zdumiewające szczegóły. Uciekłem po prostu. Lubię sam ludzi poznawać. Ale lady Brandon postępuje ze swymi gośćmi jak licytant z towarem. Albo wydaje ich od razu na łup, albo opowiada o nich wszystko, prócz tego, co by się chciało wiedzieć.
– Biedna lady Brandon! Źle ją traktujesz, Harry! – rzekł Hallward z roztargnieniem.
– Mój kochany, chciała otworzyć salon, a udało jej się tylko założyć restaurację. Czy mogę ją podziwiać? Ale co powiedziała o panie Dorianie Grayu?
– O, coś w tym rodzaju: „Czarujący chłopiec – dobra matka i ja jesteśmy nierozłączone. Zapomniałam zupełnie – czym on się zajmuje – obawiam się, że niczym – ach, tak, gra na fortepianie – czy też na skrzypcach, drogi panie Gray?” Musieliśmy się roześmiać obaj i od razu zostaliśmy przyjaciółmi.
– Śmiech to nienajgorszy początek przyjaźni, a z pewnością najlepszy jej koniec – rzekł młody lord, zrywając drugą stokrotkę.
Hallward potrząsnął głową.
– Nie rozumiesz zupełnie, czym jest przyjaźń, Harry – mruknął – ani czym jest nieprzyjaźń. Każdego lubisz, a to znaczy, że każdy jest ci obojętny.
– Jesteś niesprawiedliwy! – zawołał lord Henryk, odsuwając kapelusz z czoła i spoglądając na małe chmurki, co niby postrzępione płaty lśniącego, białego, jedwabiu szybowały po gładkiej turkusowej powierzchni letniego nieba. – Tak, bardzo niesprawiedliwy. Czynię wiele różnic między ludźmi. Przyjaciół wybieram sobie dla ich urody, znajomych dla dobrego charakteru, wrogów dla bystrej inteligencji. Nigdy nie można być dość oględnym w wyborze swoich wrogów. Nie mam ani jednego, który by był głupcem. Wszystko to są ludzie o tężyźnie duchowej i dlatego szanują mnie wszyscy. Czy to nie dowód próżności? Zdaje się, iż to świadczy, że jestem nieco próżny.
– Można by tak sądzić, Harry. Ale według twego podziału, ja jestem zapewne tylko znajomym.
– Mój kochany, stary Bazyli, jesteś znacznie więcej niż znajomym.
– A znacznie mniej niż przyjacielem. Coś w rodzaju brata zapewne?
– O, brat! Niewiele sobie robię z braci. Starszy mój brat nie chce umrzeć, a młodsi zdaje się nic innego nigdy nie robią.
– Harry! – zawołał Hallward, ściągając brwi.
– Mój drogi, nie myślałem tego zupełnie poważnie. Ale nie mogę się wyzbyć pogardy dla swoich krewnych. Może pochodzi to stąd, że nie możemy znieść ludzi, którzy mają te same błędy, co my. Doskonale rozumiem oburzenie demokracji angielskiej na to, co nazywa ona występkami wyższych klas. Masy czują, że pijaństwo, głupota i niemoralność są ich przywilejem, i że każdy z nas, robiąc z siebie osła, jest kłusownikiem w ich posiadłościach. Gdy ten biedny Southwark stawał przed sądem rozwodowym, oburzenie ich było wspaniałe. A przecież nie sądzę, aby bodaj dziesięć procent proletariatu żyło przykładnie.
– Nie zgadzam się ani na jedno słowo z tego, co mówisz, co więcej, jestem pewien, że i ty się z tym nie zgadzasz.
Lord Henryk gładził brązową szpiczastą bródkę i hebanową laską uderzał w czubek lakierka.
– Jaki z ciebie prawdziwy Anglik, Bazyli. Uwagę tę robisz już po raz drugi. Kiedy się prawdziwemu Anglikowi podsuwa ideę – co zawsze jest przedwczesne – nie myśli on nigdy o tym, aby zbadać, czy ta idea jest prawdziwa, czy też fałszywa. Dla niego najważniejsze jest, czy się w nią samemu wierzy. Tymczasem wartość idei jest zupełnie niezależna od prawdomówności człowieka, który ją wypowiada. Ba, możliwe jest nawet, że idea jest tym bardziej intelektualna, im mniej rzetelnym jest człowiek, gdyż tym mniej zabarwiona będzie jego potrzebami, jego życzeniami i jego przesądami. Ale nie chcę zajmować się z tobą polityką, socjologią czy metafizyką. Wolę ludzi niż zasady, a ludzi bez zasad ponad wszystko w świecie. Opowiedz mi coś więcej o panu Dorianie Grayu. Jak często go widujesz?
