- W empik go
Porwanie Sabina: obrazek z życia - ebook
Porwanie Sabina: obrazek z życia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 278 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Warszawa podczas karnawału jest bardzo zajmującym miastem. W ogóle podobną ona jest do nerwowej kobiety, która równocześnie śmieje się i płacze, a śmieje się tak serdecznie i płacze tak szczerze, jakby dwie różne istoty w niej mieszkały. Połowiczuych uczuć, połowicznych namiętności nie pojmuje Syrena nadwiślańska. W dniach boleści, cierpień i ofiar nikt jej nie prześcignie, w szale rozkoszy wszystkich pozostawia za sobą. Niedościgniona bohaterka dzisiaj, jutro przedstawia się jako rozpasana bachantka, która szaleje i upaja się aż do chwili, w której znowu bierze na siebie zbroję Dziewicy Orleańskiej, i z wieńcem na skroni idzie na stós ofiarny.
Karnawał należy do krótkich chwil jej szału. Wtedy zapomina o wszystkim. Drobne, zgrabniutkie nóżki przebiegają wtedy kwieciste łąki życia z nieświadomością dziecka, które nie wie kiedy nadepcze pokrzywę lub jaskier, ukrytą pod łopuchem jaszczurkę lub krzaczek wonnej konwalii… Wprawdzie we środę popielcową okażą się często na różowym ciałku mniejsze lub większe zadra-śnienia, ale post siedmiotygodniowy jakoś to wszystko cudownie zagoi. W dzień zmartwychwstania Chrystusa, zmartwychwstają zaumarłe serduszka, rozdarte duszyczki przychodzą znowu do życia, a wraz z rumieńcem na twarzy, wraca znowu żywe tętno serca, wraca zieloność Saskiego ogrodu i przecudnie rozkwitają bzy w ogrodzie botanicznym. Nawet ów srogi
Czas, porywający piękność przed pałacem w Łazienkach, staje się powolniejszym w okrutnych swoich zamiarach!…
Nie wszyscy jednak szaleją w czasie karnawału. Są ludzie zimniejszego usposobienia, którzy z tego świata starają się wynieść jakąś korzyść dla siebie. Na pozór mieszają się w tłum szalejący, ale na to tylko, aby w tym tłumie coś tym łatwiej ułowić. Podobni są do przebranych, nieprzyjacielskich żołnierzy, którzy w świątecznych szatach mieszają się z tłumem mieszkańców oblężonego miasta, aby je w danej chwili zdradzić.
Biedne, trzykroć biedne, wzięte w takim razie szturmem karnawałowym serduszka! Oszołomione, rozszalałe, nie zaraz spostrzegą, że je opanowano zdradą, że je porwano przemocą!… A że po każdym karnawale następuje popielec, tak jak po każdym wzięciu fortecy następuje mimo kapitulacyi choćby pobieżny tylko rabunek, tak samo i tańcem karnawałowym zdobyte serca doznają często najsmutniejszych, i najboleśniejszych rozczarowań L.
Otóż właśnie w tej dobie najgoręcej bijących serc a najzimniej wykombinowanych planów matrymonialnych, w jednym z gościnnych pokoi Europejskiego hotelu na drugim piętrze siedział przed małym stolikiem mężczyzna trzydzieści kilka lat mający w długim tureckim szlafroku. Przed nim na stoliku stała filiżanka z herbatą. Głowę oparł o poręcz kanapki i przypatrywał się błękitnym kółkom sinego dymu, które misternie wychodziły z jego ust, czarnym wąsem ocienionych. Twarz jego miała rysy wyraziste. Czoło sporo podłysiałe nosiło znamiona przebytych niepogód życia. Ciemna cera twarzy okazywała temperament sangwiniczny, przez czas i doświadczenia nieco umiarkowany. Stwierdzały to mniemanie duże.
ciemnej barwy oczy, które patrzały dosyć rzeźwo przed siebie.
W pokoju rozrzucone były rzeczy, świadczące o lepszych'jego stosunkach finansowych. Mały do częstych a niezbyt dalekich podróży stosowny kuferek był z nieposzlakowanej skóry angielskiej, nabity błyszczącemi gwoździkami. Z takiej samej skóry pudełko od kapelusza stało w drugim kącie pokoju. W trzecim opierał się o ścianę również skórzany futerał na parasol z przyboczną komórką na laski, których było pięć różnej grubości i różnego kształtu, stósownie do pory roku i przeznaczenia. Na wpół otwarta szafa mieściła we wnętrzu swoim frak, tużurek, letnią zarzutkę i zimowe futerko. Na dole stały dwie pary butów. W wysuniętej szufladzie od komody bieliły się trzy koszule, na których leżało kilka krochmalnych kołnierzyków. Po za temi widać było dwie kamizelki.
Prócz kilku jeszcze innych, koniecznie do uzupełnienia codziennego i odświętnego ubrania potrzebnych akcessoryów, nic więcej nie było w pokoju. To co było, było koniecznym dla człowieka, który chciał wyjść na ulicę lub pójść na herbatkę do znajomych. Czy poza tym było coś więcej, trudno osądzić. Siedzący przed herbatą mężczyzna wyglądał jednak, jakby poza tym kufrem ze skóry angielskiej, poza tym kapeluszem z fabryki pana Pinaud i poza wykwintną z najwy-myślniejszemi przyborami necesserką było kilka wsi nieobdłużonych, tysiąc morgów wysokopiennego lasu i propinacya naprzód nie wybrana.
Mężczyzna siedział nieruchomie na kanapie i puszczał machinalnie z ust sine kółka. Oczy jego patrzały przez te kółka na szeroki szlak przeciwnej ściany, jakby chciał rozwikłać powiązane tamże arabeski…
W tej chwili otworzyły się drzwi pokoju. Kilku młodych i starszych elegancko ubranych gości weszło z hałasem.
– Przebóg! Co widzę! zawołał najstarszy, Bolesław. Bolesław Śmiały pija herbatkę ze śmietanką.
– Świat się skończy! Palisz tytuń zawinięty w papierze! wołał drugi.
– Daję gardło moje, że sam ukręcił sobie papieros! zauważył trzeci.
– Nie, moi panowie patetycznie wygłosił czwarty, to nie są żarty! Przeczuwam jakąś tragedya. Bolesław Śmiały pije herbatkę z mleczkiem i kręci sam papierosy!
Bolesław nie ruszył się z miejsca. Wyciągnął dwa palce na przywitanie gości, uśmiechnął się z pewną ironią i dalej puszczał swe kółka przed siebie. Tymczasem rozgospodarowali się jego towarzysze.
– Żart na bok, oz wał się jeden siadając na kanapie, Edward ma słuszność, że w twoim pokoju kochany Bolesławie panuje atmosfera tragiczna. Szuflada od komody 'wysunięta, szafa otworzona – porządek w pokoju niezwykły… to wszystko jest oznaką jakiejś nader ważnej zmiany w dotychczasowej sytuacyi… być może że to prolog do jakiejś okrutnej pięcioaktowej tragedyi!…
Bolesław wydmuchnął kłęb dymu przed siebie, pomilczał chwilę a potym ozwał się.
– Bredzicie jak Piekarski na mękach! Wiecie bardzo dobrze, że nic w życiu nie spotyka mnie z nienacka. Wszystko sam rozpoczynam, nigdy w życiu biernym nie byłem. Jeżeli dzisiaj chcę rozpocząć nową fazę życia, to przecież nie zacznę od tragedyi, na której już się wszystko kończy. Nikt dobrowolnie nie wybiera tragedyi. To licho napada tylko ludzi słabych i nieopatrznych. Mądry stroni od kassy teatralnej, gdy na czerwonym afiszu przeczyta: tragedya w pięciu aktach, oryginalnie wierszem napisana.
– Jesteś dziś strasznie poważny i sen-tencyonalny!
– Że coś rozpocząć zamyślam, w tym się nie mylicie. Czy to będzie komedya czy dramat, tego nie wiem, bo i sami Francuzi nie wiedzą dzisiaj, gdzie jest granica jednego i drugiego.
– Brawo, brawo! krzyknęli wszyscy chórem, zawsze wyprawisz nam ciekawe widowisko!
– Za które dobrze sobie zapłacić każę! przerwał gospodarz z taką energią, jaką tylko zwykł w wyjątkowych chwilach życia objawiać.
Towarzysze jego przycichli, bo humor Bolesława był dla nich rzeczą niebezpieczną. Osobliwie w ostatnich dniach był jakoś wie cej rozdrażniony, niżeli zwykle. Coś go dolegało, o czym jednak nikomu nie mówił.
Zdawało się, że cisza, która teraz nastąpiła, rozbroiła się na korzyść jego gości. Z wesołym uśmiechem na twarzy powstał z kanapy i pociągnął silnie za dzwonek.
– Przynieś nam dobre jakie śniadanko i rzekł do numerowego, i każ za jednym zachodem włożyć do lodu pięć butelek szampana. Przed tym maderę i przekąskę… rozumie się samo przez się!
Gdy numerowy drzwi zamknął, powszechna radość wróciła na wszystkie twarze.
– Nie, nie, zawołał Stanisław, Bolko nasz nie zmienił się – tylko się na chwilę zaczaił!
– Tak zaczaił się, aby tym większy effekt sprawić zamówieniem śniadanka z szampanem! wtrącił Edward.
– To mi dramat, to mi tragedya, gdzie nie pistolety, ale korki od flaszek strzelają I ozwał się Hektor.
Bolesław stał na środku pokoju i z ironicznym uśmiechem patrzał na mówiących. Potym podniósł prawą rękę do góry… jakby chciał coś powiedzieć. Spostrzegłszy to towarzysze umilkli i wszystkich oczy zwróciły się na gospodarza. Bolesław wyglądał teraz nader malowniczo. Szerokie rękawy tureckiego szlafroku czyniły go podobnym do greckiego kapłana lub rzymskiego augura, który gapiącym się tłumom ma wypowiedzieć słowo oczekiwanej wyroczni, Twarz jego ciemna, wyraz oczu trzeźwy i śmiały wszystkim imponował.
– Słuchajcie bracia, ozwał się po chwili, słuchajcie bracia i towarzysze! Jak każdy naród, jak cała ludzkość, tak i każdy pojedyńczy człowiek ma w swoim życiu pewne zwroty, od których datuje się cała jego przyszłość. Czuję, że stanąłem na tym zwrocie, słyszę skrzyp maszyny, która mnie twarzą, do innej drogi wykręca!… A na tej drodze, zdaje się, n;e obaczę się już więcej z wami.
– Chce się ożenić, chce się ożenić! Słuchajcie! zawołali chórem wszyscy!
Bolesław spojrzał z drwiącym uśmiechem po twarzach wesołych swoich towarzyszy.ff
– Ożenić się! rzekł po chwili, ożenić się! Tak wam to gładko z gardła wyszło, jakbyście pół wieku wstecz się cofnęli, gdy młode dziewczęta dawały się łowić na piękne słówka jak dudki, czyli mówiąc retoryką dzisiejszych pisarzy,… gdy miłość panowała na ziemi a czyste serca niepokalanych westalek tego świętego ognia były krainą pięknych, szlachetnych marzeń!… Dzisiaj niestety skostniały te serca, a zamiast szlachetnych marzeń znajdziesz rupiecie modnego luxusu! gałganki atłasów i aksamitów! Znajdziesz obok tego kredkę i różnie uporządkowane liczby arabskiego kształtu. Prócz tego nic więcej.
– Patrzcie, patrzcie! zawołali weseli towarzysze, gotów zostać kamedułą.
– Właśnie myślę o tym, aby nim nie być po ostatek życia… Ożenić się mówicie, a gdzież jest dzisiaj panna (rozumie się z posagiem) któraby poszła za człowieka, który prócz eleganckiego kufra, sześciu koszul, fraka cum attioentiis nic więcej niema? Nie pójdzie, gdyby nawet był bohaterem w jakimkolwiek bądź rodzaju!
– Jakto? podjął rozmowę Edward widocznie zasmucony, powiadasz że prócz kufra z angielskiej skóry nic więcej nie masz! Wszak mówiłeś nam o lasach wysokopiennych, o bogatym ' stryjaszku…
– Mówiłem o tym przez kilka miesięcy, bo myślałem, że praktykowanym u nas zwyczajem uda mi się złowić jaką złotą gąskę.
Widzę jednak, że i ten środek już zużyty. Szpiegi i donosy i w krainę miłości już się wkradły! Trzeba zejść na inną drogę, a dzisiejszym śniadankiem żegnam na zawsze wasze wesołe towarzystwo, wyjąwszy, jeśli sami tę wesołość opłacać chcecie. Ja już wydałem grosz ostatni – od jutra przenoszę się – na koszt społeczeństwa.
– Na koszt społeczeństwa? Cóż to znaczy na koszt społeczeństwa?
– To znaczy, że zaczynać pracować!
– Pracować! Pracować! Słuchajcie! Bolesław chce pracować! Czy on oszalał?
– Praca jest rozmaita. Jedni pracują mu-szkułami, inni głową, należeć będę do ostatnich.
– Czy wstąpisz do urzędu, czy zaczniesz pisać książki?
– Praca w urzędach należy do pracy muszkułowej. W literaturze także pracują czasem tylko rauszkuły, a na to, co jest w niej innego, nie stać mnie I
– Tam do kata! Cóż chcesz robić?… Przecież nie zechcesz należeć do założycieli kolei żelaznej!
Bolesław zapalił świeży papieros, zaciągnął się dymem a potym rzekł:
– Powiem wam, że całorocznym rozmyślaniem przyszedłem do jednego sekretu życia, a ten jest, aby nie być biernym człowiekiem. Jeżeli forteca nie robi żadnych wycieczek, tylko spokojnie za murami siedzi, to ją nieprzyjaciel wygładzi!… Załoga forteczna w takim razie jest tylko konsumentem, tak jak my wszyscy. Trzeba więc społeczeństwo atakować z tej i owej strony, wybierać luki nie dobrze strzeżone, a reszta – fara da se, W ogóle trzeba pracować, bo wiek dziewiętnasty jest wiekiem pracy!
– Do pracy posilimy się, wybornym śniadankiem! śmiejąc się zawołali wszyscy.
W tej chwili otworzyły się drzwi, a służący wniósł na dużej posrebrzanej tacy najpyszniejsze przysmaki, urozmaicone omszałemi butelkami.
o tym wesołym śniadanku rozpoczął pan Bolesław, tak jak był przyjaciołom swoim przyrzekł, nowy program życia. W czym jednak ten program się zawierał, trudno było odgadnąć.
Wprawdzie powiedział im, że chce pracować, czyli, jak się wyraził, że się przenosi na koszt społeczeństwa. Pracy tej jednak trudno było bliżej skreślić. Jeżeli ustawiczne chodzenie po ulicach i miejscach publicznych pracą nazwać można, to pan Bolesław bardzo wiele pracował!
Pierwej zwykł był sypiać do południa, teraz wstawał o godzinie dziewiątej, a wy-
Ipiwszy skromną, herbatkę, wychodził na ulicę, włożywszy jak najlepszą lornetkę w oko. Na przechodzące kobiety malo patrzył, za to mężczyznom młodym bardzo się starannie przypatrywał. Osobliwie rozciekawiała go każda twarz nieco surowym powietrzem ogorzała, ktorą dawała do mniemania że pochodzi ze wsi. Za mężczyzną o takiej twarzy oglądał się często, a nawet wracał się i dził wszystkie kroki jego. W bramie hotelu, do którego wszedł taki mężczyzna, rozmawiał długo z oddźwiernym, jakby należał do straży bezpieczeństwa publicznego. Powtarzało się to na dzień kilka razy, a zawsze jakoś bez widocznego rezultatu.
Czasami wchodził koleją do kościołów i tam najpierwej przypatrywał się także mężczyznom, wbrew wszelkim regułom narodzonego warszawianina z szykiem, który w takim razie całą swoję uwagę wyłącznie płci pięknej poświęcić jest obowiązany. To samo czynił w teatrze i na koncertach.
Przyjaciele jego patrzeli na to wszystko i różnie tłómaczyli sobie to dziwactwo zatwardziałego renegata. Jedni byli tego zdania, że pan Bolesław przyciśniony brakiem funduszów, szuka jakiego znajomego ze wsi, aby od niego coś pożyczyć na wieczne nieoddanie. W takim razie nawet kontenci byli, że się od nich nieco oddalił, bo przyjaźń ich fundowała się tylko, jak wszystko dziś w Europie, na równouprawnieniu. Dopóki pan Bolesław miał pieniądze, dopóki razem z nimi płacił kolej szampana, dopóty istniały między nimi nierozerwane węzły przyjaźni. Próżna kieszeń jednego lub drugiego, zmieniała całą równowagę. Pozwolono więc biednemu towarzyszowi odwiązać swoje ogniwo od przyjacielskiego łańcucha, osobliwie po wyraźnym jego wyznaniu, że niema ani wioski na Ukrainie, ani lasu wysokopiennego, ani nawet podłej propinacyi. Wyjątkowo brano go niekiedy między siebie dla jego wesołych i trafnych konceptów. Inni tłómaczyli sobie dziwactwo pana Bolesława inaczej. Słyszeli od niego samego, że kiedyś miał jakąś zwadę z kimsiś przy grze w kartach, który mu potym gdzieś umknął. Domniemywali się więc, że teraz szuka tego niegodziwca, aby strzelić kilka razy do niego i tym sposobem zmyć niektóre zarzuty, które tenże w świat był puścił. Z tak oczyszczonym sumieniem chciał dopiero wstąpić na inną drogę życia.
Byli nawet i tacy, którzy jeszcze gorzej o nim sądzili, ale tego nigdy głośno nie wymawiali. Dosyć że pan Bolesław stał się dla wszystkich istną zagadką, której w żaden sposób rozwiązać nie umiano!
Tak minęło dwa tygodni. Na początku trzeciego tygodnia wyszedł pan Bolesław z hotelu po nader skromnej herbatce, ukręciwszy sobie wprzódy kilka papierosów.
Zwyczajem swoim przeszedł kilka razy całe Krakowskie Przedmieście, skręcił potym przez Świętokrzyską, ku Marszałkowskiej, aby najkrótszą linią dostać się na dworzec kolei żelaznej.
Była to jedna ze zwykłych jego wycieczek które przedsiębrał przed każdym nadchodzącym do Warszawy pociągiem. Ulokowawszy się jak najbliżej drzwi wychodowych, przypatrywał się starannie podróżnym.
Dzisiaj widocznie sprzyjało mu niebo. Długi szereg wozów przywiózł znaczną liczbę podróżnych. Po załatwieniu się z paszportami, zaczęli pojedynczo wychodzić i do doróżek wsiadać.
Pan Bolesław przypatrywał się każdemu. Starym, kobietom i niedorostkom nie poświęcał żadnej uwagi. Zato nader pilnie badał fizjonomią, ubiór i kufry każdego młodego mężczyzny od dwudziestu pięciu lat począwszy, a skończywszy na czterdziestu, jeźli takowe nie uszkodziły wiele twarzy i włosów.
Najwięcej zajmowały go twarze świątecznie przystrojone. Starannie ufryzowane włosy, wąsy fixatuarem do góry podniesione, angielskie krochmalne kołnierzyki i nieposzlakowanej barwy rękawiczki zwracały przedewszystkiem jego uwagę. Pilnie wtedy przypatrywał się kufrom i torbom podróżnym, aby po ich rozmiarach i kształtach domacać się celu w jakim podróżni do stolicy przybywali.
Po półgodzinnej lustracyi uderzył go przedewszystkim jeden z podróżnych. Był to jasny, niskiego wzrostu blondynek. Mógł mieć około lat dwudziestu pięciu. Twarz jego była biała jak najbielsza bułka z mąki marymonckiej. Malował się na niej spokój i pewien wyraz zadowolenia. Oczy błękitne, rozjaśnione lekkim wzruszeniem*, patrzały ciekawie w około. Usta ocienione małym wąsikiem okazywały łagodną duszę, która jeszcze nie wiele burz światowych zaznała. Jasne włosy leżały spokojnie na skroniach. Ubiór skromny, lecz staranny okazywał człowieka dosyć zasobnego.
Pan Bolesław postąpił kilka kroków naprzód, aby bliżej przypatrzeć się rzeczom, które właśnie służący kolejowy za nim wynosił. Był to kufer dosyć znacznych rozmiarów, starannie utrzymany i w koło świecącemi gwoździkami obity. Przy nim leżał futerał z parasolem, z którego trzy gałki różnorodne od lasek sterczały. Do tego należało jeszcze skórzane, zupełnie nowe pudło z kapeluszem i ręczna torebka, która miała kształt wykwintnej necesserki. Na drugim ramieniu posługacza wisiało sute niedźwiedzie futro. Pan Bolesław motał sobie coś na wąsy i uśmiechacie do siebie. Z małego blondyna nie spuszczał oka, i powoli z wielką uwagą odprowadził go aż do szeregu doróżek, które stały tuż przed schodami.
– Do paryskiego hotelu! wołał stranąuet strojny siedzący na koźle jasnoniebieskiego omnibusu.
– Hotel europejski! odezwał się brodacz w liberyi, na którego czapie błyszczał napis hotelu. I
– Ezymski hotel! Angielski! Niemiecki! Litewski! Wileński! Drezdeński!… wołano chórem.
– Hotel Saski! ozwał się w końcu mały blondyn i z uśmiechem obejrzał się w koło.
– Hotel saski!… dobrze panie! odparł posługacz i rzucił kufer na omnibus paryski.
– Ależ to omnibus hotelu paryskiego, a ja chcę saski! zawołał z niejaką energią blondynek.
– To proszę pana wszystko jedno, odparł posługacz, rzucając za kufrem torbę podróżną.
– Nie chcę paryskiego, ale saski! wołał niecierpliwie blondynek i tupnął lekko nogą.
– Zapłacić trzeba wszędzie, prawił uparty posługacz, czy tu czy tam to jeden djabeł! I tu drą i tam drą!
Rzekłszy to rzucił za torbą parasol, a za parasolem futro niedźwiedzie.
– Cóż to takiego? replikował podróżny, czy mam być waszym niewolnikiem? Chcę mieszkać w hotelu Saskim, bo na Krakowskim Przedmieściu mam interesa, a paryski wcale mi nie na rękę!
– A cóż pan znowu mówi? rzekł z in-dygnacyą posługacz podając podróżnemu rękę, aby go do omnibusu wsadzić, cóż pan znowu mówi, że hotel saski jest przy Krakowskim Przedmieściu! Wszak jak świat światem, to hotel saski nigdy tam nie postał! Hotel saski jest przy ulicy Koziej!
Znający dobrze miejscowość roześmiał się pan Bolesław na ten argument posługacza.
Hotel bowiem saski jest wprawdzie głównym korpusem swoim przy ulicy Koziej, ale przedsionek głównej bramy jego znajduje się przy samym Krakowskim Przedmieściu, skąd też wprost do jego wnętrza zajechać można.
Podróżny zawahał się chwilę. Potym zebrał jeszcze raz całą swoję energią i zawołał:
– Zawsze dotąd słyszałem, że hotel saski jest przy Krakowskim Przedmieściu a nie przy jakiejś tam Koziej ulicy. A gdyby nawet i tak było, gdyby tenże hotel nietylko przy Koziej, ale nawet przy capiej był ulicy-
– Niech pan czasu nie traci… odparł niezłomny posługacz, który złotówkę już" dawno w kieszeni, mówię panu jak człowiek poczciwy, że tak samo i w paryskim hotelu zedrą, paua jak gdzieindziej…
– Proszę siadać, rzekł konduktor, który zdawał się nic nie wiedzieć o sporze podróżnego.
– Niech pan prędko siada, bo konie się niepokoją! dogadywał posługacz z uśmiechem do konduktora.
Konduktor nader grzecznie wziął podróżnego pod jedno ramię, z drugiej strony dopomógł mu posługacz.
Podróżny chciał jeszcze raz zebrać całą swą energią, aby na swoim postawić, ale już brakło mu do tego czasu. Czuł się uniesionym w powietrzu, same nogi wstąpiły po schodkach i wkrótce znalazł się w nielitościwej paszczy omnibusu paryskiego! Usiadłszy z rezygnacyą, wychylił głowę przez okno i rzekł:
– A to dziwne rzeczy dzieją się w tej Warszawie! Człowieka wiozą, tam, gdzie nie chce!… Czekajcie, będę ja ostrożniejszy na drugi raz! Nie złapiecie mnie tak łatwo! Tylko raz wam się udało zawieźć mnie na drugi koniec bielańskiej ulicy, zkąd pół mili będę musiał biegać za interesami na Nowym Świecie!… Na drugi raz… i
Chciał jeszcze dalej swoje słuszne żale rozwodzić, gdy konduktor pociągnął za dzwonek, a jasno błękitny omnibus pomknął raźno w kierunku swego hotelu. Stojąca przed schodami gawiedź śmiała się serdecznie z tego pociesznego zdarzenia, śmiał się także i pan Bolesław, a może śmiał się najserdeczniej ze wszyst – j kich! Twarz jego była przy tym tak rozjaśnioną, jakby ten widok był dla niego czymś więcej niżeli rozrywką.
Długo stał na rogu dworca i patrzał w ulicę Marszałkowską, w której coraz słabiej pobłyskiwał błękitnym kolorem omnibus hotelu paryskiego. Patrzał jeszcze gdy tenże na skręcie przed saskim ogrodem zupełnie znikł mu z oczu, tylko szary tuman kurzu po sobie zostawił!…
Pan Bolesław stał długo w tym samym miejscu i patrzał zamyślony przed siebie. Na ustach drżał uśmiech zadowolenia, a w oczach jego błyskała coraz jaśniej jakaś myśl szczęśliwa…
Było już koło godziny drugiej po południu, gdy pan Bolesław po długiej konferencyi z od-dźwiernym hotelu paryskiego i po krótszych nieco rozmowach z krążącemi przed hotelem żydkami, których znajomy nasz podróżny do swego numeru powoływał, z wyjaśnioną twarzą wszedł na pierwsze piętro i do trzecich drzwi po prawej ręce śmiało zapukał.
– Proszę wejść! ozwał się łagodny głos podróżnego.
Pan Bolesław otworzył drzwi szeroko i śmiałym krokiem wszedł do pokoju!
– Witam, witam kochanego pana w naszej Warszawie! zawołał i otworzył ramiona.
Podróżny otworzył szeroko oczy i wpatrzył się w swego gościa tak dziwnie, jakby go po raz pierwszy w życiu widział. Otworzył usta, chciał coś powiedzieć, ale na słowa nie stało mu czasu. Uczuł w koło siebie opasujące się długie ręce gościa, uczuł wąsy jego czarne przytykające do swoich wąsików.
– Jakże się masz panie Sabinie! wołał gość całując go w jednę i drugą stron§ twarzv.
Podróżny rzeczywiście tak się nazywał!…., Po dwóch serdecznych pocałunkach, które oczywiście w pierwszym impecie nawet odwzajemnił, przyszedł nieco do siebie. Spojrzał jeszcze raz z uwagą na gościa i znowu chciał coś powiedzieć, gdy tenże pochwycił go po wtórnie w objęcia i jeszcze serdeczniej niżeli pierwej uściskał.
– Wiesz co panie Sabinie, rzekł zaraz po dokonanym uścisku pan Bolesław, wiesz kochany panie, że do nazwiska lub imienia chrzestnego wiąże się coś, czego zwykłym rozumem zbadać trudno.
I tak naprzykład nie znałem żadnej Heleny, któraby była szczęśliwą, za to każda prawie Zosia jest milutka z noskiem do góry zadartym. Julka jest zawsze ślamazarnik, a kobiety bez patronek, jak naprzykład Aleksandra lub Wincentyna, mają w swoim charakterze zawsze coś męskiego. Tak też i do pańskiego imienia przywiązała się dzisiaj mimowolnie jakaś reminiscencya historyczna, której świadkiem byłem. Pan nazywasz się Sabin i przedstawiłeś mimo twojej chęci i woli scenę porwania Sabinek przez starych, rzymskich kawalerów.
– To prawda, odpowiedział zadziwiony | pan Sabin, ani się spodziewałem, że będę mieszkał w hotelu Paryskim. Opierałem się, dopominałem się kilkakrotnie o hotel saski, I ale cóż było robić… – Obawiam się na dobre, aby pana tutaj jaka Sabinka nie porwała! I
Pan Sabin jeszcze szerzej otworzył oczy i wpatrzył się w swego dziwnego gościa.
– Niech mi pan daruje, wyszepnął z cicha ale… trafia się często w życiu… czasami pamięć jest tak uparta… I
– Już wiem co pan chcesz powiedzieć! Nieprzypominasz pan sobie mojej fizyonomii!
– Przepraszam, bardzo przepraszam..! ale my, co to na wsi siedziemy i tylko małej kółko znajomych…,
– Masz zupełnie słuszność, panie Sabinie] Wy wiejscy mieszkańcy, których pamięć za ledwie kilku sąsiadów włącznie z proboszczami pomieścić może, nie umiecie sobie dać rady, gdy kilkadziesiąt różnych twarzy spamiętać trzeba! My w stolicy mamy pamięć lepiej wyćwiczoną. Warszawa ma dwakroć sto tysięcy mieszkańców, a ręczę panu, że znam wszystkie fizyonomie nie wyjąwszy nawet naszych starozakonnych braci z ulicy franciszkańskiej!… Co się zaś tyczy moich wąsów i brody, tym wyrządzasz pan krzywdę niepowetowaną!
– Przepraszam, bardzo przepraszam… ale w żaden sposób nie moge sobie przypomnieć…
– Jakto? Przed dwoma czy trzema laty… nie przypominasz pan sobie?… Jeźli się nie mylę, na balu u państwa Józefów. dwie mile od K**… kiedy to ten jegomość z długiemi wąsami…
I Pan Sabin położył palec na czole i długo myślał. Po chwili ze smutnym wyrazem na twarzy odparł:
– Dziwna rzecz… nie mogę w żaden sposób przypomnieć sobie, ajeźli się nie mylę, to u państwa Józefów nigdy nawet w tym czasie żadnego balu nie było! Pani Józefowa od pięciu lat chora…
– Nie wiem, co wy na wsi balem na-1 zywacie! Więc wieczór, prosty, tańcujący" wieczór. 1
– Nie panie… zdaje mi się… bardzo przepraszam… zdaje mi się, że się pan mylisz. „
– Tam do kata! Słusznie pan mówisz!?] Pomieszało mi się w głowie! Wszak to było u pani marszałkowę),., i
– Prędzej u pani marszałkowej! Tam bywałem dosyć często! I
– Tak, tak, u pani marszałkowej. Teraz| jasno sobie przypominam. Pan tańczyłeś z tą blondynką w białej sukni, co to kwiatki miała we włosach! Tańczyłeś pan mazura… prawdaż?
Pan Sabin położył znowu palec na czole. Blondynek wiele widział i z niejedną, tańczył. Biała suknia i kwiatek na głowie to także nie było nic nieprawdopodobnego. Wreszcie przypomniał sobie dosyć wyraźnie, że raz na zebraniu u pani marszałkowej tańczył mazura z panną „ która w samej rzeczy miała białą, suknią i jakiś kwiatek we włosach. Z weselszą więc miną uśmiechnął się i odparł:
–- Coś przypominam sobie… to była panna Serafina córka pana Jędrzeja ze Słomina…