- W empik go
Porwanie króla - ebook
Porwanie króla - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 204 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W opłakanym była stanie Polska w zaraniu 1771 r, Wojna domowa jak zmora pierś jej uciskała, bliższe i dalsze wpływy zewnętrzne podniecały nienawiść stron zwaśnionych – o zgodzie nie było już mowy. Owe aspiracje, dążące do uspokojenia kraju, czczą się stały formułką. Wcześniej jeszcze, bo we wrześniu roku poprzedniego, generalność ogłosiła akt bezkrólewia – interregnum. Odtąd król Stanisław August był w przekonaniu konfederacji uzurpatorem, jak znowu związkowi w oczach regalistów uchodzili za buntowników. Prawo przestało funkcjonować, dowolność panowała wszędzie: obie strony na żadne nie zgadzały się ustępstwa. Ościenne państwa skorzystały z tego stanu.
Austria jeszcze w połowie 1770 r. spory kawał kraju zajęła – starostwo spiskie, wraz z 500 przeszło osadami wiejskimi, a okupacja ta nie była czasową, nowe bowiem władze administracją tu własną zaprowadziły, a na pieczęciach, których używały, znajdował się już napis: „Zarząd ziem powróconych”.
Fryderyk II zagarnął szeroki pas pogranicza do Prus przytykającego, obsadził wojskami Warmię i sąsiednie wielkopolskie województwa. Król-filozof rozporządzał się po swojemu. Wybierał rekruta, rozpisywał kontrybucje, z tą jednak różnicą, że sam płacąc często fałszywą monetą, podatek w dobrej tylko przyjmował.
„Nabrawszy ludzi, zboża i pieniędzy, jako przyjaciel ludzkości pomyślał o weselach dla swoich walecznych żołnierzy, rozkazując z każdego powiatu stosunkowo dostawić pewną liczbę dorosłych dziewek i wyposażyć każdą pierzyną, czterema poduszkami, krową, dwojgiem świni i trzema dukatami w złocie. Z tej to sabińsko-pruskiej kontrybucji widziano w Starogrodzie wozy pełne owych narzeczonych z musu.
Rozpacz od łona rodziców i krewnych oddartych dziewic pocieszano obietnicą, że rząd pruski zajmie się dziewosłębami najspieszniej."
Wewnątrz kraju, jak mówi rosyjski pisarz Sołowiew, rozporządzała się Rosja. Książę Wołkoński opuścił posadę ambasadora wczesną wiosną, a jako następca jego przybył w kwietniu zły i zgryźliwy Saldern. Wskutek chorobliwej drażliwości gotów on był przecenić trudności swego stanowiska, a razem i położenie państwa przezeń reprezentowanego. Jadąc do Warszawy studiował nowy poseł Rzeczpospolitę, a osoby w niej działające podzielił na pięć następujących kategorii: król, mniemani przyjaciele królewscy, mniemani przyjaciele rosyjscy, jawni konfederaci i skryci zwolennicy barskiego związku. Konfederatami nazywał wszystkich, którzy okazywali niechęć dla Stanisława Augusta, posuniętą aż do nienawiści, a takich liczono w ówczesnej Polsce prawie trzy czwarte całej ludności.
Nie więc dziwnego, że Saldern z właściwą sobie skwapliwością nerwową rzucił się na króla:
– Jesteś, najjaśniejszy Panie – mówił mu – znienawidzony, trzymasz się tylko potęgą naszego oręża, więc albo przychyl się na naszą stronę, albo, jeżeli na to nie przystaniesz, cesarzowa pozbawi Cię swojej opieki, ja zaś wyjadę do Grodna, zabiorę z sobą wojsko i tam oczekiwać będę jej dalszych rozkazów!
Przerażony Poniatowski podpisał zobowiązanie, kończące się tymi słowy:
„Przyrzekam działać we wszystkim zgodnie z wolą Jej Cesarskiej Mości, nie będę awansować naszych wspólnych przyjaciół bez Jej przyzwolenia, żadnych urzędów im nie udzielę, w tym przekonaniu, że cesarzowa będzie jednomyślnie ze mną postępować, szczerze, z przynależnym mi uszanowaniem, czego się mam prawo spodziewać na podstawie zapewnień danych mi przez jej posła.”
Zobowiązanie to miał Saldern trzymać w najgłębszej tajemnicy (co mu się wszakże nie udało), z warunkiem, że do niej przypuszczeni zostaną tylko hr. Orłów i Panin i że wróci ową kartę fatalną Poniatowskiemu natychmiast po uspokojeniu kraju; w końcu zaś, że przyjaciół króla będzie traktować jak własnych przyjaciół i w ciągu dni trzech zdejmie sekwestr z ich dóbr ziemskich.
Król, podpisujący podobny dokument, musiał zbyt słabo trzymać się na tronie. Lekceważyły go państwa ościenne, nie lubili go właśni poddani, pozwalając na podobne upokorzenie…
Poseł z kolei zaczął się zapoznawać z siłami, które miał do rozporządzenia. Przerażony był skargami na postępowanie wojsk rosyjskich, jakie go ze wszech stron kraju dochodziły. Wszystko to zwalał na barki Wejmarna, prosząc o przysłanie innego, a to Bibikowa albo Repnina, o którym pisał do cesarzowej:
„Ośmielam się zapewnić, że znalazłem tu bardzo zmienione względem ks. Repnina usposobienia. Dawne uprzedzenia znikły, zastąpiło je powszechne poszanowanie, na jakie zasługuje ten zacny i szlachetny człowiek. Pragną tu nawet jego powrotu. Wszyscy, których miałem sposobność poznać, tylko w przybyciu ks. Repnina upatrują polepszenie dość drażliwych z wojskiem rosyjskim stosunków."
I to wiele znaczący ustęp noty zgryźliwego, ale nie pozbawionego spostrzegawczych zdolności ambasadora. Chcielibyśmy wierzyć jego szczerości, gdyby… zbywało nam na dowodach, że ks. Repnin sam napierał się do Warszawy, że wzdychał do niej i tęsknił, że robił ofiarę z własnej miłości, gotów był nawet zająć podrzędniejsze stanowi – sko, zamiast posłem, zostać dowódcą wojsk – byle dostać się do stolicy tej biednej i szarpanej niezgodami wewnętrznymi Rzeczypospolitej.
Wojska rosyjskiego liczono w Polsce 16 313 ludzi: 12 169 w Koronie, 3 813 w Litwie; nadto 316 artylerzystów i 74 dział. Rozpadało się ono na oddziały stałe i ruchome. Pierwsze w miastach pełniły garnizonową służbę i miały obowiązek utrzymywania ciągłej komunikacji; oddziały zaś ruchome walczyły z konfederatami.
Wojsko nie podobało się Saldernowi. Żołnierze na leżach stawali się niedbałymi, bawili się nawet jak Żydzi drobnym handlem. Rozdrażniło go to do wysokiego stopnia, układał więc nowe plany i spowiadał się z nich ciągle gabinetowi petersburskiemu.
„Zajmę się na serio wprowadzeniem lepszego porządku i urządzeniem lepszej policji w stolicy i jej okolicach. Wcale mnie to nie obchodzi, czy się to podoba albo nie podoba królowi i miejscowym magnatom. Wypędzę z Warszawy werbowników konfederackich – rzecz niesłychana, a jednak od dwóch lat powtarzająca się ciągle! Nie pozwolę, żeby rzucano kamieniami z dachów na patrole rosyjskie! Zuchwałość już do tego dochodzi, że niekiedy strzelają do nich. Nie będę tracić czasu na zanoszenie skarg do marszałka koronnego, znajduje on bowiem zawsze tysiące sposobów, żeby się wykręcić od oddania winnych w ręce sprawiedliwości. Prowadzenie wojny w Polsce także mi się nie podoba. Pierwszym naszym zadaniem jest zdobycie pozycji – to jest miejscowości, kędy ważniejsze przepływają rzeki. Brak oficerów zdolnych do kierowania małymi oddziałami i ruchomymi komendami – nie do uwierzenia! Są wprawdzie między nimi ludzie odważni, ale nie stworzeni na przywódców. Inni myślą tylko o zdobyciu grosza. Na zdolnościach i rozsądku oficerów jeneralnego sztabu polegać nie można. Co się tu robi dobrego, robi się tylko dzięki odwadze i dzielności żołnierza. Z wyjątkiem generała Suworowa i pułkownika Łopuchina, działalność innych dowódców na tym zależy, by od czasu do czasu dawać szczutka konfederatom. Po jednym, drugim takim szczutku, cofają się nasi ze zdobyczą, zabraną po drodze w majątkach drobnej szlachty, i powróciwszy na leże, jedzą i piją dopóty, dopóki konfederaci nie zaczną się gromadzić na nowo. Bywały niejednokrotnie przykłady, że oficerowie rosyjscy zjeżdżali się ze związkowymi na umówione miejsce i hulali z nimi na dobre.”
Widzicie więc, że władza królewska do minimum była sprowadzona. Poniatowski pozbawiony przywileju rozdawnictwa, zadłużony, ubogi, nie miał poszanowania u obcych, miłości u swoich. Nigdy tak często nie płakał, jak podówczas. Z królewskości została mu tylko forma, treść przeniosła się do pałacu ambasadora.
Trochę wojska polskiego plątało się po kraju pod sztandarem królewskim. Jan Klemens Branicki, hetman wielki koronny, dogorywający malkontent, stał po stronie ruchu, rozsyłał uniwersały, zachęcające do protestacji, ale już osobiście nie brał w niczym udziału; zgasł też bardzo prędko, we dwa tygodnie po klęsce pod Stołowiczami. Przyszły jego następca, Franciszek Ksawery, kręcił się w okolicy Warszawy na… czele 2000 ludzi, gotów rzucić się na związkowych, ale zawsze z warunkiem, by w asekuracji kroczyły za nim sprzymierzone rosyjskie pułki.
W Kijowskiem biwakował pan regimentarz Stempkowski. Sam on wprawdzie najlojalniejsze żywił uczucia dla króla i jego sojuszników; tak dalece, że kiedy Rumiańców zrobił swemu rządowi uwagę, że dywizja ukraińska, rozkwaterowana na trakcie łączącym Rosję z zastępami walczącymi w Turcji, może dla nich być niebezpieczną, to pan regimentarz, dowiedziawszy się o tym, stawił się osobiście w obozie rosyjskim i wobec jego dowódcy, starego jenerała Essena, złożył nieledwie przysięgę wierności, dodając, że się natychmiast gotów usunąć z drogi w okolicę Chodorkowa i Brusiłowa.
Ale Stempkowski sam, w swojej osobie, nie reprezentował jeszcze całego oddziału. W wojsku brakło subordynacji i spójni, a zdemoralizowani podkomendni p… regimentarza do wiązania się z konfederatami okazywali wielką ochotę. Na Litwie hetman Ogiński rozporządzał imponującą siłą, wahał się jednak, dawał ucho umizgom Salderna, ale też jednocześnie lgnął do konfederatów, aż się w końcu ostatecznie na ich stronę przychylił.
Regaliści więc – jak łatwo z tego zawnioskować, reprezentowali w kraju mniejszość. Było to prawdziwe stronnictwo dworskie, w znaczeniu dzisiejszym, szlacheckim. Składali się nań król i jego służba pałacowa; gorliwi dawniejsi doradcy z boku przypatrywali się wypadkom.
Najruchliwszą partią w stolicy była owa gromada nieuczciwych handlarzy, mających własne przekonania do zbycia. Sybaryci, opoje i szulerzy stali teraz na pokładzie okrętu burzą miotanego. Między jedną a drugą ucztą, zwłaszcza, kiedy ta wypróżniła im kieszenie, kiedy na nową orgię brakło pieniędzy, zabierali się owi „synowie ojczyzny” do układania projektów, jej „uspokojenie” mających na względzie. Wśród białego dnia, z dumnie podniesionym czołem przechadzali się pośród tłumu, głosząc swoje niecne zasady. Nikt im nie oponował;
obojętność, otępiałość, wywołana może brakiem wiary w możność pomyślnego rozwiązania sprawy, zamykała wszystkim usta.
Gorętsze duchy wymykały się w pole, do walki i do rady. I w polu bowiem jedni radzili, a drudzy walczyli.
Rada – to generalność, a generalność – to uosobienie niesforności, kulminacyjny punkt rozprężenia. Najwyższa niby magistratura w kraju, a nawet stałej rezydencji nie miała! Z początku pod Muszyną zawiązana, potem pod Giebułtowem zebrana, w końcu nieustannie przenosiła się do Preszowa, Cieszyna, Białej.
Członkowie jej, tułający się z miejsca na miejsce, walczyli z sobą o pierwszeństwo, o czcze tytuły, a zdobywszy je, poprzestawali już na tym, przypuszczając, że marszałkostwo czy regimentarstwo, ozdobione ich nazwiskiem, zbawi sprawę, wysunie ją na widownię. Niepojętego dostrzegamy w tej gromadzie zjawiska! Każdy oddzielnie wzięty – a mówimy tu o wydatniejszych postaciach – to bohater, pełen poświęcenia, ale w zetknięciu z równymi sobie na marionetkę kłótliwą się przeobraża.
W końcu kobiety zaczęły brać udział w sporach, toczących się między członkami generalności; walka stronnicza schodziła na drogę komerażyków buduarowych, nie miłosnych wprawdzie, ale zawsze gorszących i godnych nagany. Ciągle tu spotykamy w tym czasie w kole marszałków uwijającą się Mniszchową, córkę Brühla, Ludwikę Cetnerową z domu Potocką, wojewodzinę bełską; Jabłonowską, urodzoną Sapieżankę, wojewodzinę bracławską i inne panie.
Generalność posiadająca swoich posłów przy niektórych dworach zagranicznych traci z kolei kredyt u obcych, traci go u swoich podkomendnych, na polu walki dobijających się swobód i niezależności.