– Codziennie. Nie byłbym szczęśliwy, gdybym go co dzień nie widywał. Jest mi bezwzględnie niezbędny.
– Dziwne! Sądziłem, że nie potrafiłbyś zajmować się czymkolwiek, prócz swojej sztuki.
– On jest teraz całą moją sztuką – rzekł malarz poważnie. – Sądzę niekiedy, Harry, że istnieją tylko dwie ważne epoki w historii świata. Jedną jest wystąpienie nowego medium w sztuce, drugą wystąpienie nowej osobowości dla sztuki. Czym było dla Wenecjan wynalezienie malarstwa olejnego, tym twarz Antinousa była dla rzeźby greckiej, a dla mnie stanie się tym pewnego dnia twarz Doriana Graya. Nie o to idzie, że go maluję, rysuję, szkicuję. Oczywiście robiłem to wszystko, ale jest on dla mnie czymś znacznie więcej niż modelem. Nie będę ci mówił, że jestem niezadowolony z tego, co według niego zrobiłem, albo że uroda jego jest tego rodzaju, iż sztuka nie zdoła jej wyrazić. Nie ma rzeczy, której by sztuka wyrazić nie mogła; wiem, że to, co zrobiłem od czasu, gdy spotkałem Doriana Graya, jest dobrą robotą, najlepszą robotą mego życia. Ale dziwna – nie wiem, czy mnie zrozumiesz? – indywidualność jego natchnęła mnie zupełnie nowym gatunkiem sztuki, nowym stylem. Widzę rzeczy odmiennie, myślę o nich odmiennie. Potrafię teraz tworzyć życie w sposób, który wcześniej był mi niedostępny. „Sen o kształtach w dni zadumy” – kto to powiedział? Nie pamiętam, ale wyraża to, czym był dla mnie Dorian Gray. Sama tylko widzialna obecność tego chłopca – gdyż wydaje się on chłopcem zaledwie, choć w istocie przekroczył już dwudziestkę – sama jego widzialna obecność – ach! radbym wiedzieć, czy potrafisz odczuć co to znaczy? Bezwiednie odsłania mi on kierunki nowej szkoły, która zawrzeć ma w sobie zarazem całą namiętność ducha romantycznego i całą doskonałość sztuki greckiej. Harmonia ciała i duszy – jakże to wiele! W szaleństwie swym oddzieliliśmy jedno od drugiego i wynaleźliśmy realizm, który jest banalny, i idealizm, który jest pusty. Harry! Gdybyś wiedział, czym jest dla mnie Dorian Gray! Czy pamiętasz ów pejzaż, za który Agnew ofiarował mi niesłychaną cenę, a z którym ja nie chciałem się jednak rozstać? Należy on do moich najlepszych prac. A dlaczego? Bo Dorian Gray siedział obok mnie, gdy go malowałem. Jakiś subtelny prąd szedł z niego na mnie, i po raz pierwszy w życiu ujrzałem w prostym krajobrazie leśnym cud, którego zawsze szukałem, a nigdy nie mogłem znaleźć.
– Bazyli, to coś niezwykłego! Muszę zobaczyć Doriana Graya!
Hallward wstał i począł się przechadzać po ogrodzie. Po chwili wrócił.
– Harry – rzekł. – Dorian Gray jest motywem artystycznym dla mnie jedynie. Ty może nic w nim nie zobaczysz. Ja widzę w nim wszystko. Nigdy nie jest on bardziej w tym, co tworzę, jak kiedy nie jest to jego portret. Jest on dla mnie bodźcem nowego stylu, jak już powiedziałem. Znajduję go w krzywiznach pewnych linii, w piękności i wdzięku pewnych barw. Oto wszystko.
– A dlaczego nie chcesz wystawić jego portretu? – zapytał lord Henryk.
– Gdyż mimo woli ujawniłem w nim wyraz tego artystycznego uwielbienia, oczywiście nigdy nie mówiłem z nim o tym. Dorian nic o tym nie wie. I nigdy nie powinien o tym wiedzieć. Ale świat mógłby to odgadnąć; a przed natrętnymi bezmyślnymi oczyma tego świata nie chcę obnażać swej duszy. Nie położę swego serca pod jego mikroskop. Za wiele jest w tym obrazie ze mnie, Harry – za wiele!
– Poeci nie są tak skrupulatni jak ty. Wiedzą, jak korzystnie można rozpowszechniać namiętność wśród tłumu. Złamane serce dochodzi dzisiaj do wielu wydań.
– Nienawidzę ich za to – zawołał Hallward. – Artysta powinien stwarzać piękno, ale nie wkładać w to nic z własnego życia. Żyjemy w epoce, gdy ludzie traktują sztukę, jakby miała ona być rodzajem autobiografii. Zatraciliśmy abstrakcyjny zmysł piękna. Pewnego dnia chcę światu pokazać, czym on jest; i dlatego świat nie powinien nigdy zobaczyć mojego portretu Doriana Graya.
– Sądzę, że postępujesz niesłusznie, Bazyli, ale nie chcę się z tobą spierać. Tylko ludzie zrujnowani intelektualnie spierają się. Ale powiedz mi, czy Dorian Gray bardzo cię lubi?
Malarz zamyślił się przez chwilę.
– Lubi mnie bardzo – odpowiedział po krótkiej pauzie. – Wiem, że mnie bardzo lubi. Oczywiście pochlebiam mu przeraźliwie. Sprawia mi dziwną przyjemność mówić mu rzeczy, o których wiem, że ich za chwilę będę żałował. Zasadniczo jest wobec mnie czarujący, siedzimy w pracowni i rozmawiamy o tysiącu spraw. Niekiedy jest okropnie bezmyślny i zdaje się, jakby znajdował przyjemność w tym, aby mnie męczyć. Wówczas czuję, Harry, że oddałem całą swą duszę człowiekowi, traktującemu ją, jakby to był kwiat, który się wtyka do butonierki, niepozorna dekoracja, schlebiająca jego próżności, ozdoba na jeden dzień letni.
– Latem, Bazyli, dni dłużą się zwykle – mruknął lord Henryk. – Może znudzisz się nim pierwszy, niż on tobą. Smutne to, gdy się o tym myśli, ale bez wątpienia geniusz trwa dłużej niż piękność. Wyjaśnia to fakt, że zadajemy sobie tyle trudu, aby się stać hiperkulturalnymi. W dzikiej walce o byt potrzeba nam czegoś, co trwa, wypełniamy więc ducha swego gruzami i faktami, w głupiej nadziei ustalenia swego miejsca. Człowiek wszechstronnie wykształcony – oto ideał współczesny. A dusza człowieka wszechstronnie wykształconego to rzecz przeraźliwa. To jakby sklep z tandetą pełen potworności i kurzu, gdzie wszystko ocenione jest ponad wartość. Mimo to sądzę, że znudzisz się nim pierwszy. Pewnego dnia przyjrzysz się swemu przyjacielowi i przekonasz się, że w rysunku jego jest pewna przesada, albo nie spodobają ci się jego barwy lub coś w tym rodzaju. W głębi serca będziesz mu robił gorzkie wyrzuty i myślał, że on wyrządził ci krzywdę. Kiedy przyjdzie do ciebie, przyjmiesz go chłodno i obojętnie. Smutne to, ponieważ zmieni ciebie. Co mi tu opowiadasz, to romans cały, można by go nazwać romansem artystycznym, a najgorsze jest w każdym romansie, że czyni ludzi tak nieromantycznymi.
– Nie mów tak, Harry. Póki żyję, indywidualność Doriana Graya będzie mną władała. Nie możesz odczuć tego, co ja czuję. Zbyt częste masz zmiany.
– Ach, kochany Bazyli, dlatego właśnie mogę to odczuć. Kto jest wierny, zna tylko trywialną stronę miłości: niewierni znają jej tragedię. – Lord Henryk wyjął zapałkę z ozdobnej srebrnej zapalniczki i z zadowoloną miną zapalił papierosa, jak gdyby jednym zdaniem objął cały sens świata. W ciemnej zieleni bluszczu ćwierkały wróble, a błękitne cienie chmur niby jaskółki szybowały nad trawą. Jak pięknie było w ogrodzie! I jak zajmujące były uczucia innych ludzi! – znacznie bardziej zajmujące, niżeli ich myśli, tak sądził. Własna dusza i namiętności przyjaciela – oto były rzeczy, które nadawały życiu jego urok. Z ukrytym zadowoleniem wyobrażał sobie nudne śniadanie, które opuścił, zabawiwszy tak długo u Bazylego Hallwarda. Gdyby poszedł do ciotki, spotkałby z pewnością lorda Goodbody’ego, i cała rozmowa toczyłaby się koło wyżywienia ubogich i konieczności zakładania domów poprawy. Każda klasa wygłaszałaby kazania o ważności cnót, do których uprawiania nie miała we własnym życiu sposobności. Bogaci mówiliby o wartości oszczędności, a próżniacy o godności pracy. Jak to wspaniale, że uniknął tego wszystkiego! Gdy pomyślał o ciotce, nasunęła mu się nagle myśl. Zwrócił się do Hallwarda i rzekł:
– Mój drogi, teraz sobie przypominam.
– Co sobie przypominasz, Harry?
– Gdzie słyszałem nazwisko Doriana Graya.
– I gdzież to było? – zapytał Hallward z lekkim zmarszczeniem brwi.
– Nie patrz na mnie tak gniewnie, Bazyli. Było to u mojej ciotki, lady Agaty. Opowiadała mi, że odkryła cudownego młodzieńca, który będzie jej pomagał w East End, i że nazywa się Dorian Gray. Muszę dodać co prawda, że nie mówiła mi nic o jego piękności. Kobiety nie potrafią ocenić piękności, zwłaszcza kobiety dobre. Powiedziała mi, że jest bardzo poważny i ma ładny charakter. Wyobrażałem sobie istotę w okularach o rzadkich włosach, przeraźliwych piegach i olbrzymich nogach. Szkoda, iż nie wiedział, że to był twój przyjaciel.
– Cieszę się, że tego nie wiedziałeś, Harry.
– Dlaczego?
– Bo nie chciałbym, abyś go poznał.
– Nie chcesz, abym go poznał?
– Nie.
– Pan Dorian Gray jest w pracowni, sir – zameldował służący, który wszedł właśnie do ogrodu.
– Teraz musisz mi go przedstawić – zawołał lord Henryk ze śmiechem.
Malarz zwrócił się do służącego, który stał w słońcu, mrugając oczyma.
– Niech pan Gray zaczeka, Parker. Przyjdę za chwilę. – Służący ukłonił się i odszedł.
Hallward spojrzał na lorda Henryka.
– Dorian Gray jest moim najdroższym przyjacielem – rzekł. – Jest on z natury prosty i miły. Ciotka twoja miała rację we wszystkim, co o nim powiedziała. Nie zepsuj go. Nie usiłuj wywrzeć na niego wpływu. Twój wpływ byłby zły. Świat jest wielki i dużo jest cudownych ludzi. Nie zabieraj mi jedynego człowieka, który mojej sztuce daje cały urok, jaki może ona mieć: moje życie jako artysty zależy od niego. Pomyśl o tym, Harry, że polegam na tobie. – Mówił bardzo wolno, jakby z przymusem, wbrew woli.
– Cóż ty za głupstwa wygadujesz! – rzekł lord Henryk z uśmiechem, i ujmując bezwolnego prawie Hallwarda pod ramię, poprowadził go w stronę domu.ROZDZIAŁ II
Kiedy weszli, ujrzeli Doriana Graya. Siedział przy fortepianie, odwrócony do nich plecami i przeglądał tom „Scen leśnych” Schumanna.
– Musisz mi to pożyczyć, Bazyli – zawołał. – Chcę sobie to przećwiczyć. To przecież śliczne.
– Zależy, jak mi będziesz dziś pozował, Dorianie.
– O, dość mam już pozowania, nie zależy mi wcale na portrecie naturalnej wielkości – odpowiedział Dorian Gray, przechylając się kapryśnie na krześle. Kiedy spostrzegł lorda Henryka, lekki rumieniec okrył na chwilę jego policzki, i Dorian zerwał się: – Wybacz, Bazyli, nie wiedziałem, że nie jesteś sam.
– To lord Henryk Wotton, Dorianie, mój stary przyjaciel z Oksfordu. Opowiadałem mu właśnie, jak wspaniale pozujesz, a ty zepsułeś teraz wszystko.
– Przyjemności, jaką mam, poznając pana, nie zepsuł pan, panie Gray – rzekł lord Henryk, podchodząc do niego i podając mu rękę. – Ciotka moja opowiada mi często o panu. Jest pan jednym z jej ulubieńców i, obawiam się, jedną z jej ofiar.
– Chwilowo jestem u lady Agaty na czarnej liście – odpowiedział Dorian z komicznym wyrazem skruchy. – Przyrzekłem towarzyszyć jej w ubiegły wtorek do pewnego klubu w Whitechapel i po prostu zapomniałem o tym. Mieliśmy grać razem duet – nawet trzy duety, zdaje się. Nie wiem, co ona na to powie. Tak się boję, że nie odważę się jej odwiedzić.
– O, pogodzę pana z ciotką. Jest teraz panem zachwycona. I wątpię, czy pańska niesłowność mogła na to wpłynąć. Słuchacze z pewnością sądzili, że to duet. Kiedy ciotka Agata siada do fortepianu, robi dość hałasu za dwie osoby.
– Mało to pochlebne dla niej, a nie jest też komplementem dla mnie – odpowiedział Dorian z uśmiechem.
Lord Henryk spojrzał na niego. Tak, był cudownie piękny; wargi miał delikatnie wykrojone i szkarłatne, oczy błękitne, pogodne, złote kędzierzawe włosy. W twarzy jego było coś, co natychmiast budziło zaufanie. Była w niej szczerość młodości i czystość uczucia. Czuło się, że jest niepokalany. Nic dziwnego, że Hallward uwielbiał go.
– Jest pan o wiele za piękny, aby być filantropem, panie Gray. O wiele za piękny. – Lord Henryk osunął się na kanapę i wyjął papierośnicę.
Tymczasem malarz mieszał farby i przygotowywał pędzle. Wyglądał jakby go coś trapiło, a gdy usłyszał ostatnią uwagę lorda Henryka, spojrzał na niego, zawahał się przez chwilę, po tym rzekł:
– Chciałbym dziś skończyć obraz, Harry. Czy nie weźmiesz mi za złe, jeśli cię poproszę, byś odszedł?
Lord Henryk uśmiechnął się i spojrzał na Doriana Graya.
– Czy mam odejść, panie Gray? – zapytał.
– O nie, lordzie Henryku. Bazyli jest dziś w złym nastroju, a ja tego nie znoszę. Poza tym musi mi pan powiedzieć, dlaczego nie nadaję się na filantropa.
– Wątpię, czy panu to powiem, panie Gray. To nudny temat, na który trzeba by mówić poważnie. Ale jeśli mnie pan prosi, abym został, nie odejdę. Tobie to przecież wszystko jedno, prawda, Bazyli? Mówiłeś mi często, że lubisz, gdy model ma kogoś, z kim może rozmawiać.
Hallward zagryzł wargi.
– Jeśli Dorian życzy sobie tego, musisz oczywiście zostać. Kaprysy Doriana są prawem dla każdego, prócz niego samego.
Lord Henryk sięgnął po kapelusz i laskę.
– Jesteś bardzo uprzejmy, Bazyli, ale niestety będę musiał pójść. Obiecałem się z kimś spotkać. Do widzenia, panie Gray. Niech pan do mnie przyjdzie kiedy popołudniu, Curzon Street. O piątej jestem prawie zawsze w domu. Ale niech mnie pan uprzedzi listownie. Żałowałbym, gdy mnie pan nie zastał.
– Bazyli – zawołał Dorian Gray – jeśli lord Henryk Wotton odejdzie, ja odchodzę także. Nigdy nie otwierasz ust podczas malowania, a to strasznie nudne stać na podium i robić do tego przyjemną minę. Proszę bardzo, niech pan zostanie. Zależy mi na tym.
– Zostań, Harry, ze względu na Doriana i także ze względu na mnie – rzekł Hallward, zwrócony w stronę obrazu. – Prawda, że nigdy nie mówię podczas malowania, ani nawet nie słucham, a to musi być strasznie nudne dla moich nieszczęsnych modeli. Proszę cię zostań.
– Ale co będzie z moim spotkaniem?
Malarz uśmiechnął się.
– To nic strasznego. Siadaj, Harry. A teraz, Dorianie, wejdź na podium i nie ruszaj się za wiele, do tego, co mówi lord Henryk, nie potrzebujesz przywiązywać wagi. Wywiera on na wszystkich swoich przyjaciół, z wyjątkiem mnie, zły wpływ.
Dorian Gray wszedł na podium z miną młodego męczennika greckiego, rzucając kilka porozumiewawczych gestów niezadowolenia w stronę lorda Henryka, który mu się bardzo podobał. Był tak zupełnie inny, niż Bazyli. Stanowili wspaniałe przeciwieństwo. A lord Henryk miał tak piękny głos. Po chwili Dorian rzekł do niego:
– Czy wpływ pański jest rzeczywiście tak zły, lordzie Henryku? Tak zły, jak twierdzi Bazyli?
– Nie ma dobrych wpływów, panie Gray. Każdy wpływ jest niemoralny – niemoralny z punktu widzenia naukowego.
– Dlaczego?
– Bo wywierać na kogoś wpływ, znaczy to narzucać mu obcą duszę. Nie myśli on już naturalnymi myślami, nie trawią go już przyrodzone namiętności. Jego cnoty nie należą już do niego. Nawet grzechy jego, o ile istnieją grzechy, są zapożyczone. Staje się echem innego człowieka, aktorem, grającym rolę, nie dla niego napisaną. Celem życia jest rozwój własnej osobowości. Jesteśmy na tej ziemi po to, aby zadokumentować własną istotę. Dzisiaj ludzie obawiają się siebie samych. Zapomnieli o najwyższym obowiązku, o obowiązku wobec siebie. Oczywiście są dobroczynni. Karmią zgłodniałych i odziewają żebraków. Ale własna ich dusza cierpi głód i chłód. Odwaga znikła z naszej rasy. Może nie mieliśmy jej nigdy. Lęk przed społeczeństwem, na którym wspiera się moralność, lęk przed Bogiem, będący tajemnicą religii – oto dwie moce, które nami władają. A jednak…
– Odwróć nieco głowę na prawo, Dorianie – rzekł malarz, który pogrążony był zupełnie w pracy i spostrzegł tylko na twarzy Doriana wyraz, jakiego nigdy przedtem nie widział.
– A jednak – ciągnął lord Henryk swym cichym, melodyjnym głosem, wykonując ręką wytworny ruch, który był zawsze jego właściwością i który posiadał już w szkole w Eton – a jednak wierzę, że gdyby jeden przynajmniej człowiek przeżył swe życie zupełnie i gruntownie, gdyby każdemu uczuciu dał kształt, każdej myśli wyraz, każdemu marzeniu urzeczywistnienie – popłynąłby przez świat tak nowy prąd radości, że musielibyśmy zapomnieć o całym chorobliwym średniowieczu i powrócić do ideału helleńskiego – może do czegoś subtelniejszego jeszcze i bogatszego niż ideał helleński. Ale najodważniejszy z nas obawia się siebie samego. Co czyni dziki, który siebie samego okalecza, to my czynimy przez zaprzeczenie swej istoty, które niweczy nasze życie. Ponosimy karę za swoją powściągliwość. Każde pożądanie, które zdławiliśmy, rozpładza się w naszej duszy i zatruwa nas. Ciało grzeszy i na tym grzech się kończy, gdyż czyn jest pewnego rodzaju oczyszczeniem. Nie pozostaje nic, jeno wspomnienie rozkoszy albo zbytek żalu. Jedyną drogą do uwolnienia się od pokusy jest poddanie się jej. Jeśli się jej pan opiera, dusza pańska choruje z tęsknoty za tym, czego sobie sama wzbroniła, z żądzy do tego, co potworne jej prawa uczyniły potwornym i bezprawnym. Powiedziano, że największe zdarzenia świata odgrywają się w mózgu. W mózgu i tylko w mózgu spełniają się też największe grzechy świata. I pan, panie Gray, pan sam w swej różowej młodości, w swej czerwono-białej niewinności odczuwał żądze, które go napawały przerażeniem, miał myśli, które budziły w nim lęk, sny, za dnia i w nocy, których wspomnienie samo wywołać mogło rumieniec wstydu na pańskiej twarzy.
– Dość! – wyjąkał Dorian Gray – dość! Wprawia mnie pan w zakłopotanie. Nie wiem, co mam powiedzieć. Istnieje odpowiedź, ale ja nie umiem jej znaleźć. Niech pan nie mówi. Niech mi się pan pozwoli zastanowić. Albo lepiej niech mi pan pozwoli nie myśleć.
Przez dziesięć minut prawie stał nieruchomo z rozchylonymi wargami i dziwnie błyszczącymi oczyma. Zdawał sobie niejasno sprawę, że pracowały w nim nowe zgoła siły. Ale zdawało mu się, że pochodzą one wyłącznie z jego własnej duszy. Owe kilka słów, które powiedział przyjaciel Bazylego – owe słowa niewątpliwie rzucone od niechcenia, a zawierające niejeden świadomy paradoks – poruszyły w nim tajemną strunę, nietrącaną nigdy, i czuł, jak ona teraz drga i uderza dziwnym tętnem.
W ten sam sposób podniecała go muzyka. Nieraz wprawiała go w podniecenie. Ale muzyka nie przemawiała słowami. Stwarzała w nim nie nowy świat, lecz drugi chaos. Słowa! Same tylko słowa! Jakie to było straszne! Jak jasne, żywe i okrutne! Słowom niepodobna było ujść. A jednak jak dziwnie tajemniczy urok w nich leżał! Zdało się, jak gdyby mogły one nadawać bezkształtnym rzeczom plastyczną postać, a jednak zachować własną moc niemniej słodką niżeli moc lutni i fletu. Same słowa! Czyż istniało cokolwiek, co byłoby bardziej rzeczywiste, niż słowo?
Tak, w jego młodości były rzeczy, których nie rozumiał. Teraz je pojmował. Życie zapłonęło przed nim nagle w ognistych barwach. Zdało mu się, jakoby zmienił się w ogień. Dlaczego nie wiedział tego wszystkiego?
Lord Henryk obserwował go z lekkim uśmiechem. Subtelnym instynktem psychologicznym odgadywał moment, w którym nie wolno mu było mówić. Był w najwyższym stopniu zaciekawiony. Zdumiewało go gwałtowne wrażenie, jakie wywarły jego słowa, przypomniał sobie pewną książkę, czytaną w szesnastym roku życia, książkę, która objawiła mu wiele rzeczy nieznanych mu przedtem, i chciałby móc się dowiedzieć, czy Dorian Gray przeżywał kiedyś coś podobnego. Wypuścił tylko jedną strzałę w powietrze. Czy trafił? Jak fascynujący był ten młodzieniec!
Hallward malował dalej na swój cudowny, śmiały sposób, który odznaczał się jednak prawdziwą subtelnością i doskonałą finezją, będącą zawsze w sztuce niewątpliwą oznaką siły. Nie dostrzegł milczenia.
– Zmęczyłem się staniem, Bazyli – zawołał nagle Dorian Gray. – Maszę posiedzieć w ogrodzie. Strasznie tu duszno.
– Żałuję bardzo, mój drogi. Kiedy maluję, nie mogę myśleć o niczym innym. Ale nigdy nie pozowałeś mi lepiej. Stałeś zupełnie spokojnie. Nareszcie mogłem uchwycić wyraz, którego zawsze szukałem – na wpół rozchylone wargi i błyszczące spojrzenie. Nie wiem, o czym Harry mówił z tobą, ale to on z pewnością wywołał na twej twarzy ten cudowny wyraz. Na pewno prawił ci komplementy. Nie wierz mu ani słowa.
– Komplementów na pewno mi nie mówił. Może dlatego nie wierzę mu ani słowa.
– Wie pan doskonale, że wierzy pan we wszystko – rzekł lord Henryk, spoglądając na niego marzącymi, nieco zmęczonymi oczyma. – Wyjdę z panem do ogrodu. Przeraźliwie gorąco jest tu w pracowni. Bazyli, każ nam podać jakiś napój chłodzący, może coś z poziomkami.
– Chętnie, Harry. Naciśnij dzwonek, a jak przyjdzie Parker, powiem mu. Muszę jeszcze raz przemalować tło, a potem przyjdę do was. Nie zatrzymuj Doriana za długo. Nigdy nie byłem w lepszym nastroju niż dzisiaj. To będzie moje najlepsze dzieło. Już teraz jest to moje najlepsze dzieło.
Lord Henryk wyszedł do ogrodu i ujrzał Doriana Graya, który zanurzył twarz w wielkich chłodnych pękach bzu, chłonąc gorączkowo ich woń, jakby to było wino. Zbliżył się do niego i położył mu dłoń na ramieniu.
– Dobrze pan robi – mruknął. – Tylko zmysły uleczyć mogą duszę, tak jak dusza tylko uleczyć może zmysły.
Młodzieniec drgnął i cofnął się. Był bez kapelusza, a liście krzewu potargały złote pasma jego włosów. We wzroku jego było coś jakby trwoga, jakby go nagle przebudzono ze snu. Delikatne jego nozdrza drżały, a szkarłatne wargi dygotały pod skurczem jakiegoś ukrytego nerwu.
– Tak – ciągnął lord Henryk – to jedna z największych tajemnic życia – leczenie duszy za pomocą zmysłów, a zmysłów za pomocą duszy. Dziwna z pana istota. Wie pan więcej, niż pan sądzi, a mniej, niż pan powinien.
Dorian Gray zmarszczył czoło i odwrócił twarz. Wbrew woli znajdował upodobanie w tym przystojnym wielkim mężczyźnie, który stał obok niego. Jego romantyczna, nieco przeżyta twarz oliwkowej barwy interesowała go. W jego cichej, przeciągłej mowie było coś, co fascynowało Doriana bezopornie. Nawet chłodne i białe dłonie, które wyglądały jak kwiaty, posiadały swoisty urok. Kiedy mówił, poruszały się, jak w melodii, i zdało się, jakby miały swoją własną mowę. Ale Dorian czuł przed nim lęk i wstydził się tego lęku. Dlaczego obcy dopiero musiał mu jego własną istotę objaśniać? Znał Bazylego Hallwarda od wielu miesięcy, ale przyjaźń ta nie zmieniła go. Nagle wkroczył w jego życie ktoś, kto miał mu odsłonić tajemnice życia. Ale dlaczego się obawiać? Nie był przecież małym chłopcem ani dziewczynką. Lęk był tu absurdem.
– Usiądźmy gdzieś w cieniu – rzekł lord Henryk. – Parker przyniósł napoje, a jeśli będzie pan stał dłużej pod tym skwarem, zepsuje pan sobie cerę i Bazyli nie będzie chciał pana więcej malować. Nie powinien się pan opalać. Nieładnie by panu w tym było.
– Cóż to ważnego? – zawołał Dorian Gray z uśmiechem, gdy usiedli w głębi ogrodu na ławce.
– Dla pana powinno to być najważniejsze, panie Gray.
– Dlaczego?
– Bo jest pan cudownie młody, a młodość jest jedyną cenną wartością.
– Nie uważam, lordzie Henryku.
– O nie, teraz nie. Ale pewnego dnia, gdy stanie się pan stary i pomarszczony i brzydki, gdy myśl zorze czoło pańskie bruzdami, a namiętność skazi pańskie wargi, wówczas odczuje pan to, odczuje straszliwie. Teraz gdziekolwiek się pan zwróci, zachwyca pan sobą wszystkich. Ale czy tak zawsze będzie?… Jest pan niezmiernie piękny, panie Gray. Niech pan nie marszczy czoła. To prawda. A piękność jest formą geniuszu – piękność to więcej niż geniusz, gdyż nie wymaga komentarzy. Należy ona do wielkich faktów świata, jak słońce, jak wiosna, albo jak odbicie srebrnego sierpa księżyca w ciemnej wodzie. Niepodobna jej kwestionować. Posiada ona boskie prawo do władania. Tych, co ją posiadają, czyni książętami. Uśmiecha się pan? Ach, gdy ją pan raz utraci, nie będzie się pan więcej uśmiechał… Ludzie powiadają wprawdzie, że piękność jest rzeczą powierzchowną. Możliwe. Ale myśl jest nią tym bardziej. Dla mnie piękność jest cudem nad cudy. Tylko płytkie umysły nie sądzą z wyglądu. Prawdziwa tajemnica świata leży w widzialnym, nie w niewidzialnym… Tak, panie Grey, bogowie byli dla pana łaskawi. Ale co bogowie dają, odbierają rychło. Niewiele pan ma lat przed sobą, aby żyć prawdziwie doskonale i zupełnie. Gdy minie pańska młodość, zniknie i piękność, i przekona się pan nagle, że nie czekają już pana triumfy, albo będzie się pan musiał zadowolić owymi miernymi zwycięstwami, które wspomnienie przeszłości uczyni bardziej gorzkimi niż porażki. Każdy znikający księżyc zbliża pana do czegoś straszliwego. Czas zazdrości panu i atakuje pańskie lilie i róże. Policzki pańskie zbledną i zapadną się, wzrok zmatowieje. Będzie pan cierpiał strasznie… Ach! Niech pan wykorzysta swoją młodość, póki czas. Niech pan nie marnotrawi złota swoich dni, niech pan nie słucha nudziarzy, nie pomaga tym, którzy i tak są straceni, niech pan nie rzuca swego życia głupcom, mnogim, niskim. Wszystko to są chore cele, fałszywe ideały naszej epoki. Niech pan żyje! Niech pan żyje tym życiem pełnym cudów, które jest w panu! Niech się pan niczego nie wyrzeka. Niech pan szuka ciągle nowych wrażeń. Niczego niech się pan nie obawia… Nowy hedonizm – oto czego potrzeba naszemu stuleciu. Pan może być jego widzialnym symbolem. Przy swojej postaci może pan dokonać wszystkiego. Świat należy do pana na jedną wiosnę… W chwili, gdy pana spotkałem, ujrzałem, że nie wiedział pan nic o tym, kim pan właściwie jest, kim mógłby pan być. Ujrzałem w panu tyle rzeczy, które mnie oczarowały, że czułem się zmuszony opowiedzieć panu coś o nim samym. Przyszło mi na myśl, jakby to było smutne, gdyby pan został zmarnotrawiony. Bo przecież tak krótko będzie trwać pańska młodość – tak krótko. Kwiaty polne więdną, ale zakwitają nowe. Wielokwiat będzie tak samo złocistożółty w czerwcu przyszłego roku jak teraz. Za kilka tygodni purpurowe gwiazdy zajaśnieją na tym powojniku, i co rok zielona noc jego liści kryć będzie purpurowe gwiazdy. Ale nasza młodość nie wraca nigdy. Tętno radości, które uderza w nas w dwudziestym roku, słabnie i leniwieje. Członki nasze stają się ociężałe, zmysły przytłumione. Wyradzamy się w ohydne manekiny, w których pokutuje tylko pamięć, pamięć namiętności, przed którymi drżeliśmy w trwodze, i pamięć pokus, którym nie mieliśmy odwagi ulec. Młodość! Młodość! Nie ma na świecie nic prócz młodości!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki