Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Posag dla Polki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Posag dla Polki - ebook

Kontrowersyjna, obrazoburcza, prawdziwa.

Gdy ci ciężko, gdy czujesz, że nie masz oparcia i nie chcesz już spełniać oczekiwań innych, pamiętaj: za tobą stoją tysiące podobnych, niezwykłych i bezczelnych kobiet. W trudnych chwilach możesz czerpać z ich historii, by odnaleźć własną drogę i odkryć prawdę o sobie.

W najnowszej książce Manuela Gretkowska przekazuje swój posag doświadczeń i przemyśleń – nie tylko córce Poli, lecz także tysiącom kobiet zmęczonych patriarchatem.

Co łączy opowieść o Bronisławie, babce autorki, która jako nastolatka wyruszyła samotnie do Ameryki, z miłosną magią Yoko Ono? Czy historia o prawdziwej twarzy Andrzeja Żuławskiego może być impulsem do wyzwolenia się z toksycznej miłości? Jaką lekcję można wynieść z mitu o wiernej Penelopie, tańca tybetańskich bogiń i relacji z dawnymi kochankami?

To właśnie twój kobiecy posag. Nie ten zamknięty w skrzyniach, ale ten zawarty w mądrości przodkiń.

Znana z niepokornego stylu autorka przez wiele lat bacznie obserwowała rzeczywistość, by w końcu stworzyć erudycyjny manifest o sile kobiet napisany z miłości do Polki.

PODARUJ TĘ KSIĄŻKĘ CÓRCE, MATCE, SIOSTRZE – BO NAWET NAJSILNIEJSZE Z NAS POTRZEBUJĄ WSPARCIA

Manuela Gretkowska – jedna z najbardziej wyrazistych i bezkompromisowych polskich pisarek, autorka ponad 20 książek, w tym bestsellerów takich jak Poetka i książę, Faworyty czy Mistrzyni; scenarzystka filmowa, felietonistka.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8367-807-8
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przestałyśmy się widywać, gdy poznała „wspaniałego mężczyznę”. Kazał jej zerwać ze mną kontakt. Wiedział, że będę miała zły wpływ, jak kobieta na kobietę. Swoją najlepiej odizolować, najpierw od przyjaciółek, potem od wszystkich.

Wyszła z tego związku po trzech latach, okaleczona. Dosłownie – ma zdeformowany palec. „Mężczy­zna jej życia”, z profesorskim tytułem, oświadczył się w romantycznym hotelu, ale po kolacji zmienił zdanie. Skopał ją i palec złamał. Ten, na którym powinna nosić zaręczynowy pierścionek, serdeczny. Nie chciała psuć wyjazdu i nie pojechała do szpitala, więc zrósł się krzywo. Nigdy go już nie wyprostuje, na pamiątkę trudnej miłości. Wcześniej też ją maltretował. Podduszał, szarpał, kopał, jednak nie zerwał zaręczyn­-udręczyn, tylko je anulował. „Katolicy nie cofają raz danego słowa” – powiedział.

Wcześniej „unieważnił kościelny związek małżeński” z żoną i matką swojego dziecka.

Do furii doprowadzali go nieszanujący świętej tradycji i w ogóle świętych. Nawet gdy spokojnie spacerowali pod rękę, on i narzeczona ukrywająca w pięści skrzywiony palec, wyłaził jakiś cham, wołając psa: „Maciuś!!! Maciuś!!!”.

– Widziałaś? Ludzkim imieniem zwierzę nazwać… I co, tobie się to pewnie podoba?! Tobie i twoim znajomym?! – Przeszedł na drugą stronę ulicy. – Nie podchodź do mnie, brzydzę się wami.

– Daj spokój… – prosiła moja przyjaciółka.

– Święci, męczennicy i psy. Wilanów, no tak, Wilanów, pojebstwo tu mieszka.

– Poczekaj. – Podbiegła do niego, ale niezbyt blisko. Mógłby ją boleśnie uszczypnąć, wbić łokieć pod żebra. – Poczekaj – błagała. Nie pierwszy raz kazał iść za sobą. – Twój pies ma na imię Stefan… – przypomniała mu.

