Porwanie Cassandry - ebook
Porwanie Cassandry - ebook
Cassandra Northurp po nagłej śmierci matki wyjeżdża do rodziny we Francji, aby w nowym otoczeniu łatwiej pogodzić się ze stratą. Los jednak jej nie oszczędza. Podczas rodzinnej przejażdżki napadają na ich powóz bandyci. Z zimną krwią zabijają stryja i porywają Cassandrę. Pewnego dnia jeden z porywaczy, Nathaniel Colbert, pomaga jej uciec. Do domu czeka ją jednak długa droga, bowiem Colbert wplątuje ją w sam środek niebezpiecznej intrygi…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1844-3 |
Rozmiar pliku: | 822 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Londyn, czerwiec 1851 roku
Mężczyzną, który właśnie schodził po szerokich schodach, prowadzących do sali balowej de Clare’ów, był Nathaniel Colbert.
Cassandra Northrup wiedziała, że to nikt inny, tylko właśnie on. Myślała o tym z lękiem i zarazem ulgą. Ten sam wzrost i budowa, czarne włosy, obecnie krótsze, ale równie ciemne, a także identyczny chód. Obok niego szedł lord Hawkhurst, dziedzic fortuny Athertonów, i śmiał się z jakiejś uwagi Colberta. Patrzyła na nich z niedowierzaniem, czując, że zaczyna jej się kręcić w głowie. Dlaczego pojawił się właśnie tutaj, w dodatku tak elegancko ubrany? To nie miało najmniejszego sensu i zakrawało na ironię losu.
Zacisnęła drżące palce na małym wisiorku z kawałka ceramiki, który niezmiennie nosiła na szyi, czując, jak krew zaczyna coraz mocniej dudnić w jej uszach. Czego może się teraz spodziewać?
Wolno i ostrożnie rozłożyła wachlarz, tak że zakrył pół twarzy, i odwróciła się w inną stronę. Wiedziała, że musi stąd wyjść, zanim Nathaniel ją zauważy. Ucieczka nie była jednak łatwa i prosta. Maureen ścisnęła jej ramię i Cassie ucieszyła się, że ma w niej wsparcie.
– Pobladłaś, moja droga. Źle się czujesz?
– Nie – odparła. Nawet siostra nie wiedziała dokładnie, co wydarzyło się parę lat temu na południu Francji, bo udręczona wstydem Cassie wolała na ten temat milczeć. – Nic mi nie dolega.
– A jednak jesteś bardzo blada.
Szok powoli mijał i poczuła, że zaczyna odzyskiwać siły. Pomyślała, że to wątpliwe, by Colbert rozpoznał ją na pierwszy rzut oka, i dlatego nie należy wpadać w panikę, lecz raczej wyjść przy najbliższej nadarzającej się okazji, tak by w przyszłości nie budzić podejrzeń socjety i nie prowokować plotek.
Przyszłość. Samo to słowo budziło w niej grozę. Co się stanie, jeśli jednak Nathaniel ją dostrzeże? Czuła się tak, jakby zamiast sukni balowej miała na sobie te rzeczy, które nosiła przy spotkaniu z Colbertem. Ogarnął ją żal na myśl o tym, co między nimi zaszło.
Wiedziała, że musi być silna i zachować spokój. Za chwilę przejdzie dalej w stronę tłumu, cicho i spokojnie, żeby nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. Przecież, tłumaczyła sobie, doskonale opanowała sztukę kamuflażu w towarzystwie; w ciągu chwili potrafiła wtopić się w barwny tłum. Dzięki temu przetrwała, a nawet znowu należała do tego grona przestrzegającego konwenansów, określonych zachowań i zasad.
Nawet suknia podkreślała jej niechęć do obnoszenia się ze sobą – prosta, niewyróżniająca się, w stonowanym szaroniebieskim kolorze. Obok można było zobaczyć panie w żółciach, różach czy błękitach, z koronkami i falbankami zdobiącymi staniki lub rąbki ich sukni, dla których ona stanowiła doskonałe tło. Jeśli chciała się ukryć w towarzystwie, to zakładała szarą żałobną suknię, która dostatecznie odstraszała wszystkich ciekawskich.
Minęło kolejnych pięć sekund, potem jeszcze pięć, i Cassie poczuła się bezpieczniej, ale wciąż przesuwała się w stronę kolorowego tłumu, w który chciała się wtopić. Wszystko jest w porządku, powtarzała sobie. Wszystko dobrze.
Uważnie przebiegła wzrokiem po sali i ku swemu zadowoleniu, nigdzie nie spostrzegła Colberta.
– Nie powinnam była tu przychodzić – zwróciła się do siostry. – Sama najlepiej dajesz sobie radę. Nie potrzebujesz mojej pomocy.
Maureen zaśmiała się, słysząc te słowa.
– Ja też nie znoszę balów, ale pan Riley nalegał, żebyśmy przyszły obie. W dodatku cel tego spędu towarzyskiego jest szczytny.
– Tak, ale do tej pory się nie pokazał, więc wątpię, by zauważył moją ewentualną nieobecność.
Cassandra chciała koniecznie opuścić salę balową. Zaczynało jej brakować powietrza. Pokochała Nathaniela Colberta całym swoim udręczonym sercem. Myśl o tym, co kiedyś się wydarzyło, sprawiła, że znowu wpadła w odrętwienie. Nie, nie może się poddać. Nie teraz…
Przywołała uśmiech na twarz i udawała, że słucha siostry, która zachwycała się sukniami, balem i drzewkami w donicach, ustawionych koło orkiestry, tak że miało się wrażenie, iż występuje ona w górskiej grocie. Świat fantazji jest lepszy niż ten rzeczywisty, pomyślała Cassie. Dzięki niemu możemy zostawić za sobą problemy, ten cały chaos i brud rzeczywistości. Na balu otaczali ją ludzie, których największym problemem było to, w czym pokazać się na przyjęciu albo jak wydać majątek odziedziczony po którymś z bogatych krewnych.
Nagle z góry dobiegł dziwny dźwięk. Cassie zadarła głowę i dostrzegła rozchybotany żyrandol z czterema wielkimi ramionami, na których znajdowały się liczne świece. Czyżby znaczyło to, że za chwilę się urwie? Serce zabiło jej mocno, a w ustach zaschło. Rozejrzała się dookoła, chcąc sprawdzić, czy ktoś jeszcze to zauważył. Wprawdzie jak zacznie krzyczeć, wszyscy zwrócą na nią oczy, ale mimo to nie mogła zlekceważyć tego, co mogło się stać, jeśli w porę nie ostrzegłaby rozbawionych gości.
– Uwaga! Żyrandol zaraz spadnie! – zawołała.
Gwar natychmiast ucichł. Ludzie spojrzeli w górę, a potem rozpierzchli się na boki. Kilka rozplotkowanych dziewcząt nie zdążyło w porę uskoczyć i żyrandol zahaczył o nogę pięknej blondynki. Dziewczyna krzyknęła z bólu. Cassie pospieszyła w jej stronę i prawie nad nią zderzyła się z kimś. Tuż koło niej stanął Nathaniel Colbert!
Dostrzegła niepohamowaną wściekłość w jego szarych oczach, z lekkim błękitnym akcentem. Poczuła, że jest bliska paniki, jednak nie uciekła wzrokiem od jego twarzy naznaczonej blizną, do której powstania się przyczyniła. Gdy widziała Nathaniela po raz ostatni, w miejscu blizny ziała rana, z której krew leciała strumieniem na jego białą koszulę. Cassie zapragnęła jej delikatnie dotknąć i w ten sposób wyrazić żal z powodu tego, co kiedyś się stało. Wiedziała jednak, że nie powinna tego robić, gdyż Colbert czuje się przez nią zdradzony, oszukany.
Sama jego obecność podziałała na nią elektryzująco, ale trudno było nie zwrócić uwagi na jęki dziewczyny, która oszołomiona i zbolała leżała na podłodze, mając nogę przygniecioną żelaznym ramieniem żyrandola. Cassie uznała, że jej prywatne sprawy muszą zaczekać, i przykucnęła przy poszkodowanej. Dokładnie zbadała krwawiącą nogę, nie zważając na to, że plami dół swojej sukni.
– Nie ruszaj się – poleciła. – Chyba nie jest złamana, tylko zraniona.
– Czy… czy umrę? – spytała zaszokowana dziewczyna, mocno łapiąc Cassie za rękę.
– Nie, tylko trzeba zatamować krwawienie – odparła spokojnie. – Człowiek może stracić nawet dwadzieścia procent krwi, ale nie zdziw się, jak poczujesz, że robi ci się zimno.
W tym momencie Colbert wbił w nią lodowate spojrzenie i pod jego wpływem Cassie ogarnął chłód.
– A… a ile już straciłam? – zapytała dziewczyna, z trudem łapiąc oddech.
Wyglądało na to, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności noga trafiła pod wygięcie ramienia żyrandola i poraniły ją tylko wykute z metalu liście, które je oplatały.
– Coś koło tego, więc lepiej zachowaj spokój.
Dziewczyna jęknęła, jeszcze bardziej przestraszona.
– Myślę, że nie jest tak źle, panno Forsythe – odezwał się Colbert.
Przez wiele lat ten głos powracał do Cassie, nawiedzając ją we snach. Jednak po raz pierwszy słyszała Colberta mówiącego po angielsku. Okrągłe samogłoski i maniera wskazywały na przynależność do wyższych sfer. Chociaż wcale tego nie chciała, serce zabiło jej mocniej na ten dźwięk.
– Łydka jest mocno przecięta, więc trzeba…
Kątem oka Cassie dostrzegła jakiś cień, a potem nagle otoczyła ją ciemność.
Sandrine Mercier? W dodatku mówiąca doskonale po angielsku? Nathaniel patrzył na kobietę powaloną przez kawałki wykruszonego sufitu i zastanawiał się, jaka nowa zdrada może się kryć za tym spotkaniem. Jakie kolejne kłamstwa?
Leżała na boku, rzęsy wydawały się dłuższe, niż zapamiętał, obecnie miała krótsze włosy, ale bardziej lśniące. Wciąż była bardzo szczupła, lecz w ciągu paru lat rozkwitła i stała się prawdziwą pięknością.
Do licha! Chciał wstać i odejść, ale obudziłoby to podejrzenia, a przy specyfice jego pracy nie wróżyło to niczego dobrego.
Lydia Forsythe wciąż szlochała, chociaż krew praktycznie przestała lecieć z jej rozciętej łydki. Po chwili tuż obok pojawił się medyk, a także jej zmartwiała matka i kilka stroskanych przyjaciółek. Koło Sandrine znajdował się tylko on i zupełnie bezradna młoda kobieta, która sprawiała takie wrażenie, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Po chwili dołączył do nich gospodarz dzisiejszego balu, Albi de Clare.
– Mój Boże! Nie mam pojęcia, jak mogło do tego dojść. Specjaliści, którzy instalowali ten żyrandol w zeszłym miesiącu, solennie mnie zapewniali, że wszystko jest w najlepszym porządku. Może weźmiemy ją do pokoju obok?
Nathaniel musiał ponownie dotknąć Sandrine, co było dla niego istną torturą. Jednak wziął ją na ręce, a wtedy ona otworzyła niebieskozielone oczy i popatrzyła na niego zaskoczona i najwyraźniej przestraszona.
– Ja… nigdy nie mdleję – szepnęła.
– Tym razem też nie. To były fragmenty sufitu – wyjaśnił.
Cassie odwróciła głowę, nie chcąc pokazać, co w tej szczególnej sytuacji odczuwa. Jednocześnie zastanawiała się, jakim sposobem najszybciej stąd uciec. Nathaniel zaniósł ją do niewielkiego pokoju, gdzie ułożył ją na sofie i spojrzał w stronę drzwi. Najwyraźniej on także nie miał ochoty przebywać w jej towarzystwie.
– Jest tu nasz rodzinny lekarz, bada właśnie pannę Forsythe – rzekł ściszonym głosem Albi de Clare. – Przyślę go, jak tylko będzie wolny.
– Nie, proszę się nie kłopotać, milordzie – odezwała się Cassie i opuściła stopy na podłogę. – Nie chciałabym robić zamieszania, a poza tym czuję się… znacznie lepiej. – Udało jej się wstać, ale zaraz usiadła. Tuż nad górną warga pojawiły się kropelki potu.
Albi nie dał się przekonać. Popatrzył na nią badawczo, wyszedł i przyprowadził medyka.
– Czy może pan zbadać tę panią, doktorze Collins? – spytał. – Na jej głowę spadły fragmenty tynku.
Stary doktor postawił na stoliku skórzaną torbę, następnie wyjął z kieszonki binokle, umieścił je na nosie i uważnie obejrzał stłuczenia i ranę.
– Tak, oczywiście, no cóż… Słyszałem, że był pan pierwszy na miejscu zdarzenia, lordzie Lindsay. Czy pani długo była nieprzytomna?
– Chwilę – odparł Nat. – Odzyskała świadomość, jak tylko wziąłem ją na ręce. – Wiedział, że musi odpowiadać prosto i jasno. To, co skomplikowane, mogło poczekać.
Doktor wyciągnął w stronę Sandrine dwa palca.
– Ile palców pani widzi, moja droga?
– Cztery.
Nat odnotował, że siedząca obok kobieta, która towarzyszyła od początku Sandrine, popatrzyła na nią z niepokojem i potrząsnęła głową.
– Trzy? Dwa? – próbowała zgadnąć ranna.
– Boli panią głowa?
– Troszeczkę.
– A czy nie drętwieje pani prawa ręka?
Nie odpowiedziała, tylko wbiła paznokcie w prawe ramię. Wyglądało na to, że w ogóle nie poczuła bólu.
Tymczasem przy drzwiach zgromadziła się grupka ciekawskich, a powalana krwią drugiej ofiary i wyraźnie przestraszona poszkodowana zaczęła drżeć i wyglądała na tak bezbronną, że Nat zdjął surdut i przykrył ją ostrożnie. Jednocześnie pomyślał, że nie powinien się o nią troszczyć.
– To pomoże.
Dopiero teraz zauważył na szyi Sandrine prosty wisiorek, niewątpliwie ten sam, który podarował jej w Saint Estelle na krótko przed jej zdradą. Szaroniebieska suknia zsunęła się trochę, ukazując krągłość piersi. Towarzysząca jej kobieta przyklękła i zakłopotana poprawiła suknię.
– Nie ruszaj się, Cassie – powiedziała.
Cassie? – zdziwił się w duchu Nat. Dostrzegł gniewny błysk w jej niezwykłych oczach o barwie morskiej wody.
– Może zaniósłbyś pannę Cassandrę Northrup do powozu, Nathanielu, dobrze? – Głos Albiego wdarł się w jego myśli. – Panna Maureen ci pomoże.
Northrup? Czyżby obie były córkami lorda Cowpera? Piekło i szatani!
Kiedy ranna usłyszała swoje imię i nazwisko, zadrżała jeszcze mocniej. Dostrzegł też, że jest wyraźnie przestraszona.
– Nie, dziękuję, nie potrzebuję dodatkowej pomocy – powiedziała szybko. – Siostra zupełnie mi wystarczy…
W tym momencie Maureen Northrup stanęła u jej boku, zadowolona, że może się na coś przydać, zwłaszcza że przy drzwiach pojawili się nowi gapie. Po chwili wyszły obie, pozostawiając po sobie jedynie lekki kwiatowy zapach. Szalej? Naparstnica? Może konwalie? – zastanawiał się przez chwilę Nathaniel. Wszystkie trujące i niebezpieczne.
Albi patrzył za nimi ze zmarszczonymi brwiami.
– Są tacy, którzy ich nie lubią, ale moim zdaniem, gdyby chciały, mogłyby zrobić karierę w towarzystwie. Niestety, rzadko pokazują się w londyńskich salonach i tak niewyszukanie, wręcz prosto się ubierają. Ich matka była prawdziwą pięknością, a zdaje się, że trzecia z sióstr wyszła za mąż i mieszka w Szkocji. Będziesz musiał zajrzeć do nich i upomnieć się o surdut.
– Być może – mruknął Nat.
– Mieszkają przy Upper Brook Street, ten ich wielki dom nazywa się Avalon i nie sposób go nie zauważyć.
Nathaniel nie czekał na dalszy ciąg. Podziękował przyjacielowi i przeszedł do sali balowej, gdzie znajdowało się mnóstwo debiutantek, panien z dobrych domów z nieskalaną przeszłością. Nagle zapragnął otoczyć się takimi młodymi damami.
Bolała ją głowa, szyja jej zesztywniała, ale mimo to Cassie powoli dochodziła do siebie. Zresztą nie przejmowała się własnym stanem, ponieważ jej myśli zajmowało coś zupełnie innego. A raczej ktoś…
Lord Lindsay!
Właśnie tak tytułował go lekarz, a de Clare zwracał się do niego per Nathanielu. Lord Nathaniel Lindsay, który dziedziczył St Auburn i tytuł hrabiowski. Nie mogła uwierzyć w to, że jej poraniony, choć dzielny i sprawny wybawca z Nay jest teraz człowiekiem potężnym i utytułowanym, dziedzicem wielkiej fortuny.
Cieszyło ją, że w końcu znalazła się w zaciszu powozu. Surdut Nathaniela był ciepły i przyjemny w dotyku, a poza tym miło pachniał właścicielem. Gdyby nie obecność towarzyszącej jej siostry, być może wtuliłaby twarz w materiał, żeby jeszcze lepiej poczuć tę woń. Tyle że był to zapach człowieka, który mógłby zrujnować jej reputację.
Poczuła, że skóra na szyi stała się szorstka i bolesna pod kołnierzem sukni. Pomyślała, że chętnie zrzuciłaby ubranie i weszła do płytkiego basenu w Avalonie. To był basen jej matki. Na stojącym obok pozłacanym krześle wisiała jeszcze jej suknia, a także naszyjnik z pereł – ojciec nalegał, by niczego nie zmieniać.
– Lord Lindsay dopiero niedawno pojawił się w towarzystwie, ale wiele o nim słyszałam – odezwała się Maureen, obrzucając siostrę bacznym wzrokiem.
Cassie wiedziała, że Maureen zżera ciekawość, ale jest zbyt dobrze wychowana, by zapytać wprost.
– Naprawdę?
– Podobno spędził sporo czasu we Francji. Nie spotkałaś go tam przypadkiem? Odniosłam wrażenie, że się znacie.
Cassandra przecząco pokręciła głową i przykryła się mocniej surdutem. Prawda była zbyt przerażająca, aby ją wyjawić. Miała okazję zdać sobie sprawę, że Nathaniel ją pamięta, i z tego powodu powinna trzymać się od niego z daleka. Uśmiechnęła się przepraszająco do siostry, nie podejmując tematu.
Z ulgą powitała światła Avalonu, który właśnie się przed nimi pojawił.
Lord Lindsay obserwował dom, kryjąc się w mroku nocy. Księżyc świecił wprost na błyszczący dach, ukazując spadziste szczyty i mansardy. W opinii Nathaniela styl gotycki wydawał się bardzo nie na miejscu w Londynie. Pomyślał, że nawet niektóre drzewa najwyraźniej uznały obecność tego domu za złowrogą i zgubiły część liści, jakby zanosiło się na zimę.
Doskonale wiedział o tym, że nie powinien był tu przychodzić, ale pamięć nie dawała mu spokoju. Wciąż dręczyło go wspomnienie spokojnego głosu Sandrine, która w Perpignan wysyłała go do piekła, mówiąc: „Prawie go nie znam. To francuski żołnierz, więc lepiej go nie zabijajcie, ale możecie robić, co chcecie, wszystko mi jedno”. Zaklął i zdecydował się odejść, ale w tym momencie zobaczył w oknie kobiecą postać, niosącą w ręku świecę. Po chwili ukazała się na ganku, a następnie zaczęła się wpatrywać w ciemność.
Z pewnością nie mogła go dostrzec, gdyż wciąż krył się w cieniu, niemal przywarł do ceglanego muru. Mimo to przez ułamek sekundy miał wrażenie, że patrzy mu wprost w oczy. Zaraz potem zdmuchnęła świecę i wszystko na powrót pogrążyło się w ciemności, a ona odeszła.
Czasami w jego teraźniejszość wnikały duchy przeszłości, ale żaden nie był tak niepokojący jak Sandrine Mercier. Nathaniel miał dwadzieścia lat, kiedy zdecydował się na pracę w brytyjskich tajnych służbach. Na tę decyzję częściowo wpłynęła postawa dziadka, który nie krył niechęci do wnuka. W grupie rówieśniczej znalazł to, czego mu brakowało – wsparcie i przyjaźń .
Stephen Hawkhurst, jego przyjaciel, był tajnym agentem brytyjskiego wywiadu. Nathaniel postanowił pójść w jego ślady, kiedy dziadek, hrabia St Auburn, zaczął coraz częściej narzekać na bezużyteczność potomka i zarazem dziedzica.
Z powodu krążących pogłosek na temat małżeństwa mającego połączyć królewskie rody Hiszpanii i Francji Nathaniela wysłano z szpiegowską misją do Francji, chociaż doskonale władał oboma językami i mógł bez problemów przeniknąć do wyższych warstw w obu tych krajach.
Stosunki Francji i Wielkiej Brytanii stawały się coraz bardzie napięte, co zrodziło atmosferę wzajemnych podejrzeń i lęków. W Londynie obawiano się zbliżenia Hiszpanii i Francji oraz ich przymierza, które nieuchronnie doprowadziłoby do izolacji Wielkiej Brytanii i ograniczyłoby jej wpływ na losy Europy.
Nathanielowi zlecono dokładne wybadanie sytuacji i nawiązanie kontaktów z kilkoma zaufanymi szpiegami brytyjskimi, którzy od lat działali we Francji. Poza tym miał także monitorować zachowania francuskich sojuszników, którym nie można było w pełni zaufać.
Z powodu wyznaczonych mu zadań pewnego dnia Nathaniel musiał udać się do Madrytu. W drodze powrotnej do Paryża, która prowadziła przez Pireneje, w pobliżu Bayonne dowiedział się o zamordowaniu jednego ze współpracujących z nim agentów. Szukając sprawców zbrodni, pod Lourdes natrafił na siedlisko francuskich bandytów.
Właśnie tam spotkał Sandrine Mercier.
Cassie wiedziała, że milczący, niedający o sobie znać Nathaniel ukrywa się w mroku. Przypomniało się jej Nay, kiedy wokół zapanował nieopisany chaos, a sytuacja stała się bardzo niebezpieczna. Ostatnie promienie popołudniowego słońca lśniły we włosach Nata, gdy rozprawił się z zausznikami Antona Baudoina.
Na myśl o Baudoinie zadrżała, bowiem stanęła jej przed oczami kuzynka Celeste. Gdyby do tych wydarzeń doszło tydzień wcześniej, niewykluczone, że jej kuzynka żyłaby do tej pory. Być może udałoby się ją przewieźć w bezpieczne, ciepłe miejsce. Wtedy Cassie nie miała pojęcia, że niespodziewany sojusznik jest Anglikiem. Nosił ubranie wieśniaka i był cały pokiereszowany. Francuscy bandyci też nie wiedzieli, kim jest ów nieznajomy; raczej przypuszczali, że pochodzi z południa kraju, gdyż mówił z wyraźnym prowansalskim akcentem.
Nathaniel. Właśnie takie imię podał, przedstawiając się jako monsieur Nathaniel Colbert. Cóż, po części nie minął się z prawdą. Miał wtedy poznaczone odciskami, spracowane dłonie chłopa albo wiejskiego wyrobnika, chociaż na jednym, serdecznym, palcu prawej dłoni tkwił pierścień ze złotym szewronem na niebieskim tle. Obecnie też go nosił.
Wyczuła jakiś ruch za sobą i się odwróciła.
– Proszę pani, Katie płacze, a Elizabeth nie może sobie poradzić.
W otwartych drzwiach stanęła wyraźnie zmartwiona pokojówka. Cassie odsunęła od siebie wspomnienia i pospieszyła do środka domu. Pomyślała, że za sprawą spotkanego lorda Lindsaya w jej uporządkowanym życiu nagle zapanował chaos. Pojęła to w pełni, kiedy dotarł do niej żałosny płacz, dobiegający z pokoiku na tyłach domu.
Zastała Elizabeth w pomieszczeniu przeznaczonym dla tymczasowych gości, gdzie umieszczano na jakiś czas skrzywdzone, bezradne dziewczęta i kobiety, dla których szukano domu i pracy. Służąca właśnie obmywała oparzenia na chudych nóżkach Katie, wyraźnie widoczne na bladej skórze. Dziewczynka była kolejną ofiarą londyńskich handlarzy dziećmi.
– Lizzie, czy umyłaś porządnie ręce, zanim zaczęłaś przemywać te rany?
– Tak, psze pani.
– W wodzie wapiennej?
– Tak jak pani kazała.
Cassie pociągnęła nosem i wyczuła ostry zapach, unoszący się w pomieszczeniu. W zasadzie nie musiała pytać. Alysa, jej matka, z pochodzenia Francuzka, była przekonaną zwolenniczką higieny, a zwłaszcza w przypadku choroby. Cassie bardzo poważnie traktowała jej nauki.
Namydliła ręce, umyła je i dotknęła czoła dziewczynki. Gorączka wzrosła, widać to było nawet po zaczerwienionych policzkach. Cassie włożyła czysty fartuch i stanęła obok Katie. Przez chwilę przyglądała się uważnie jej opuchniętym, poznaczonym nogom, czerwonym pręgom na skórze. Następnie wyjęła z szafki z medykamentami odpowiednie składniki, włożyła je do miseczki, wlała trochę zawiesiny, splunęła do środka i dopiero wtedy zaczęła tę masę ucierać. Wiedzę o postępowaniu w wypadku różnych przypadłości i chorób przekazała jej nieoceniona mama. Przygotowanie preparatu oraz miarowość ruchów sprawiły, że Cassie popadła w zadumę i myślami przeniosła się w zupełnie inne miejsce.
Miała zaledwie osiemnaście lat i bardziej przypominała dziecko niż dorosłą kobietę. Wciąż czekała na to, co najlepsze w życiu. Była tak niemądra, tak bardzo naiwna. Tak potwornie przygnębiona i targana wyrzutami sumienia z powodu śmierci matki.