- W empik go
Portret pana W.H. - ebook
Portret pana W.H. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 181 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po obiedzie spożytym w towarzystwie Erskine'a, w jego ładnym domku na Birdcage Walk, siedzieliśmy przy kawie w bibliotece paląc papierosy, gdy rozmowa zeszła na temat falsyfikatów literackich. Nie pamiętam już dzisiaj, co nas skłoniło do poruszenia tego nieco dziwnego w owej epoce tematu, wiem tylko, że prowadziliśmy długą dyskusję dotyczącą Macphersona, Irelanda i Chattertona i że ja, w związku z tym ostatnim, dowodziłem, że jego tak zwane falsyfikaty wynikały z artystycznej potrzeby doskonałego wypowiedzenia się; twierdziłem, że nie mamy prawa spierać się z artystą o wybór sposobu, w jaki chce podać swoje dzieła, a ponieważ wszelka sztuka jest w pewnej mierze aktorstwem, usiłowaniem ukazania własnej osobowości na jakiejś wyobrażonej przez siebie płaszczyźnie, poza zasięgiem hamujących wydarzeń, a także ograniczeń narzuconych przez rzeczywiste życie, potępianie przeto artysty za szalbierstwo byłoby pomieszaniem dwóch różnych problemów, etycznego i estetycznego.
Erskine, który był ode mnie znacznie starszy i przysłuchiwał się moim wywodom z rozbawioną uprzejmością człowieka czterdziestoletniego, położył mi nagle rękę na ramieniu i rzekł:
– Co byś ty powiedział o młodym człowieku, który wysnuł sobie dziwaczną teorię w związku z pewnym dziełem sztuki, wierzył w tę teorię i popełnił fałszerstwo w celu jej udowodnienia?
– Ach, to zupełnie co innego – odpowiedziałem. Erskine milczał przez jakiś czas, przyglądając się siwym, cienkim pasemkom dymu, unoszącym się z papierosa, i po chwili rzekł:
– Tak, to zupełnie co innego.
Było w tonie jego głosu coś, jakaś lekka nuta goryczy, która podnieciła moją ciekawość.
– Czy znałeś kogoś, kto taką rzecz popełnił? – zawołałem.
– Tak. – Rzucił swego papierosa do ognia i ciągnął dalej: – Był to wielki mój przyjaciel, Cyryl Graham. Bardzo czarujący, bardzo nieroztropny i zupełnie pozbawiony serca chłopiec. Zostawił mi jednakże jedyny legat, jaki otrzymałem w życiu.
– Cóż to takiego? – spytałem.
Erskine powstał z krzesła i doszedłszy do wysokiej, inkrustowanej gabloty, umieszczonej między dwoma oknami, otworzył ją z klucza, po czym wrócił do mnie trzymając w ręku mały obrazek malowany na drzewie, oprawny w starą, nieco przyćmioną ramę z epoki królowej Elżbiety. Był to portret, młodego człowieka w całej postaci, w stroju, jaki noszono u schyłku XVI wieku. Stał przy stole, z prawą ręką wspartą na otwartej księdze. Wyglądał na lat mniej więcej siedemnaście i był niezwykłej, choć niewątpliwie nieco zniewieściałej urody. Rzeczywiście, gdyby nie strój i krótko ostrzyżone włosy powiedziałoby się, że ta twarz o rozmarzonych, czujnych oczach i delikatnych, karminowych ustach jest twarzą młodej dziewczyny. Sposób malowania, zwłaszcza traktowanie rąk, przypominał późniejsze prace Franciszka Cloueta. Czarny, aksamitny kubrak fantazyjnie naszywany złotem i odbijający przyjemnie od tła w kolorze pawich piór, tła, które podkreślało lśnienie i bogactwo barw – wszystko to było zupełnie w stylu Cloueta. Dwie maski, Tragedii i Komedii, zawieszone przepisowo na marmurowym postumencie, zdradzały ostrą surowość jego pędzla – tak różną od łatwego wdzięku włoskich malarzy – surowość, której wielki mistrz flamandzki, nawet na francuskim dworze całkowicie się nie wyzbył, a która sama w sobie charakteryzowała zawsze artystów Północy.
– Prześliczna rzecz! – zawołałem. – Ale kimże jest ten cudowny młodzian, którego piękność przechowało dla nas szczęśliwie dzieło sztuki?
– To jest portret pana W. H… – odrzekł Erskine ze smutnym uśmiechem. Mogła to być jedynie gra światła, ale wydało mi się, że jego oczy zaświeciły łzami.
– Pan W. H…! – zawołałem. – A któż to jest pan W. H…?
– Nie pamiętasz? – odpowiedział. – Spójrz na książkę, na której spoczywa jego ręka.
– Widzę tu jakiś napis, ale nie mogę go odcyfrować – rzekłem.
– Weź szkło powiększające i spróbuj – zachęcał mnie Erskine, z tym samym smutnym, błąkającym się po wargach uśmiechem.
Wziąłem szkiełko i przysunąwszy sobie lampę począłem sylabizować trudne pismo z szesnastego wieku: „Jedynemu rodzicowi następujących tu sonetów”… – Wielki Boże! – wykrzyknąłem – czyżby to był szekspirowski pan W. H…?
– Cyryl Graham tak twierdził – mruknął Erskine.
– Ależ on jest zupełnie niepodobny do lorda Pembroke'a – odparłem. – Znam doskonale portrety z Penhurst. Kilka tygodni temu byłem w tamtych stronach.
– A czy naprawdę wierzysz, że sonety były dedykowane lordowi Pembroke? – zapytał.
– Jestem tego pewien – odrzekłem. – Pembroke, Szekspir i pani Mary Fitton są trzema osobami, występującymi w tych sonetach; nie ma co do tego wątpliwości.
– Zgadzam się z tobą – rzekł Erskine. – Ale nie zawsze tak myślałem. Wierzyłem kiedyś, a przynajmniej zdaje mi się, że wierzyłem w Cyryla Grahama i jego teorię.
– A jakaż to była teoria? – spytałem spoglądając na cudowny portret, który już zaczynał mnie dziwnie urzekać.
– To długa historia – odparł Erskine usuwając sprzed moich oczu obraz ruchem raczej porywczym, jak mi się wówczas zdawało. – Tak, długa historia, ale jeśli chcesz posłuchać, opowiem ci ją.
– Przepadam za hipotezami dotyczącymi sonetów – zawołałem – ale nie przypuszczam, abym się dał nawrócić na jakąś nową teorię. To zagadnienie przestało być tajemnicą dla kogokolwiek. Dziwię się właściwie, że mogło nią być tak długo.
– Ponieważ sam nie wierzę w tę historię, nie ma obawy, abym cię miał nawracać – rzekł śmiejąc się Erskine – ale może cię ona zaciekawić.
– Oczywiście, opowiedz mi o niej – odrzekłem. – Jeśli jest choć w połowie tak urzekająca jak ten obraz, będę zadowolony.
– A zatem – tu Erskine zapalił papierosa – muszę zacząć od osoby Cyryla Grahama. Wychowywaliśmy się obaj w tym samym internacie w Eton. Byłem o rok lub dwa od niego starszy, ale łączyła nas ogromna przyjaźń, pracowaliśmy i bawiliśmy się razem. Zabawy było oczywiście o wiele więcej niż nauki i nie mogę powiedzieć, abym tego żałował. Zbyt gruntowne wykształcenie ekonomiczne bywa rzeczą niekorzystną, podczas gdy to, czego nauczyłem się na boiskach w Eton, przydało mi się na równi z tym wszystkim, co nam wykładano w Cambridge. Muszę nadmienić że ojciec i matka Cyryla oboje już nie żyli. Zatonęli w pobliżu Isle of Wight wskutek okropnego wypadku na jachcie. Ojciec jego pracował w dyplomacji i ożenił się z córką – jedyną córką – lorda Creditona, który został opiekunem Cyryla po śmierci jego rodziców. Nie zdaje mi się, aby lord Crediton troszczył się zbytnio o Cyryla. Nie wybaczył nigdy całkowicie córce, że wyszła za mąż za człowieka nie posiadającego tytułu. Był to niezwykły okaz starego arystokraty, który klął jak przekupień i miał maniery farmera. Pamiętam moje spotkanie z nim w dniu publicznego egzaminu w szkole. Ofuknął mnie, podarował mi funta i zastrzegł, bym nie wyrósł na „przeklętego radykała”, jak mój ojciec. Cyryl nie nosił go w sercu i był szczęśliwy, że może większość wakacji spędzać u nas w Szkocji. Właściwie nie umieli nigdy zżyć się ze sobą. Cyryl uważał dziadka za niedźwiedzia, ten zaś Cyryla za zniewieściałego. Był nim, przypuszczam, istotnie, ale w pewnym tylko sensie, gdyż doskonale jeździł konno i wspaniale się fechtował. Dość powiedzieć, że dostał odznakę za fechtunek przed opuszczeniem szkoły w Eton. Jednakże jego sposób bycia cechowała jakaś omdlałość, poza tym był próżny, przywiązywał niemałą wagę do swej urody i odnosił się nieprzychylnie do piłki nożnej. Tylko dwie rzeczy sprawiały mu prawdziwą przyjemność: poezja i występy aktorskie. W Eton wiecznie się przebierał i recytował Szekspira, a gdy przenieśliśmy się do Trinity, zapisał się już w pierwszym roku na członka Akademickiego Kółka Dramatycznego. Pamiętam, że jego występy teatralne budziły we mnie wielką zazdrość. Byłem do niego niedorzecznie przywiązany; może dlatego, że tak bardzo różniliśmy się od siebie w wielu rzeczach. Ja byłem niezgrabnym, słabowitym chłopaczyskiem o wielkich stopach i okropnych piegach. Piegi są tak dziedziczne w szkockich rodzinach jak podagra w niektórych rodach angielskich. Cyryl mawiał, że z dwojga złego woli podagrę, ale on przywiązywał zawsze śmieszną wagę do zewnętrznego wyglądu. Pewnego razu, na naszym zebraniu dyskusyjnym, przeczytał nam swój elaborat, w którym dowodził, że lepiej być pięknym niż dobrym. Sam był niezaprzeczenie cudownie piękny. Ludzie mu niechętni, filistrzy i nauczyciele szkolni, tudzież młodzieńcy przygotowujący się do stanu duchowego, twierdzili, że Cyryl jest tylko ładny ale w jego twarzy było coś więcej niż to, co nazywamy zwykłą urodą. Według mnie był najwspanialszym stworzeniem, jakie widziałem, nic bowiem nie dorównywało gracji jego ruchów, wdziękowi jego sposobu bycia. Oczarowywał wszystkich godnych oczarowania i wielu takich, którzy nimi nie byli. Często przejawiał upór i niesforność, ja zaś uważałem go za strasznie nieszczerego. Myślę, że należało to głównie przypisać jego bezgranicznej chęci podobania się. Biedny Cyryl! Powiedziałem mu kiedyś, że zadowala się tanimi triumfami, na co się tylko roześmiał. Był okropnie rozpieszczony. Przypuszczam, że wszyscy czarujący ludzie są rozpieszczeni. W tym leży tajemnica ich powabu.