Zatrzymał się rażony jej bezczelnością.

– Dzieci go wzięły ze schroniska, mętliku nie będę robił im w głowach, ani psu, swoje przecierpiał. Ty pizdo złośliwa… Ty okropna babo. Pakuj się i won. – Rzucił jej klucze. – Za godzinę ma cię nie być.

Nie było, potem znowu była i tak w kółko, aż zdecydowała się nie wracać.

– Dlaczego z kimś takim zostałaś kilka lat? Ty, gwiazda salonów towarzyskich, błyskotliwa intelektualistka, feministka?

– Byłam w syndromie sztokholmskim – odpowiada, jakby ten związek był pobytem na Titanicu oferującym ekskluzywną podróż na dno bez powrotu.

Facet należy do warszawskiej katolickiej elity kulturalnej. Trzeźwy, wykalkulowany psychol wyzywający ją latami od kurew, bijący tak, żeby nie było śladu. Pewnie palec złamał się przypadkiem, może dziwka ma osteoporozę, jej wina.

Z marzeń o skandynawskiej równości został nam tylko syndrom sztokholmski? Przyjaciółka sama to przyznała. Po zerwaniu z „narzeczonym” nadal czuła się do niego przywiązana. Myślała o nim, zastanawiała się, czy dziad coś zrozumie i się zmieni. Miała zdrowieć, a cierpiała. Zapisała się na terapię.

– Pierwszą wizytę masz za tydzień. – Próbowałam jej pomóc. – Dzisiaj możemy poprosić tybetańskiego lamę z mojej sanghi o rytuał odcięcia. Nie musisz w to wierzyć. Symboliczne gesty też mają swoją sugestywną moc.

Lama odprawił nad przyjaciółką pradawną ceremonię, bijąc w bęben, okadzając ją ziołami. Siedziałam w kącie buddyjskiej świątyni, obserwując odcinanie niewidzialnych więzów mantrami, dymem i wodą. Rytuał chöd, jeden z najważniejszych w tybetańskich wierzeniach, stworzyła tysiąc lat temu mistrzyni medytacji, 15-letnia Maczik Labdryn, siedząc nago na drzewie. Jej duszę i ciało szarpały demony – współcześnie powiedzielibyśmy: uzależnienia. Uwolniła się od nich. Te same gesty i słowa uwalniają innych, dlaczego by nie miały pomóc mojej przyjaciółce. Receptę stworzyła w końcu inna udręczona kobieta.

Rok po zerwaniu z „mężczyzną jej życia” spotkała przypadkiem jego następną narzeczoną. Oczywiście, że będą następne. Psychopatyczni narcyzi są jak seryjni mordercy kobiet. Miotają się w narcystycznym trójkącie: 1. krzywdzącego ich świata, 2. niewdzięcznych bab, 3. swojej absolutnej racji, którą wbiją siniakami swoim ofiarom. Co je przyciąga? Wyjątkowość oprawcy.

– Złamał mi palec. – Pokazała zakochanej kobiecie.

– Pani jest szalona! – powiedziała tamta i uciekła.

– Musiałam być szalona, żeby z nim być – przyznała przyjaciółka, już po skończonej terapii. – Napisz to, napisz moje imię i nazwisko, nie boję się skurwysyna. Tchórz, nie pójdzie do sądu. – Przyjaciółka nie ma wątpliwości.

Ale prawo jest prawem, a oprawca byłby łatwy do rozpoznania, gdybym opisała więcej szczegółów. Morał z tej historii? Żadnego, jest tylko ciąg dalszy.

Rok po zerwaniu z koszmarem swojego życia przyjaciółka wyszła za dawnego dobrego przyjaciela. Wyprawili weselisko na białostockiej wsi. Pojechałyśmy z Polą zobaczyć starosłowiańskie obrzędy ślubne odprawiane przez białoruskich sąsiadów państwa młodych. Było okadzanie chałupy ogniem, oczyszczanie wodą. Inne zapachy, dźwięki, ale intencje i gesty podobne do rytuału odcinania z buddyjskiej świątyni. Wchodzimy w nowy świat, wymiatamy brud zła, zrywamy niepotrzebne więzy.

