Porwanie lady Alice - ebook
Porwanie lady Alice - ebook
Lady Alice Frobisher straciła ojca w wojnie domowej i wraz z matką i bratem musiała uciec do Francji. Tam została wplątana w głośny skandal, gdy jej brat zabił w pojedynku hrabiego, z którym była zaręczona. Matka Alice, nie tracąc nadziei na dobrą partię dla córki, oddała ją pod opiekę krewnej w Londynie. Kiedy już wydawało się, że nieszczęścia należą do przeszłości, Alice ponownie wpada w tarapaty. Pewnego wieczoru wychodzi na spotkanie i znika bez śladu…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2877-0 |
Rozmiar pliku: | 737 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1746 rok – po bitwie pod Culloden
Książę Karol Edward Stuart przybył do Szkocji, by zażądać tronu swego ojca i przywrócić monarchię Stuartów. Głowa tego młodego urodziwego człowieka pełna była rewolucyjnych pomysłów, które doprowadziły do tego, że na polach Culloden odbyła się krwawa łaźnia.
Karol Edward Stuart co prawda pokonał przedtem wojska rządowe pod Prestonpans, jednak w Culloden poniósł całkowitą klęskę. A poniósłszy ją, dla zachowania życia porzucił swych zwolenników zwanych jakobitami na pastwę prześladowań ze strony wroga i ratował się ucieczką.
Represje okazały się wyjątkowo brutalne. Część jakobitów dla ratowania życia pouciekała w góry, natomiast ci, których dopadły wojska rządowe, tracili życie zakłuci bagnetami, ponosili śmierć przez powieszenie albo też zostawali spaleni żywcem we własnych domach. Nikogo nie szczędzono, nawet kobiet, dzieci i starców.
W Rosslea, położonym w rejonie przygranicznym majątku Iaina Frobishera, po ucieczce całej służby została tylko żona właściciela, Mary Frobisher, z dwunastoletnim synem Williamem i liczącą sobie zaledwie miesiąc malutką córeczką Alice. Dwaj starsi synowie Frobisherów polegli pod Culloden, a sam Iain Frobisher dostał się do angielskiej niewoli.
Domostwo Frobisherów stało wysoko na wzniesieniu górującym nad nisko położoną wioską. Gdy zaczęło się ściemniać, w dolinie zapanował jakiś ruch. Ludzie w czerwonych kaftanach pojawili się w wiosce. Przybyli z pochodniami, by palić i mordować. Mary usłyszała strzały z muszkietów, a zaraz potem krzyki. Zanosiło się na to, że napastnicy wkrótce pojawią się w Rosslea.
Nie wahała się ani chwili. Ubrana w suknię i pelerynę, w których zaszyte były pieniądze i klejnoty, zabrała dzieci, opuściła pospiesznie dom i po paru chwilach zniknęła wraz z dziećmi wśród drzew.
Kiedy ciemności spowiły ziemię, zobaczyła, że niebo nad Rosslea rozświetla krwawa łuna. Zrozumiała, że płonie ich rodzinny dom. Szalejące płomienie, pochłaniając błyskawicznie wszystkie kosztowności, które krył w swym wnętrzu, buchały wysoko w nocne niebo. Mary, powstrzymując łzy, odwróciła głowę; nie chciała patrzeć na ten straszny widok. W następnej chwili opanowała się. Nie czas teraz okazywać słabość, powiedziała sobie i ruszyła w drogę.
Oszołomiona i gnana strachem, niosąc owiniętą w pled Alice i ponaglając Williama, szła zdecydowanym krokiem przed siebie. Wędrówkę ułatwiał jej fakt, że teren nie był jej obcy, mieszkała bowiem w tych stronach od urodzenia. Znała tu wszystkie drogi, także te, którymi poruszali się poganiacze bydła, i jedną z nich dotarła do granicy. A potem udało jej się dostać na zachodnie wybrzeże i przeprawić do Irlandii, skąd popłynęła statkiem do Francji. Szybko odnalazła rodaków, zwolenników Stuartów, którym udało się uciec przed prześladowaniami, jakie nastąpiły po bitwie pod Culloden.
O śmierci męża i dwóch synów dowiedziała się w Paryżu. Nie miała jednak wiele czasu, aby ich opłakiwać. Musiała zapewnić byt tym dwojgu dzieciom, które pozostały przy życiu.ROZDZIAŁ PIERWSZY
1756 rok, wybrzeże Afryki Północnej
Porucznik Ewen Tremain nie był pewien, co go obudziło. Czy ten cichy, nieregularny odgłos, który dobiegał go pośród nocnej ciszy, jakby gdzieś od strony dębowego relingu, to po prostu chrobotanie szczura? Czy może ten dźwięk – zdecydowanie głośniejszy niż chlupotanie wody o kadłub okrętu – to plusk wioseł? Nie, nie. Z pewnością to nie wiosła. To musi być szczur, powiedział sobie porucznik, oddychając głęboko, aby się uspokoić. To absurdalne, że taki drobiazg wybił go ze snu i wzbudził u niego aż taki niepokój. Wygląda na to, że nerwy zaczynają mi się dawać we znaki, pomyślał zdeprymowany.
Kręcił się niespokojnie na posłaniu, lecz nie mógł ponownie zasnąć. Ten cichy, niby chroboczący, niby zgrzytliwy dźwięk wciąż wyprowadzał go z równowagi. Powoli do jego niewielkiej kajuty wkradła się zgroza – tak intensywna, że niemal namacalna. Podpełzła bliżej i stanęła tuż obok jego koi – szepcząc i nie dając mu spać.
Porucznik wstał, ubrał się i wyszedł na pokład unieruchomionego od czterech dni okrętu Jego Królewskiej Mości noszącego nazwę „Odwaga”. Zastał jedynie marynarza, którego obowiązkiem było czuwać i wypatrywać okrętów korsarzy. Stojąc przy relingu, porucznik spojrzał w ciemność. Morska mgła wisiała nisko, spowijając okręt swoim wilgotnym, półprzezroczystym całunem. Noc i złowieszcza cisza zdawały się z każdą chwilą podchodzić o krok bliżej. Jakby zapowiadały jakieś przyczajone, niewidzialne zagrożenie. Gdzieś tam, za burtą, było coś, co uparcie domagało się uwagi. Zmęczony umysł Ewena otrząsnął się z letargu i stał się nagle jasny i czujny.
Niespodziewanie, po raz pierwszy od kilku dni, poczuł lekką bryzę. Słaby, niepewny oddech wiatru szeptał coś wśród takielunku, poruszając płótnem.
Zaspany kapitan Milton stanął obok porucznika i potarł dłonią zarośniętą brodę.
– Wiatr, panie Tremain – odezwał się. – O świcie ruszymy w dalszą drogę.
Ewen Tremain milczał, wytężając słuch. Plusk wioseł stawał się wyraźniejszy, aż nagle ciemny, złowrogi kształt wyłonił się spośród mgły. Okręt, a tuż za nim dwa następne. Ewen zobaczył, że wszystkie trzy poruszają się dzięki sile ramion wiosłujących galerników, a na ich grotmasztach powiewa piracka bandera – ludzka czaszka na ciemnym tle. Wiedział, że ten widok nie wróżył nic dobrego. Załoga nie miała żadnych szans ani na ucieczkę, ani w otwartej walce. Wszystkich czekał los niewolniczy, a niektórych niechybna śmierć. Nie było tajemnicą, że berberyjscy korsarze są okrutni i nie dbają o uwięzionych.
Działo się to latem roku tysiąc siedemset pięćdziesiątego szóstego. Wracający do Anglii z Afryki Zachodniej okręt dowodzony przez kapitana Miltona wpadł w ręce korsarzy. Wszyscy członkowie jego załogi zostali zakuci w kajdany i zawiezieni na targ niewolników do marokańskiego miasta Salé. Tam Ewen Tremain został sprzedany znanemu z okrucieństwa bratu sułtana, który zaoferował najwyższą cenę.
Sprawność fizyczna i inteligencja Ewena sprawiły, że wkrótce go wyróżniono, powierzając mu rolę osobistego sługi władcy. Pełnił bowiem swoje obowiązki uważnie i z szacunkiem dla obyczajów marokańskiego dworu.
Pewnego razu jego pan opuścił pałac i udał się w podróż mającą trwać sześć tygodni. Ewen poznał wówczas na dworze młodą Mauretankę o imieniu Etta. Owa namiętna piękność, obdarzona tygrysimi zielonozłotymi oczami, była faworytą. Na dworze szeptano jednak, że wielu mężczyzn odwiedzało nocą jej komnatę, by zaspokajać głód namiętności, a potem ich ciała wyrzucało na brzeg morze.
Przekonany, że tylko śmierć może go wyrwać z niewoli, także Ewen nie był w stanie oprzeć się Etcie. Tym bardziej że użyła swego całego uroku, aby go uwieść i uczynić swym kochankiem. Ich schadzki niosły z sobą ogromne ryzyko, jednak nie zważali na nie. Te chwile bliskości wnosiły bowiem odrobinę światła w ich pogrążone w mroku niewoli życie. W swoich ramionach znajdowali zapomnienie.
Wierzył, że Etta go kocha, i jako człowiek rycerski i prawdomówny ani przez chwilę nie podejrzewał, że jej uśmiechy i słodkie słówka okażą się fałszywe. Tymczasem sułtan wrócił do pałacu i wezwał Ettę. Udała się natychmiast do niego i skłamała, że Ewen ją zniewolił, mimo że wielokrotnie i stanowczo odrzucała jego zaloty.
Ewen stał wówczas tuż przy drzwiach komnaty i słyszał każde słowo ukochanej. Cios był tak bolesny, że łzy napłynęły mu do oczu i omal nie zemdlał. Opanował się jednak bardzo szybko, a w miejsce smutku i rezygnacji pojawiła się złość. Był wściekły na samego siebie – za to, że pozwolił się tak oszukać i zranić, że pozwolił sobie na naiwność i słabość.
Skazano go na karę chłosty. Miał dostać sto batów, a potem, jeżeli przeżyje, resztę życia spędzić na galerach, przykuty do wiosła. Ostatnia nadzieja na uwolnienie prysła. Jako galernik nie miał bowiem szans na uratowanie. Pozostawało mu życie pod pokładem i oczekiwanie na niechybną, bolesną śmierć w odmętach. Po kilkunastu miesiącach zdarzył się jednak cud. Jego galera została zaatakowana u brzegów Hiszpanii przez brytyjski okręt wojenny. Ewen nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu, gdy wiosło, do którego był przykuty, złamało się, a jego samego morskie fale wyrzuciły na brzeg. Kiedy otworzył oczy, zaraz też okazało się, że nie jest jedynym rozbitkiem, bowiem obok niego na mokrym piasku leży skulony młodzieniec imieniem Amir. Widząc, jaki jest słaby i bezradny, Ewen poczuł litość dla chłopca. Postanowił się nim zaopiekować.
Pomodlił się żarliwie do Boga i podziękował za ocalenie życia, a następnie podszedł do młodzieńca i pomógł mu wstać. Ruszyli w głąb lądu. Wędrowali wiele dni przez góry, wzajemnie będąc dla siebie wsparciem. Gdy Ewena nawiedzały wspomnienia zdradzieckiego uśmiechu Etty i z braku sił chciał zostać i czekać na śmierć, Amir podtrzymywał go na duchu i nie pozwalał poddać się rezygnacji.
Wkrótce okazało się, że zmierzają wprost ku klasztorowi. Spotkali bowiem wędrowca, który wskazał im kierunek. Szli ostatkiem sił, wiedzeni jedynie instynktem, silniejszym od bólu i cierpienia fizycznego. Gdyby nie nadzieja na to, że zobaczy znowu swoją rodzinę, Ewen załamałby się i niechybnie nie dotarł do celu.
Gdy w pewnej chwili Amir potknął się i upadł, Ewen podniósł go i podtrzymał.
– Chodź, Amirze. Bądź silny – zachęcał, choć sam opadł z sił. – Klasztor musi być już niedaleko.
Jego pełnym nadziei słowom zawtórował nikły dźwięk pojedynczego dzwonka niosący się w czystym powietrzu.
– To dzwonek wołający zbłąkanych wędrowców! Dobrze idziemy! – zawołał Ewen i odetchnął z ulgą.
Zapadła już noc, gdy dotarli do miejsca, z którego widoczny był klasztor udzielający schronienia ludziom wszelkiej narodowości i wiary. Zimne księżycowe światło spływało w dół po niskich dachach domów o grubych murach. Nad tymi budynkami, które przycupnęły u stóp wąskiej przełęczy, górowała wieża z cegły, a droga pod łukiem kamiennej bramy prowadziła prosto do starego klasztoru.
Gdzieś zza murów dobiegały ciche dźwięki gregoriańskiego chorału. Śpiew okazał się czymś tak nieoczekiwanym i dla niego nowym, że Ewen przystanął, żeby posłuchać. Czuł, jak w jego sercu budzi się nadzieja. Przyszło mu na myśl, że oto słyszy odpowiedź Boga na jego żarliwą modlitwę. Nie był już jednak w stanie zrobić kolejnego kroku i osunął się na kolana. Ostatkiem świadomości zobaczył jeszcze nikłe światła latarni, poruszających się tu i tam. Dla niego, znużonego wędrowca, owe światła oznaczały szansę na nowe życie.