Słuchając weselnej muzyki granej na skrzypkach i fletach, kręcąc się z gośćmi w zbiorowym tańcu przy rzece, pomyślałam o mojej babci pochodzącej z wioski niedaleko stąd. Wychowywała mnie, przekazała swoją mądrość i wiedzę. Była niezwykłą kobietą, czułam to, chociaż znałam ją bardzo krótko. Umarła, gdy miałam 7 lat.

– Jedziemy do Popiełówki – powiedziałam w drodze powrotnej. – Zobaczysz, Polu, pomnik, i gdzie urodziła się twoja prababcia.

– Pomnik na cmentarzu?

– Nie, przed jej domem.

Dopiero stojąc przy płocie murowanego rodzinnego domostwa babci, zrozumiałam coś, czego tyle lat nie skojarzyłam. Byłam tu już kiedyś, gdy Pola miała kilka lat. Zrobiłam wtedy zdjęcie czarnego kamiennego krzyża z wyrytym napisem „1913 rok Fundatorka Bronisława Dondziłło”. Jednak nie widziałam wtedy oczywistości. Krzyż ufundowała babcia po powrocie z Ameryki, w podzięce za szczęśliwą podróż. Wyprawa za ocean, do Bostonu, była aktem odwagi, jeśli nie szaleństwa. 15-latka sfałszowała swoje papiery, postarzając się do pełnoletności. Inaczej nie mogłaby samotnie podróżować. Panienka w długiej sukni, gorsecie, kapeluszu – zachowała się tekturowa fotografia z tamtych czasów. Wraca po kilku latach, dorosła, i bezczelnie za swoje, jeszcze nie jako mężatka, stawia pomnik na swoją chwałę. Nie była chłopką. Pochodziła ze żmudzkiego zaścianka. Mówiła w kilku językach, do śmierci w podeszłym wieku nie zrezygnowała z kapeluszy, rękawiczek, powłóczystych sukien.

Przed wejściem, na podwórku, nie krzyżyk, nie drewniany krucyfiks, a kilkumetrowy kamienny pomnik, na własną cześć. Wolnej, kilkunastoletniej dziewczyny, wydającej zarobione przez siebie pieniądze, i to duże. W epoce skromności niewieściej, buzi w ciup. Ile musiało być w niej poczucia wartości, siły i uporu. Zdałam sobie sprawę, że dlatego przywiozłam do Popiełówki Polę. To twój posag, córeczko, świadomość, że za tobą stoi taka kobieta. Tysiące podobnych, niezwykłych i bezczelnych, jak goła Maczik Labdryn na drzewie, Twoja babcia i prababcia, nasz kobiecy posag. Nie ten zamknięty w skrzyniach czy bankowych kontach. W nas, w naszej sile i poczuciu piękna, solidarności, współczucia.TAŃCZĄC Z BOGINIĄ

Słońce jest kilkakrotnie chłodniejsze od błyskawicy. Co trzeba zrobić, żeby we własny dom walnęło coś mocniejszego od pioruna? Naszą instalację elektryczną zdemolowała jeszcze większa moc.

Fachowiec wyjął ze skrzynki z bezpiecznikami pomarańczową podtopioną kostkę.

– Normalnie chroni przed uderzeniem pioruna, wtedy tylko te szybki matowieją. – Pokazał osmalone okienka. – To było coś większego… – Plastik kostki nadal się żarzył, wytapiając gryzący dym.

– W takim razie co? – Miałam jeszcze nadzieję na zawodność techniki, nie metafizyki.

– Sprawdziłem napięcie w gniazdkach, zwarcia brak. Pogoda jest, ani śladu burzy. Nie wiem, naprawdę nie wiem – przyznał bezradnie nasz elektryk. – Nie spotkałem się z czymś takim, ale może ubezpieczenie zwróci…

Zwrócili, nie takie rzeczy ludzie im zgłaszają.

– Modliła się pani tak, że pierdolnęło w skrzynkę? – zapytał agent. – Proszę wpisać w rubrykę „Przyczyny”.

A zaczęło się niewinnie. Nie miałam w ogrodzie maków, żadne inne czerwone kwiaty też się nie wysiały. Potrzebowałam ich do odprawienia rytuału. Chociaż nic nie jest niezbędne w buddyjskiej ceremonii oprócz spokojnego umysłu i współczucia.

– Idź po czerwony kwiatek – poprosiłam córkę.

W ogrodzie sąsiadki rosła kwietna dżungla, na naszym ugorze same dziewanny.

O ceremonię poprosiła Pola, ubrana specjalnie w czerwoną sukienkę. Niech jeszcze ogarnia sprzęt. Ja jedynie wybrałam odpowiedni moment z kalendarza tybetańskiego, Dzień Dakini.

Kim są dakinie? Przeszły daleką drogę z Indii, gdzie były czarownicami żerującymi na cmentarzach. Później stały się partnerkami mieszkających tam joginów uprawiających seksualną magię.

W Tybecie dakinie stały się khandro – „tańczącymi po Niebie”. Boginkami prowadzącymi tanecznym krokiem do oświecenia. To te wszystkie wizerunki nagich tancerek trzymających tasak i potrząsających biżuterią z ludzkich kości. Słodko się uśmiechają, pokazując czasem kły.

Nie są udomowionymi kobietami. Są nieujarzmioną potęgą kobiecości unoszącą się nad ziemią, Są 16-latkami o jędrnych piersiach, odsłoniętej waginie. Poruszają się błyskawicznie i bez wysiłku, płynąc w przestworzach. Ale tak naprawdę nie mają ciała. Albo mają go tyle, co lustrzane odbicie. Są czystą energią, gromem z jasnego nieba wyrywającym człowieka ze zwykłego stanu świadomości. Dlatego khandro o imieniu Padma, do której zwracała się o pomoc w sprawach sercowych moja Pola, trzyma w dłoni czarkę z czaszki wypełnionej krwią – symbol przemiany myślenia i odczuwania.

Przygotowałam na stole rytualne atrybuty Padmy: czerwoną świecę, czerwony trójkąt oznaczający płomień, jej ognisty wizerunek i krwisty mak od sąsiadki. Właśnie oglądała program o buddyzmie (uznałam to za pomyślny znak), więc prośba Poli jej nie zdziwiła. Ołtarze okadzane przez lamów są pełne kwiatów.

Dym z kadzidełka snuł się nad nami odmawiającymi bodhicittę – modlitwę w intencji pomyślności wszystkich istot. Tantrycznie, czyli w wyobraźni, Pola, przemieniając się w nago tańczącą Padmę, powiedziała jej w myślach o swoim pragnieniu. Prośba zakochanej 20-latki do oświeconej 16-latki poruszającej się przez inne wymiary.

Ceremonia trwała pół godziny, kiedy usłyszałam Piotra wychodzącego z gabinetu. Przyszedł napić się kawy w kuchni otwartej na salon, gdzie medytowałyśmy. Zakończyłam obrzędy dzwonkiem tybetańskim. Jego mosiężny dźwięk według buddyjskiej tradycji łączy w sobie męskie współczucie z kobiecą mądrością. Zagłuszył go huk. Piotr nie zdążył dotknąć kawiarki, gdy zatrzęsło domem. Pobiegliśmy do skrzynki w przedpokoju, skąd waliły płomienie i dym.

– Dzwońcie na pogotowie energetyczne! – Zjawiła się sąsiadka, u której od wybuchu u nas wysadziło korki. – Zagrożenie życia – poinstruowała, widząc, jak rozlatanymi palcami wybierałam warianty telefonicznego wezwania: awaria w dostawie prądu, informacja…

Pogotowie przyjechało natychmiast. Technicy odcięli kable zasilające dom. Szybko zjawił się też nasz elektryk. Wymienił stopiony moduł w skrzynce, sprawdził korki u sąsiadki. Jej dom mniej ucierpiał, nie brała udziału w ceremonii, dała nam do niej tylko kwiatek.

– Bo ja na koniec poprosiłam, żeby dakini pokazała swoją moc – wyznała nam Pola.

– Aha – odezwał się cicho Piotr. – Żadnych więcej obrzędów. Proszę bardzo: w lesie, nad rzeką, ale nie tutaj, dom jest drewniany. – Siedział blady przy stole i tak został przez dwie godziny.

Jego umysł sklejał polerowaną na błysk, odziedziczoną po przodkach ateistach, rozbitą przed chwilą w kawałki filiżankę racjonalności.

Przerażona pożarem Pola czuła się winna. Niesłusznie, to ja nie miałam licencji zwanej inicjacją do odprawiania ceremonii dla dakini Padmo. Nadleciała więc lotna brygada i dostałam fangę, nie w nos, a w dom. To nie moje pierwsze spotkanie z dakinią. Wolę pisać o niej po tybetańsku – khandro.

Tamto przed laty było o wiele delikatniejsze, bez porównania do pioruna w biały dzień. Przy zwykłym, codziennym zajęciu wyrwało mnie z nastoletniej wtedy przytomności, gwałtownie, ale delikatnie w inny wymiar. Dokładnie tak jak pokazują wizerunki tybetań­skiej khandro trzymającej miecz czy raczej rzeźnicki tasak i rozłupaną czaszkę. Jednym cięciem, bez zapowiedzi rozwaliło mi głowę coś, czego ogrom nie mieścił się w żadnej ludzkiej koncepcji. Jak inaczej niż rozbitym czerepem zilustrować tak nagłą i szokującą przemianę świadomości? Odcina twój świat, dostajesz nowy umysł.

Trudno powiedzieć, że „byłam” w tym nowym stanie umysłu, nie będąc nadal sobą. Nie miałam ciała, oczu, a jednak widziałam – nieskończoność.

Pośrodku pustego wszechświata bez granic i horyzontu musiałam, niby nowo narodzona bezcielesna istota, nauczyć się poruszać. Najmniejsza intencja ruchu stawała się błyskawicznym przesunięciem przestrzeni. Zwijała się przede mną jak dywan. Pozostając nieruchoma, przenosiłam się bez wysiłku, coraz szybciej. Jedyne, do czego dałoby się porównać wirtuozerię i prędkość tej umiejętności, to taniec. Harmonijne, taneczne skoki po niebie. Nie znalazłabym lepszego określenia na khandro, której imię właśnie to oznacza: „podniebna tancerka”.

Moja wizja sprzed lat była równie gwałtowna i przekraczająca wyobraźnię jak walnięcie u nas „piorunem”. Na szczęście rozgrywała się z dala od tego świata, w innym wymiarze. Nie umiem jej ponownie przywołać. Była spontaniczną wyprawą, kaprysem podniebnej tancerki wirującej pod sklepieniem mojej czaszki.

Pojawiła się znowu 30 lat później. W sali wykładowej i zarazem tybetańskiej świątyni, czyli gompie, siedziałam na podłodze wciśnięta między szafę a stół zawalony rzeczami przeznaczonymi do licytacji. Dwoje buddyjskich stand­-uperów prezentowało zebranym po medytacyjnym odosobnieniu figurki, obrazy, gadżety. Dochód ze sprzedaży co roku szedł na zadbanie o ten podwarszawski ośrodek tybetańskiego buddyzmu _bon_.

Podobały mi się wystawione na aukcję wschodnie szale, notatniki z Nepalu. Nie interesowały precyzyjnie malowane tanki ani wizerunki buddów czy bóstw. I wtedy, spod stołu, zobaczyłam oparty o ścianę obraz w drewnianej ramie. Trudno powiedzieć, że dopadło mnie déjà vu. Raczej wchłonął tunel czasowy do roku 1994. Zderzyłam się w nim z oczywistością: przecież to moja _Szamanka_ sfilmowana przez Andrzeja Żuławskiego 20 lat wcześniej. Naga, ogarnięta transem, pożera z rozbitej czaszki mózg niewidocznego na malunku kochanka.

Licytowałam ją do końca moich możliwości. Oklaski, obraz kupił ktoś z zagranicy. Oklapłam pod stołem.

– Jest chyba jeszcze jeden. – Organizatorka aukcji szperała w stosie buddyjskich obrazów.

– Taki sam?

– No przecież. To Khandro Drolma. – Wyciągnęła spod tanek identyczny wizerunek.

Licytujący, widząc moją desperację, nie podbili już ceny. Po co sobie obciążać karmę konkurencją, a tym bardziej konto bankowe zakupem takiego obrazu. Nie przedstawiał żadnego znanego bóstwa czy któregoś z buddów. Za to dla mnie był objawieniem.

Jakim cudem mogłam nieświadomie skopiować do scenariusza postać tybetańskiej khandro, czyli szamanistycznej dakini?

Pisząc w wieku 30 lat _Szamankę_, nie byłam dziewicą metafizyczną. Miałam za sobą kilkuletnie wykłady z antropologii u profesora Andrzeja Wiercińskiego. Światowej klasy uczonego od gnozy, kabały, starożytnego Egiptu i prekolumbijskiego Meksyku. Na jego wykładach o inicjacji, nie tylko szamańskiej, musiały pojawić się wątki tybetańskie. Jakżeby inaczej, buddyzm Tybetu jest jednym z nielicznych nadal żywych obrządków pochodzących bezpośrednio z szamańskich praktyk. Zwłaszcza najstarszy tybetański buddyzm _bon_ uważany za „pogański zabobon”, póki nie nastała moda na powrót do religijnych źródeł.

Andrzej Żuławski też wracał do źródeł. Po latach francuskiej emigracji zamieszkał w Polsce. Chciał nowym filmem rzucić zapyziały, wychodzący z komunizmu kraj na kolana.

– Napisz mi scenariusz – zaproponował. – Tak go nakręcę, że spadną z krzeseł.

– Dlaczego ja? – Od pewnego czasu próbowałam się od niego uwolnić.

Zafascynowana Żuławskim w Paryżu, gdzie się poznaliśmy, później w nim zakochana, namówiona na wspólne zamieszkanie w Polsce, dotarłam po dwóch latach do finału naszej chorej relacji. I wniosku: albo zniknę z jego życia, albo on spieprzy moje.

A to potrafił nie gorzej niż kręcić filmy. Przede mną i po mnie jego „narzeczone” lądowały w psychiatryku lub medialnych sensacjach, odstrzykując mu toksyną, którą je opluł. Narzeczone – bo staroświecko każdą prosił o rękę. Robił to nawet po kilku dniach znajomości, zaklepując sobie miejsce w sercu nieświadomej manipulacji ofiary. Nie mam pojęcia, co obiecywał tym, którym się nie oświadczył. Swoim licznym „latającym małpom”, czyli satelitom narcystycznego jądra jego osobowości. Pewnie dokarmiał je bananami uznania, uwagą słynnego artysty. Czymkolwiek, czego małpa potrzebowała do latania. Przynajmniej się nad nimi nie znęcał. Kobiety, w których był zakochany, dręczył. Na tym polega strategia narcyza. Jeśli kogoś potrzebuje, nienawidzi go za to uzależnienie, jak alkoholik nienawidzi wódy, narkoman ćpania, jednocześnie pragnąc swojej dawki.

– Jesteś młodą kobietą, napiszesz inaczej… – Zamówił u mnie scenariusz.

I to był problem, on żywił się młodymi kobietami. Służyły mu za podpałkę żądzy, a zarazem grillował ich ciała i umysł. Wyplute resztki walały się na marginesie wspaniałej biografii słynnego reżysera nagradzanych filmów. Za rolę w jego _Opętaniu_ Isabelle Adjani dostała zasłużonego Cezara i Złotą Palmę, Romy Schneider również Cezara za _Najważniejsze to kochać_.

Mistrzowsko filmował archetypy. Dlatego nie dziwi mnie, że moda na Żuławskiego wróciła. Pola obejrzała właśnie w Kinotece _Opętanie_ z 1981 roku, po angielsku. Sala pełna, większość to cudzoziemcy. _Szamanka_, zjechana przez krytykę w 1996, też z czasem stała się elitarnie kultowa tam, gdzie Żuławski najmniej by się tego spodziewał – w USA.

Wracając po 20 latach z Zachodu, pod koniec lat 90. potrzebował szokującego triumfu, na który porzygają się wielbiciele PRL­-owskich filmów moralnego niepokoju. Sam sobie szykował porażkę. Seanse _Szamanki_ zamieniały się w seanse obrzydzenia. Środowisko filmowe zgodnie z przewidywaniami Żuławskiego jej nie chciało, publiczność niestety też.

Już sam pomysł na scenariusz był ryzykowny. Gdyby reżyser próbował go wizualnie ozdobić, posypać blichtrem bogacącej się Warszawy. Albo rozrzewnić widzów hollywoodzką ckliwością. Ale on celowo, na przekór mieszczańskim gustom, wytarzał _Szamankę_ w zgrzebnej, turpistycznej brzydocie. Nie do tego aspirowała Polska, omdlewając z wysiłku we wspinaczce po ścianie cywilizacyjnego awansu. Żuławski cucił ją jej własnymi rzygami, gdy potrzebowała zapachu mydełka Fa i powiewu zachodniego luksusu.

– Opowiedz mi pomysł jednym zdaniem – zażądał przy następnym spotkaniu.

Nigdy nie pisałam scenariusza, nie miałam pojęcia, o czym powinien być. Zupełna pustka w głowie i wpatrzony we mnie z nadzieją reżyser. Mój idol, kochanek, oprawca. Nie miałam niczego poza nim i jednocześnie musiałam się go pozbyć. Wyczuwając ludzkie słabości, ostrzył sobie na nich swoje okrucieństwo.

Baron Münchhausen, ciągnąc się za włosy, wydostał się z bagna. Ja, baronowa Münchhausen, miałam trudniej. Musiałam tą samą metodą wydobyć się z samej siebie. Wyrywając sobie włosy, przy okazji wyszarpałam mózg. Dlaczego nie Żuławskiemu, za to wszystko, co mi zrobił? Tak byłoby sprawiedliwiej. I możliwe jedynie w fikcji. W niej mogłam się przed nim obronić.

– Kochanek zrobił dziewczynie pranie mózgu. Ona rozbija mu głowę, wyżera łyżeczką mózg, na żywca – wymyśliłam z nadzieją, że to pozwoli mi się uratować.

Zajęty filmem odpuści.

– Nic by nie poczuł, mózg nie jest unerwiony. – Przyglądałam się jego oczom, rozszerzającym się z zadowolenia źrenicom.

Wchłaniały całe poranne światło warszawskiej kawiarni, gdzie byliśmy umówieni. Wilgotne i błyszczące chłeptały blask ulicy. Wysysały tlen miasta, spychając mnie do dusznej ciemnicy uzależnienia od jego zachcianek. Opisałam to dość dokładnie w _Transie_, powieści dla wielu zbyt okrutnej, za szczerej.

– To prawda, co pani przeżyła?– pytano mnie na spotkaniach autorskich.

– Nie, oczywiście, że nie – uspokajałam co wrażliwszych.

W prawdę nikt by nie uwierzył. Fikcja musi zachować choć trochę prawdopodobieństwa, fikcyjna autobiografia tym bardziej.

Żuławski był zbyt skomplikowany, by jednoznacznie opisać go jako dobrego lub złego, potwora albo geniusza. Bywał jednocześnie jednym i drugim, a jego widzenie świata było biało­-czarne, manichejskie. Nie zapytałam, od kiedy pasjonował się gnozą.

Maria Konwicka występująca w dokumencie _Ucieczka na Srebrny Glob_ o mordędze tworzenia tego filmu Żuławskiego wspomniała, że oboje zaczytywali się gnostykami. Starszy od niej, też miał ojca pisarza z warszawskiego środowiska PRL­-owskiej elity kulturalnej.

Lata 70. Eteryczna Marysia Konwicka, rudawa blondynka studiująca malarstwo i uwodzący ją dyskusjami o gnozie, wykształcony we Francji reżyser o zabójczej aparycji.

– Gdybym wtedy dała się uwieść urokowi Żuła, dzisiaj byśmy nie rozmawiały – powiedziała Maria Konwicka, dając mi zezwolenie na zacytowanie jej wspomnień. – Wylądowałabym na zawsze w szpitalu psychiatrycznym. Miał nade mną przewagę wieku i erudycji. Nasze spotkania w mojej pracowni pozostały sekretem duchowej, tajemnej przyjaźni. Byłam pod ogromnym wrażeniem, że sławny reżyser, nakręcił już _Trzecią część nocy_, zwierza się mnie, początkującej artystce. Póki mówił o gnostykach, chłonęłam każde słowo. Ale gdy zaczynał pić, a przynosił zawsze butelkę wina, zmieniał się. Wyłaziły z niego lęki. Na ramieniu pojawiało się mu czarne ptaszysko. Byłam przerażona tym, co widziałam. Jakby na potwierdzenie moich intuicji, że coś jest z nim nie tak, że ma jakieś pęknięcie diaboliczne, pojawił się ten czarny stwór, ni ptak, ni demon. Autentycznie się bałam i nie mogłam nikomu powiedzieć, jemu też nie, o tym, co widzę. Nie zwariowałam, serio wyłaziło po alkoholu z niego coś mrocznego i widzialnego. Pisał wtedy _Diab­ła_. Uchronił mnie demon. W Żuławskim było pęknięcie, uroczy człowiek na trzeźwo i diabelski, gdy pił. Doktor Jekyll i mister Hyde. Manichejska osobowość. Pytałaś, od kiedy interesował się gnozą. Myślę, że to było u niego organiczne, on był po prostu gnostykiem, nie musiał się nim stawać. Lektury o Justy­nianie, Szymonie Magu tylko go utwierdziły w gnostycznej manichejskości świata. Bóg jest diabłem, złym Demiurgiem, a materialny świat jego gnijącym tworem zawierającym upadłą iskrę boskości. Tak w skrócie można zdefiniować gnozę.

– Widziałaś u kogoś innego podobne wizualne „demony”? – dopytuję.

– Nie, ale jestem pewna, że to było ostrzeżenie, nie halucynacja. On był opętany swoim demonem, nie bez powodu zrobił _Opętanie_…

– Ale nie weszłaś z nim w związek?

– Oj, niestety weszłam. Byłam nieprzytomnie zauroczona. To był przecież wyborny hipnotyzer. Tak jak sama to nazwałaś: TRANS. Ale ponieważ miałam już paszport do Ameryki, więc udało mi się w odpowiednim momencie uciec.

Nie byłam równie ostrożna i mądra jak Konwicka. Nie widziałam czarnych demonów Żuławskiego. Nic dziwnego, skoro przeoczyłam nawet czerwone flagi łopoczące mi w twarz.

Niektóre z jego kobiet nadal kultywują pamięć o mężczyźnie życia, myląc genialnego reżysera z dobrym bogiem. Tworzą mit boskiego artysty szukającego ocalenia w ramionach muzy. Chociaż jedyną muzą Żuławskiego, wierną do końca, był alkohol.

Rozstaliśmy się, gdy poznałam mojego przyszłego męża, psychoterapeutę. Wiedząc, z czego po dwóch latach toksycznej relacji się wyplątuję, powiedział: „Nie ma w naturze nic bardziej groteskowego niż męskie zwierzę, któremu się wydaje, że jest bogiem… Chwilami przyćmiewa go własna mamusia”.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: