- W empik go
Posag - ebook
Posag - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 348 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Âàðøàâà 1" (26) ßíâàðÿ 1872 ã.
w Drukarni S. Orgelbranda Synów, ulica Bednarska Nr. 20.
I.
Domom Warszawy nakazano przywdziać nowe sukienki. Jakkolwiek rozkaz ten miał na celu upiększenie miasta, nie wszystkim jednak właścicielom przypadł do smaku. Jednym żal było naruszyć uskładanego, grosza, inni nie mieli z czego naruszać. Mimo to wszystko domy zaczęły się stroić jak kobiety w szaty godowe, jedne z nietajoną kokieteryą marząc o gościach i lokatorach dostojnych, drugie ubierały się ze łzami w oczach, jak na ślub ubiera się panna młoda, której serce marzy o innym.
W jaskrawe szaty przybrał się jeden dom przy ulicy Mostowej. Właściciel domu nizki, szpakowaty, kwadratowej postaci mężczyzna, stał właśnie na ulicy, patrząc na ukończone dzieło mularza.
I w rzeczy samej było na co patrzyć. Dom dwupiętrowy o czterech oknach frontowych, był wymalowany na czerwonożółtawy kolor, miał prócz tego popielate gzemsy i dolny szlak jasno-szafirowy.
Właściciel domu z duma patrzył na dzieło swego pomysłu, a był jeszcze dumniejszy gdy sobie przy – pomniał, że pomysł ten przyprowadził do skutku mimo wojny domowej, jaką z tego powodu przebyć musiał.
– I niechże mi kto powie, mówił do siebie, że to cudownie nie wygląda. Ściany jak żółtko na twardo ugotowane, gzemsy jak perły zamorskie, a szlak dolny jak pas słucki u kontusza! Spadł tylko na dół, bo też dzisiaj i brzuchów dawnych niema!
– A co panie Izajaszu, zauważył sąsiad rybak z zawodu, z krótką fajeczką w zębach – kamienica wasza wi§cej bryluje, niżeli zamek królewski!
– Ba – odparł pan Izajasz.
– Farba droga! Żółto-czerwona!
– Nieszczędziło się pieniędzy! Ale zato niech mi się zjawi lokator do tych dwóch pokoików! Musi zapłacić za farbę, za malarza i za moje kłopoty, które miałem z żoną i córką.
– Z żoną i córką?
– Tak jest z żoną i córką! Wyobraźcie sobie, Tomaszu, córka moja powiada, że to kolor obrzydły, że w takim domu niegustownie pomalowanym nawet wstyd jest mieszkać. I matka była zrazu tego zdania. Ale człowiek w ciemię nie bity, wzięłem się na sposób. Poróżniłem matkę z córką i matce obiecałem z podwyższenia najmu za dwa pokoiki sprawić nowy szlafrok. Tym sposobem przeszła do mego obozu, a córka została sama. A teraz trzeba nowego lokatora dobrze pociągnąć, aby i szlafroczek był i koszt się wrócił za farbę! Niżej tysiąca złotych nie dam, choćby był rodzonym bratem!
– Tysiąc złotych! To zawiele!
– Klnę się na świętego Izajasza, że ani tymfa nie spuszczę!
– Żartujecie!
– Daję wam słowo, że psem mnie nazwiecie, jeżli ustąpię!
– Przecież u was o grosz nie trudno.
– Gdzie tam! Gdzie tam! Człowiek biedny, wiąże dwa końce jak może! Dawniej to można było zarobić, dzisiaj handel nie idzie, Gdańsk drzewa nie potrzebuje.
– Wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi!
– Żarty, żarty, panie Tomaszu! Zarobiliście na stawach, to wam dobrze żartować!… Ale któż to przed nas zajeżdża?
Przed nowo wymalowaną kamienicą stanęła w tej chwili dorożka z jakąś sędziwą, czarno ubraną matrona. Obok niej siedział młody, dwadzieścia kilka lat mający mężczyzna.
– Czy tu jest mieszkanie do najęcia? zapytała sędziwa kobieta.
Pan Izajasz wytrzeszczył szeroko duże cebulaste oczy, jakby nagle przytomność umysłu stracił.
– Czy jest mieszkanie do najęcia? powtórzyła nieznajoma.
– Pomieszkanie?… Pomieszkanie?…. bełkotał pan Izajasz i szeroką dłonią muskał po czole, jakby ztamtąd chciał coś zetrzeć. – Aha, pomieszkanie!
Nieznajoma zmarszczyła brwi.
– Cóż to! Czy nie wyraźnie mówię? rzekła gniewnie – chcę mieszkanie nająć!
Pan Izajasz patrzył ciągle tym samym wzrokiem. Zdawało się, że nieznajoma sprawiła na nim jakieś niezwykłe wrażenie.
– Moja matka pyta się o mieszkanie, ozwał się młody mężczyzna, który w dorożce siedział.
– Tak, tak… o mieszkanie, wiem, wiem! bełkotał pan Izajasz i otworzył szeroko gębę.
– Sąsiedzie, przyszedł mu w pomoc rybak, ci państwo chcą pomieszkania!
– Cicho bądźcie! Do kroćstotysięcy! ofuknął sąsiada pan Izajasz, co wam do mego domu?
– Tam do kata! Czy oszalał? mruknął sąsiad. Tymczasem nieznajoma wysiadła z dorożki i wraz z młodym mężczyzną zwróciła się ku sieni domu. Widząc to, pan Izajasz pośpieszył za nią.
– Jest pomieszkanie, zawołał w sieni, ale to będzie zaszczupłe dla wielmożnej pani…
– Potrzebuję małego pomieszkania.
– To jest ubogie, bardzo ubogie mieszkanko.
– Nie jestem bogatą.
Pan Izajasz zatrzymał się w sieni, jakby nieznajomej dalej puścić nie chciał. Rozrzewnienie malowało się na jego twarzy.
– Z wielu izdebek składa się to mieszkanie, zapytała nieznajoma, nie patrząc wcale na pana Izajasza.
– Zaledwie z dwóch i jednej kuchenki! odpowiedział pan Izajasz, a głos jego drżał widocznie.
– W sam raz dla nas!
– Ale… przepraszam… ale…
– Co za ale? Można przecież obejrzeć!
– Tak… tak… można, ale… te izdebki są zadrogie!
– Są drogie? Będę się targowała! A gdzie właściciel?
– Właściciel nic nie ustąpi.., ręczę wielmożnej…
– A gdzie mieszka właściciel.
– Właściciel… mieszka na drugiem piętrze!
– Chodźmy do niego!
Pan Izajasz nie miał innego wyboru, jak tylko razem z nieznajomą udać się na drugie piętro. Innego sposobu w trudnem swojem położeniu nie mógł wymyślić.
Gdy wszyscy na korytarz drugiego piętra weszli, spoczęła chwilę nieznajoma, aby odetchnąć.
Zdaje się, że posłyszała pani Izajaszowa kroki idących, bo otworzywszy drzwi, wyjrzała na korytarz.
– Chcę obejrzeć mieszkanie do najęcia, rzekła do niej nieznajoma.
– Izajasz! Czy słyszałeś? odpowiedziała małżonka.
– Chciałabym widzieć samego właściciela!
– Mój mąż jest właścicielem! Izajaszu! Izajasz stał ciągle oszołomiony. Otworzył gębę, wytrzeszczył oczy i patrzył ciągle w twarz nieznajomej.
Nieznajoma zaś powzięła dziwne wyobrażenie o panu Izajaszu. Zdawało się jej, że widzi idyotę przed sobą.
Uśmiechnęła się do niego.
– Więc to pan jesteś właścicielem tego domu? Czemuż pan tak nieoględnie obchodzi się z lokatorami i ganisz im własny dom swój?
Pani Izajaszowa zmarszczyła brwi na męża. Pan Izajasz oprzytomniał nagle, widząc na czole małżonki tę dobrze mu znaną chmurkę gradową.
– Proszę państwa z sobą, zawołał nagle i wyjął klucz z kieszeni granatowej kapotki.
Współwłaścicielka domu przeczuła jakieś nieszczęście. Nigdy jeszcze nie widziała małżonka tak dziwnie zafrasowanego przybyciem nowych lokatorów.
Zarzuciwszy lekkie okrycie na ramiona, zbiegła szybko po wschodach, aby być świadkiem i pomocą przy najmie mieszkania, z którego miał sic jej dostać, jako porękawiczne – nowy szlafrok.
Na pierwszem piętrze zastała wszystkich, oglądających dwa pokoiki i kuchenkę.
– Ja zaraz powiedziałem, że zaszczupłe dla wielm…
Pani Izajaszowa trąciła męża energicznie łokciem i rzekła, przerywając mu:
– Przecież każdy widzi co bierze! Co tobie do tego!
– Izdebki wprawdzie małe, ale dla nas wystarczą, zauważyła nieznajoma.
– Jabym jednak nie radził… zawołał pan Izajasz i błagalnie spojrzał na żonę.
– Co ty tam pleciesz! ofuknęła pani Izajaszowa.
– Chciałem powiedzieć, że izdebki za… drogie!
– Dzisiaj wszystko drogie!
– Chciałabym jednak wiedzieć, wiele za te pokoiki?
– Nie radzę nawet pani pytać wielm…
– Izajaszu! Co tobie dzisiaj?
– Musiałbym wziąć od wielmożnej pani… tysiąc złotych!
Pan Izajasz odetchnął głęboko, jak człowiek, który już zdobył się na krok stanowczy. Spojrzał z pewną duma na żonę, jakby żądał od niej nagrody za czyn heroiczny.
– Tysiąc złotych! powtórzyła nieznajoma – to zawiele!
– Ja sam powiadam że zawiele!
– To nie warto!
– Sam powiadam że nie warto! Dlatego naprzód mówiłem, że nie radzę, że odradzam…
Pani Izajaszowa nie wiedziała teraz co się z me żem zrobiło. Czy rozum stracił, czy zgłupiał nagle?
Trąciwszy go jeszcze energiczniej łokciem pod żebra, rzekła ze słodkim uśmiechem:
– Niech państwo nie zważają na to co mój mąż mówi. On lubi czasem kpić sobie z łudzi!… Pokoje są czyste i widne, tysiąc złotych każdy da za nie!
– Wierzaj mi pani, że i osiemset nie warte! repugnował z widoczną energią pan Izajasz. – Na Krakowskiem dostanie za te pieniądze, a tu na Mostówce…
– Widać, że pan nas niechętnie przyjmujesz! rzekła nieznajoma i spojrzała z uśmiechem na syna.
– O, jak najchętniej, wielmożna pani, odparł pan Izajasz i chciał nawet nieznajomą w rękę pocałować, – o jak najchętniej, tylko… tylko… te izdebki zadrogie!
– To niech pan opuści.
– Opuścić?… Nie moge, dalibóg nie moge! Farba, malarz, wapno… dalibóg nie moge! Gdzieindziej może pani daleko taniej znaleść.
Pani Izajaszowa załamała ręce i smutno spojrzała na męża.
– Siedemset złotych! rzekła nieznajoma.
– Więcej ani szeląga nie warte te izdebki! skwapliwie dodał pan Izajasz.
– On tylko tak żartuje! przerwała pani Izajaszowa, nadeptując małżonka na nogę.
– Nie, kochanie, nie żartuję! Jak mi Bóg miły, nie żartuję! A gdzież jabym śmiał żartować z wielmożnej pani…
– Więc zgoda za siedemset! zawołała z uśmiechem nieznajoma, patrząc na syna.
– Jeśli wielmożna pani koniecznie chce w tych ubogich izdebkach mieszkać, to… to zgoda! westchnął pan Izajasz, a łzy stanęły mu w oczach.
Pani Izajaszowej stanęły także łzy w oczach, ale trudno odgadnąć, czy z… tego samego powodu co mężowi. Czy utrata obiecanego szlafroka wycisnęła te łzy z oczu poczciwych małżonków?
Pani Izajaszowa nie chciała dłużej być świadkiem sceny której nie pojmowała. Odwróciła się szybko, wybiegła na drugie piętro i zatrzasnęła głośno drzwi za sobą.
Trzask drzwi rozległ się głucho po pustych murach. Dwa razy powtórzyło go echo, a potem nastała cisza ponura, grobowa, zwiastująca panu Izajaszowi złowrogie następstwa.
Otarł zimny pot z czoła, patrzył czas niejaki to na nieznajomą, – to na młodego przy niej stojącego mężczyznę, a potem rzekł:
– Niech się wielmożna pani nie dziwi mojej żonie. Poczciwa to i dobra kobieta, ale o świecie tyle tylko wie, co z okien domu na Mo stówce obaczył Człowiek zna… całą Wisłę i kawała morza nawet za Gdańskiem!
– Więc moge dać zadatek? przerwała nieznajoma.
– Nietrzeba! Wcale nietrzeba! Przecież ja…
– Ale dla mojej pewności… zaraz muszę się sprowadzi ć!
– A… tak, prawda! Wielmożna pani mnie… nie zna! A ludzie, to różni bywają! W samej rzeczy, trzeba zadatku.
Nieznajoma wyjęła sto złotych. Pan Izajasz wziął pieniądze z ręki podanej, wziął i rękę przyłożył do ust i dziesięć razy serdecznie pocałował.
Nieznajoma cofnęła szybko rękę i otarła ją… z łez pana Izajasza, które tenże mimo jej wiedzy tamże zostawił.
– Podochocił sobie biedak, rzekła w powrocie do syna, i oślinił mi całą rękę.
– Jeszcze o zadatku gotów zapomnieć, odpowiedział młody mężczyzna i rzucił okiem na dom jaskrawo pomalowany, z którego górnych okien wyjrzała teraz główka młodej dziewczyny.
A sąsiad Tomasz, zamożny rybak, stał na ulicy z małą fajeczką w ustach i z dziwnym uśmiechem patrzył na wracającą dorożkę, która nowych lokatorów wiozła ku kościołowi Paulinów.
Ponieważ jednak z tej dorożki nic wyczytać nie mogł, coby mu tak dziwne zachowanie się pana Izajasza wytłumaczyć mogło, odchrząknął więc kilka razy, otarł wąsy i powoli wszedł do domu sąsiada, aby w gronie rodziny szukać klucza do tej ciekawej zagadki.
II.
Drugie pięterko, do którego właśnie sąsiad Tomasz dążył w tej chwili, składało się z kilku małych izdebek i jednego dość obszernego pokoju. Ten pokój miał urządzenie dosyć wykwintne. Sute firanki wisiały u okien, podtrzymywane grubemi sznurami z wełny czerwonej. Przestarzałego fasonu kanapa, ale grubą jedwabną materyą pokryta, rozpierała się z pychą dorobkowicza między dwoma oknami. Przed nią stał w nieustannej służbie wyprostowany jak najemny lokaj, lub jak mąż posagiem żony kupiony – stół mahoniowy, bogato w rzeźbę opatrzony. W koło niego ugrupowały się różnego pochodzenia krzesła, fotele i karły, jako przyjaciele domu. Jedne podziwiały rzeźbę służącego stołu i to, co ua tym stole czasem podawano, inne adorowały bogaty adamaszek kanapy i wypukłe ćwieczki z kości słoniowej.
Prócz dużych zwierciadeł wisiały na ścianach obrazy olejne w złoconych ramach, a niektóre z nich były nawet lepszego pochodzenia.
W kącie opierał się o ścianę fortepian, a otworzona klawiatura i rozłożone na pulpicie nuty okazywały, że nie jest tutaj tylko meblem zwyczajnym.
Młode paluszki, które przed chwilą wydobywały z niego jakieś zagraniczne melodye, jak zwykł mawiać sąsiad Tomasz, spoczywały teraz na kolanach młodej kobiety, która najwięcej mogła liczyć lat dwadzieścia.
Była to córka pana Izajasza. Twarz jej nie odznaczała się ani szlachetniejszym wyrazem, który oczy porywa, ani spokojną regularnością rysów, jakie w posągach marmurowych uwielbiamy. Była tam tylko młodość a nic więcej. Tak przynajmniej wydawała się na pierwszy rzut oka jedynaczka pana Izajasza.
W tej chwili nawet twarz jej była wcale nieponętną. Dwa grube zmarszczki przecięły jej czoło, któremu niemożna było odmówić rozsądku. Nos spuszczony na dół przedłużył się jeszcze więcej, a zaszeroko rozkrajane usta wygięły się do góry końcami i wyglądały jak księżyc w ostatniej kwadrze. W czarnych tylko oczach błyskało milutkie światełko, a nawet od czasu do czasu strzelało tak pięknym połyskiem, że najwprawniejsza zalotnica mogłaby go pozazdrościć.
Ubiór zato jedynaczki pana Izajasza był nadzwyczaj gustowny, chociaż w rzeczywistości był bardzo prosty. Lekka tiunika z jasnej wełnianej materyi, na pół opięta, na pół fałdzista uwydatniała zgrabną kibić. Z pod długiej sukni wychylał się mały bucik oparty o pedał fortepianu.
Po pokoju szybkim krokiem chodziła nizkiego wzrostu a dobrej tuszy kobieta. Miała twarz gładką, wypełnioną, ale bez żadnego wyrazu. Usta szerokie, pospolite, okazywały instynkta więcej realne. Ubiór jej był pretensyonalny, ale bez wyższego smaku. Stare, brudne rękawiczki z poodci-nanemi palcami, miały chronić rękę od szkodliwego wpływu powietrza i słońca.
W tej chwili przybrała jej twarz kolor karmazynowy, okrągłe bezmyślne oczy błyszczały ogniem nieprzyjemnym.
Na pierwszy rzut oka można było poznać, że to jest matka siedzącej przy fortepianie jedynaczki. Rysy matki powtarzały się w córce, były jednak wykształceniem i wychowaniem więcej uszlachetnione. Dla wprawniejszego oka uwydatniał się nawet pewien kontrast jaki był między niemi. Widocznie odbiegła córka matkę wyższem wykształceniem, a ta nie mogąc za nią zdążyć, zajmowała często względem swojej jedynaczki stanowisko nieprzyjacielskie.
– Tobie tylko granie w głowie, wołała w gniewie roztrącając krzesła i fotele; abyś tylko mogła brzdąkać na klawikordzie, to już ci nic więcej nie trzeba. A ja mam domowe kłopoty, mam umartwienia, o które nawet nie zapytasz! Czy słyszysz Elżusiu?
– Słyszę, mateńko, odpowiedziała Elżusia cofając z klawiatury paluszki na kolana.
– Ja muszę się trapić, muszę we wszystko Wglądać, prawiła dalej pani Izajaszowa. Wczoraj nlusiałam sama żyda z piwnicy wyrzucać, który już za trzy kwartały nie zapłacił, a ty nawet nie zapytałaś się o to!
Elżusia westchnęła. Wyraz cierpienia przebiegł po jej twarzy.,
– Cóż ja tym kłopotom poradzę, mateczko?– odpowiedziała i spuściła smutno głowę.
– Właśnie dlatego mówię, że nic radzić nie chcesz. Gra swoją drogą! Można coś zagrać, gdy są goście, aby pokazać żeśmy na twoje edukacya pieniędzy nie żałowali, można czasem jaką historyjkę z książki poczytać – ale zasiąść na cały dzień do fortepianu, otoczyć się nutami i książkami, to tylko wielkie panie tak robią! Nam dzięki Bogu jeść nie brakuje, mamy dwoiste mięso na obiad, ale przecięć do tych pańskich fanaberyj to nam daleko jeszcze.
– Wszak zawsze się pytam, czy mateczka ma dla mnie co do roboty.
– Prawda że pytasz. Ale cóż z tego! Gdy tylko spojrzę na ciebie, jak się wystroisz i minkę pańską przybierzesz, to wolę już sama zrobić a tobie dać pokój!
Elżusia znowu westchęła.
– Czy myślisz, że będziesz piękniejszą, gdy się wystroisz? Czy sądzisz, że te głupie fatałaszki przysporzą ci urody? Mylisz się. Jesteś podobna do ojca na twoje nieszczęście!
W oczach Elżusi błysnęły łzy.
– Piękną nie jestem, mateczko – odpowiedziała cichym głosem, ale jest inna, wyższa piękność, piękność duszy. O tę piękność staram się, kochana mateczko, i na nią pracuję!
– Terefere! Śmiej się z tego! Gdybyś nie była jedynaczką, a rodzice nie mieli dwóch domów, jednego na Mostowej a drugiego na Podwalu, toby i pieą o ciebie się nie zapytał, choćbyś miała duszę tak pięknąjak najpiękniejszy karmazyn!
Elżusia machinalnie wróciła palcami do klawiatury. Wzięła kilka cichych, posępnych akordów.
– Proszę cię nie brzdąkaj, kiedy i tak nikt cię nie słyszy! Niech przecież się wygadam, chociażby sama przed sobą!
W tej chwili wszedł do pokoju sąsiad p. Tomasz.
– Słyszysz Elżusiu? Daj pokój nutom. Pan Tomasz wolałby kiełbasę z sosem, niżeli te sztuczne trele twoje!
– I muzyka dobra, jeśli jest w domu wesoło! – rzekł pan Tomasz, całując w rękę panią Izajaszową.
– Tak, to prawda, kochany sąsiedzie – odpowiedziała pani Izajaszową, ale wprzódy, aby to wesele było w domu.
– Nie obrażać Pana Boga, sąsiadko.
– Czy to obraza, jeśli się człowiek z umartwień swoich skarży?…. Ot przed chwilą zmartwiłam się, aż mnie czkawka porwała! Wyobraźcie sobie, panie Tomaszu że Izajasz z każdym dniem głupszym się staje! Co to jest? Co to być może?
Sąsiad posunął ręką po czole, spojrzał zyzem na Elżusię przed fortepianem i odparł:
– Sąsiadko, ja wam powiem prawdę. Każdy mąż, gdy ma lat dwadzieścia kilka, to jest i mądry i dobry. Gdy zaś na sześćdziesiąty krzyżyk zachodzi, to głupieje, jest nieznośny, i Bóg wie jakie ma jeszcze przywary!
– Żarty na bok, ale wyobraźcie sobie, panie Tomaszu, przychodzą, jacyś państwo i chcą nająć izdebki.
Drzwi pokoju otworzyły się z trzaskiem. Wszedł pan Izajasz mocno zarumieniony. W ręce trzymał pomięte banknoty, a drugą ocierał pot z czoła.
Wejście pana Izajasza sprawiło przerwę w rozmowie. Wszyscy spojrzeli na niego z ciekawością, oczekując rozwiązania tej dziwnej zagadki.
Snać przeczuł to pan Izajasz i jak się zdaje, chciał szczerze zaspokoić ciekawość małżonki i sąsiada, ale przeznaczeniem było dla nich, że dzisiaj od niego nic się dowiedzieć nie mogli.
Pan Izajasz bowiem zaczął wprawdzie wiele mówić, ale połowę swoich myśli zostawił w izbach na pierwszem piętrze i na korytarzu. Do tych myśli nawiązał teraz słowa swoje.
– Tak, tak to się dzieje na tym świecie! zaczął zaraz od progu, a przecież lepiej gdyby tego wszystkiego człowiek nie wiedział! Ludzie płyną Wisłą i cieszą się, że woda pięknie wygląda, że płynie po niej piana jak srebrne kwasty, że całe niebo z chmurami w niej się odbija! Ale to wszystko dobre jest dla tych, co to nigdy na dnie tej wody nie byli i nie widzieli co tam leżeć może.
– Tam do kata! ozwał się sąsiad. Czasem dobrze i pożytecznie wiedzieć, że na dnie leży jesiotr lub szczupak trzyłokciowy!
– Ba, gdyby to tylko jesiotry i szczupaki tam leżały!… Raz pamiętam, płynąc z drzewem do Gdańska, zauważyliśmy że pod brzegiem woda się kręci i coś ustawicznie w niej plaska. Pewnie jakaś bestya trzyłokciowa tam się ukrywa, zawołał sternik, dalej chłopcy, będzie obiad wyśmienity! Trzech orylów skoczyło zaraz z wieńcierzami do wody i nuż podrygiwać!… I cóż tam było? Było wprawdzie kilka leszczów i dwa okonie, ale był także i trup utopionego człowieka, około którego uwijały się te ryby!… A mówię wam, woda Wisły była w tem w miejscu tak piękna i czysta, tak pięknie odbijały się w niej i niebo i chmurki białe „ jakby tam na dnie wcale trupa nie było.
– Zkądże wam dzisiaj taki apetyt do trupa przyszedł! Na całej Mostówce niema ani jednego nieboszczyka!
– Niema nieboszczyka?… Hm, różne są nieboszczyki! Jedni leżą na dnie wody, innych zamykają do trumny i z muzyką chowają do ziemi, a są i tacy, którzy jedzą i piją i po świecie chodzą.
– Izajaszu, co ty bredzisz! rzekła zadziwiona małżonka.
– Cicho bądź, bo jestem w złym humorze! Dzisiaj mógłbym nawet kogoś wybić…. Gdyby mi pod ręką był Janek, który przed tygodniem kilka kloców samopas do Gdańska puścił, zbiłbym go na kwaśne jabłko!
Pani Izajaszową uznała za rzecz stosowną hamować swój gniew z powodu tanio wypuszczonych izdebek. Cofnęła się nawet o dwa kroki.
– Ojczulko dobrze powiedział, ozwała się Elżu-sia, że nie wszyscy żyją, którzy chodzą i jedzą!
– Tak, tak, dziecko moje, zawołał z rozrzewnieniem pan Izajasz. Ty to lepiej rozumiesz od matki, bo czytasz książki. Ja choć ich nie czytam, ale za to widziałem wiele w świecie i wiele doświadczałem!
Sąsiad Tomasz kręcił wąsy, marszczył czoło, jak to zwykli czynić ludzie uczeni, ale mowy dzisiejszej pana Izajasza nie mógł zrozumieć.
Koniec końców, ozwał się po chwili, wracając do tych nieboszczyków.
– Et, co wam do nieboszczyków, przerwał mu pan Izajasz i machnął ręką.
– Tyle co i wam, kochany sąsiadzie!
– A, prawda! Macie słuszność! Wam więcej o nieboszczyków chodzi, niżeli mnie. Mój towar to same nieboszczyki! Że tam ongi żyły w górach Karpackich, że pstrokate ptaszki śpiewały i gnieździły się na ich gałęziach, że miały zielone liście i biały kwiat na wiosnę…. cóż mnie to obchodzi? Dopiero gdy je siekiera na wiosnę powali, gdy soki w ich żyłach skrzepną, gdy im odejmą koronę zieloną, a same tułowy w tratew zbiją–wtedy dopiero są dla mnie coś warte!…. U was inaczej! U was tylko żywa ryba popłaca. Gdy zdechnie, to już strata!… Wam nieboszczyk wcale nie pachnie.
– Zkądże wam przyszło do głowy takie kazanie o nieboszczykach?
– Ot, tak sobie!… Czasami jest człowiek podobny do drzewa, a czasami do ryby. Pierwsze dopiero po śmierci jest coś warte dla kupców, drugie gdy żyć przestaje traci na wartości.
– Do czegóż to wszystko stosujecie?
– Przecież powiedziałem do łudzi!… Ot naprzykład ja. Napracowałem się całe życie i cóż znaczy. Nic! dopiero po mojej śmierci będzie coś znaczyć ten, który majątek po mnie zabierze!
– Nikt inny, jak tylko zięć!
– Być może…. A są znowu ludzie, którzy za życia bardzo wiele znaczą, których trumnę na barkach niosą do grobu i kwiatami ją zasypują, a potem… potem zostaje się nic, straszne, bolesne nic!… Czy wy to rozumiecie!
– Jak mnie Bóg miły, nic was nie rozumiem!
– A jeźli znowu znajdzie się człowiek, który sobie przypomni coś o tych ludziach i innym chce to powiedzieć, to go ci także nie zrozumie! Lepiej więc nic nie mówić!
I jakby się obawiał, aby się z czemś nie wygadał, wsunął pan Izajasz pieniądze do szufladki, a sam wziął czapkę i szybko wyszedł z pokoju.
Sąsiad Tomasz i pani Izajaszową stali w milczeniu i patrzyli na siebie. Nie mogli sobie w żaden sposób wytłumaczyć tych dziwnych słów pana Izajasza.
Elżusia machinalnie położyła palec na klawiszach i tam szukała odpowiedzi dla siebie.
Mowa jednak klawiszów była szeroka i ogólna. Elżusia mogła w nią włożyć własne myśli swoje i marzenia, ale odpowiedzi z niej wyczytać nie mogła.
III.
Sąsiad stał jeszcze niejakiś czas w pokoju i kiwał głową. Nie mogąc nic wykiwać, wziął czapkę i wyszedł. Pani Izajaszową wyszła także do najbliższej sąsiadki, aby się przed nią z domowych umartwień poskarżyć i na męża wydać wyrok zaoczny.
Elżusia została sama z fortepianem. I zajęta grą, nie zważała wcale, że do pokoju weszła młoda kobieta z dużą teką pod pachą.
Młoda kobieta była słusznego wzrostu, miała twarz bladą o pięknych, regularnych rysach. Duże, głęboko osadzone oczy wyrażały rozsądek, na czole wypukłem malowały się myśli poważne. Włosy ciemne spadały w bezwładnych splotach na ramio – na. Piękne, żywej barwy usta obiegał jakiś uśmiech cierpki.
Kilka chwil patrzyła od progu na EIżusię, potem postąpiła na palcach kilka kroków naprzód i rzuciła na fotel dużą tekę, którą pod pachą trzymała.
Zaczesawszy włosy za uszy, usiadła przy stoliku i drobną, nader zgrabną ręką podparła blade czoło.
Siedziała tak czas niejaki.
Elżusia kończyła jakąś improwizacyą. Chciała właśnie powstać, aby leżące na fortepianie nuty do siebie przysunąć, gdy nagle zobaczyła siedzącą przy stoliku.
– Ab! Brońcia, zawołała żywo, i ty tak cicho przychodzisz i mnie podsłuchujesz!
– Nie obawiaj się–odpowiedziała Bronisława, podając jej rękę, nic obawiaj się podsłuchu. Muzyka lepsza od ludzi. Ona nikogo nie zdradza.
– Tegobym nie powiedziała. Z gry można się zawsze czegoś domyśleć.
– Przynajmniej nie dostarczy sędziemu śledczemu żadnego materyału.
– Czy wracasz z lekcyi?
– Moje całe życie składa się tylko z lekcyj! Jestem zmęczona nie do opisania.
– I przyszłaś do mnie na lekcyą?
– Nie, dzisiaj chcę tylko odpocząć u ciebie. Odbyłam pięć godzin muzyki i trzy języka francuzkiego.
Przecież jednej rzeczy zazdroszczę ci! Bywasz po różnych domach i widujesz rozmaitych ludzi. -– A ja tobie zazdroszczę, że ich nie widujesz.
– Ach, samotność jest bardzo nudna!
– Lepsza jednak od tysiąca rozczarowań, jakie nam sprawiają ludzie.
– Zmęczenie mówi z ciebie! Podobną jesteś do człowieka, który przez cały dzień karmi się samemi frykasami. Nic dziwnego, że o jedzeniu z pogardą mówi. Głodny jego zdań nie podzieli.
– O! moje frykasy sa gorzkie i zatrute.
– Zawsze jedno i to samo powtarzasz.
– Bo jedno i to samo zawsze mi dolega.
Milczenie zapanowało przez chwil kilka. Nauczycielka i uczennica puściły wodze myślom swoim, które gdzieś biegły niejednemi torami.
Po niejakim czasie odetchnęła głęboko Bronisława.
– Ty nie pojmujesz, rzekła z bolesnym wyrazem, co to jest pracować na chleb kobiecie i to kobiecie, któńi urodziła się w innych warunkach!
– Mówią, że każda praca osładza życie!
– Tak być powinno, gdyby na świecie nie było głupich, strasznie głupich przesądów!…. I oto więc czy i ja nic podzielałabym tych przesądów, gdyby nieszczęścia nie rzuciły mnie na drogę, na której obecnie jestem! Całe nasze wychowanie jest zwi-chnione.
Elżusia zamyśliła się.
– Niedawno, mówiła dalej rozrzewniona Bronisia, będzie temu zaledwie lat kilka, byłam tak jak ty jedynaczką, mieszkałam we dworze na wsi, otoczona liczną służbą. Sąsiedzi zjeżdżali się do nas, kawalerowie z całego powiatu uganiali się o moje serce i posag… i cóż z tego wszystkiego mi zostało.
– Jesteś tak piękną! z westchnieniem szepnęła Elżusia.
– Gdyby tak było w istocie jak mówisz, cóż to dzisiaj znaczy? tyle co piękne niebo, piękny widok, od którego odchodzimy, gdy na obiad zadzwonią!….
Był czas, gdy rzeczywiście wierzyłam, że moje osobiste przymioty przywiązują ludzi do mnie. Aio gdy ojciec mój umarł; gdy matka moja z bólu za nim i z niedostatku umarła; a ja zostałem bez posagu: wtedy sąsiedzi dawni zapomnieli o mnie, a kawalerowie całego powiatu pochowali się, aby się zemną nigdy nie spotkać. A przecież mam taką twarz jak dawniej, te same oczy i brwi, o których dawniej tyle pięknych rzeczy mi mówiono. Ale nie mam posagu!
– Ach to smutno! Bardzo smutno!
– Ale nie myśl żebym była zupełnie bez posagu.
– A dlaczego tak mówisz?
– Bo z tym posagiem przed nikim się jeszcze nie zwierzyłam, nikomu nie powiedziałam! Tobie jednak okażę go! Patrz!
Bronisława wyjęła mały pugilaresik, otworzyła go ostrożnie i wydobyła z niego mały, zwinięty papier.
– Patrz! Oto mój posag! Jedyny warunek mego szczęścia.
Rzekłszy to, przyłożyła papier do ust i ucałowała.
– Czy to wielkie pieniądze?
– To jest zapis mojej matki. Łzy zaszkliły się w jej oczach.
Ostrożnie rozwinęła papier i zaczęła czytać:
– „Zostawiam cię sierotą, drogie dziecię, zostawiam cię bez pieniędzy, ale nie myśl, żebyś nie miała posagu. Posagiem twoim są nieszczęścia nasze, które nam pieniądze odebrały, i uczciwe imię które jako jedyny spadek po rodzicach odzie dziczysz. Z tym posagiem między ludźmi nie powinno ci być źle, a gdy do niego dodasz pracę swoją, to dobry Bóg zeszłe ci szczęście, którego zapragniesz!”…..
Dalej Bronisława od łez czytać nie mogła.
Elżusia zafrasowała się łzami przyjaciołki i nauczycielki. Wzięła ją za ręce, ucałowała i przycisnęła do siebie.
– Bądź przekonana, rzekła do niej, że to posag nie gorszy od domów i krociów. Niedawno czytałam w książce że cierpienia, boleści i łzy kobiety stanowią nieraz wyższą cyfrę posagową od niejednej milionerki! Cierpienia wzbogacają duszę!
Bronisława schowała tymczasem zapis matki do pugilaresika i smutno złożyła ręce na kolana.
– Świat ma bardzo piękne teorye, ozwała się po chwili milczenia, ale teorye te nigdy w życie nie wchodzą. Gdybym do łez i cierpień mego ojca, do kurczowych boleści matki dodała owe niezliczone bezsenne nocy mego życia, w których się łzami zalewałam, byłabym jedną z najbogatszych panien całej ziemi! Tak jednak nie jest.
– Gdybym była mężczyzną, kochałabym cię do szaleństwa!
– Tak sądzi tylko kobieta–mężczyźni inaczej myślą. Mam przykład na samej sobie. Gdy jestem w domu jakim większym na obiedzie lub herbacie, to przychodzący goście prawie nie widzą mnie, a gospodyni nie uważa nawet za stosowne przedstawić mnie. Jestem sprzętem tylko, niczem więcej, przed którym goście nawet w rozmowach nie wystrzegają się, jakby ten sprzęt nie miał uszów i oczów! Słowem jestem niczem! Praca moja poniża mnie w obec nich, podczas gdy każde niebożątko i głupia gąska, byle miała posag, jest dla nich słońcem, jest dla nich bóstwem!
Elżusia zamyśliła się. W zwierciadle, które na przeciwnej ścianie wisiało, obaczyła swoje twarz, która w porównaniu z Bronisławą wcale ładną nie była. Zasmuciła się i westchnęła. Po chwili rzekła:
– Czyżby tylko dla posagu mężczyźni nas kochać mieli?
– Tylko dla pos.ngu, żywo odparła malkontentka. A najczęściej jesteśmy nawet niebardzo upragnionym dodatkiem do tego posagu!
Elżusia westchnęła po raz drugi.
– To w takim razie może lepiej nie mieć żadnego posagu, szepnęła zcicha.
_ Kto pragnie prawdziwego szczęścia, a nie złudy i pozoru, odpowiedziała Bronisława namiętnie, to lepiej mu być bez posagu.
Słowom tym jednak, Iak bardzo ożywionym, towarzyszyły łzy, które zaraz pojawiły się w jej oczach. Co one oznaczały, trudno odgadnąć. Czy były poświęcone wspomnieniom byłego majątku, czy rozkoszom panny bezposażnej? Które z tych przypuszczeń było prawdziwe?
I jakby dalszą rozmowę urwać chciała usiadła Bronisława do fortepianu i zaczęła grać jedne fantazyą.
Grała z uczuciem, a nawet z pewną namiętnością. Elżusia długo przysłuchiwała sę jej grze.
– Gdybym z twojej gry coś wnosić miała, tobym powiedziała, że dzisiaj więcej cierpisz, niżeli kiedykolwiek.
– Ja zawsze wiele cierpię, odpowiedziała sród gry Bronisława, bo między ludźmi jestem anomalią.
– Zdaje mi się, że ja również we własnym domu tem samem jestem, zcicha szepnęła Elżusia.
– Prawda, wykształcenie twoje stawia cię wyżej, ale rodzice twoi kochają cię, a to jest wszystko, czego potrzebuje kobieta!…. Ale à propos, czy u was będzie mieszkać senatorowa X***?
– Senatorowa? z zadziwieniem powtórzyła Elżusia.
– Senatorowa z Krakowa.
– Tu żadna senatorowa mieszkać nie będzie. Najęła wprawdzie jakaś pani dwie izdebki z kuchenką.
Senatorowa nie jest bogata…. Czy był z nią jaki młody mężczyzna?
Przy tych słowach blada twarz Bronisławy zafarbowała się nieznacznie. Elżusia nie zważała na to, bo była w myśli jeszcze senatorowa zajęta.
– Był jakiś szatyn, słusznego wzrostu, odpowiedziała.
– To on…. to Floryan!
– Kto jest ten pan Floryan?
– Syn senatorowej.
– Czy znasz ich?
– W Krakowie świadczyła mi senatorowa swemi stosunkami bardzo wiele.
–. Stosunki często wiele znaczą,.
Po tych słowach nastała dłuższa pauza milczenia. Zmrok wieczorny, który po pokoju już począł się rozpościerać, zakrył teraz twarze obydwóch przyjaciółek.
– O czem tak myślisz? zapytała po chwili Bronisława.
– O senatorowej, odpowiedziała zamyślona Elżusia.
– O senatorowej?… Cóż cię ona tak wielce obchodzi? Nie znasz jej przecież.
– Mówiłaś że ona ma liczne stosunki.
– Cóż ci z jej stosunków przyjdzie?
– Czasami mogą się przydać.
– Czy masz jakie plany?
– Żadnych planów nie mam. Znasz moje położenie i łatwo możesz mnie pojąć. Rodzice mają znajomości, które mnie wcale nie bawią. To coby mnie bawić mogło, leży po za sferą rodziców. Otoż chodzi o to, aby mieć kogoś, ktoby mi po za tą sferą mógł towarzyszyć. Muszę zaraz zaznajomić się z senatorową.
Bronisława nie dała na to długo żadnej odpowiedzi. Elżusia mówiła dalej:
– A w świecie wiele natem zależy, kto nas w świat wprowadza. Pamiętam zeszłego roku u wód galicyjskich miałam nawet z tego powodu znaczną nieprzyjemność.
– U wód galicyjskich łatwo o nieprzyjemność.
– Było zebranie i tańczyć miiano kontredansa. Mój tancerz w braku innego, zaprosił do vis-à-vis niejakiego pana Ludwika ***, którego wielkie damy kąpielowe pieszczotliwie „Lulu” nazywały.
– Och, znam to głupiutkie stworzonko!
– Otoż ten pan „Lulu,” dowiedziawszy się kto ja jestem, odmówił usługi, utrzymując że do koła w którem on tańczy, nie można podobnych jak ja wprowadzać. Mój towarzysz zrobił nawet jakąś awanturę z tego powodu.
– Więc urodzenie twoje stanęło Lulowi przeszkodą w kontredansie?
– Napisał nawet jakieś wiersze francuzkie, wyśmiewając mnie- – Bóg przebacza tym, którzy „nie wiedzą, co czynią.”
– A gdybym naprzykład była z senatorowa,?…
– Ach, już się zmierzchło!…. Bądź zdrowa, całuję cię!
Mimo wszelkich protestów Elżusi, wzięła Bronisława tekę pod pachę i wymknęła się za drzwi, życząc jej jeszcze ze schodów dobrej nocy.
Elżusia tymczasem zapaliła świecę, aby czytaniem jakiej książki skrócić sobie czas, zanim matka od sąsiadów powróci.
Książka jakoś tymczasem nie była dla niej sku-tecznem lekarstwem. Oczy jej wychodziły często po za brzegi książki i zawieszały się w powietrzu, jakby tam były jakieś złote czarujące obrazy.
IV.
Kilka dni upłynęło wśród jakiegoś zagadkowego niezadowolenia wszystkich mieszkańców drugiego piąterka.
Najbardziej niezadowoloną była pani Izajaszową. Pan Izajasz bowiem od czasu zjawienia się nowej lokatorki tak się dziwnie zmienił, jakby mu co do głowy strzeliło. W domu przesiadywał bardzo mało, jakby się lękał wypytywań żony. Wynalazł sobie różne zajęcia, o których dawniej nawet nie myślał, a na czem najlepiej wyszła nowa lokatorka.
Pan Izajasz był nieprzyjacielem wszelkiej poprawki i restauracyi domu. Konserwatysta z nałogu, zatrzymywał wszystko w tym samym stanie, w jakim to było, gdy dom ten przed dwudziestu laty kupił.
Teraz ogarnęła go dziwna gorączka restauratorska. Nietylko że dziesięcioletnie śmiecie z dziedzińca wywieść kazał, nietylko że w sieni dał próg nowy i tradycyonalną pod progiem kałużę kazał ziemią zasypać, ale nawet szczególniejszą uwagę poświęcił izdebkom na pierwszem piętrze, do których miała się sprowadzić nowa lokatorka.
Dwie ściany pierwszej izby, od słońca wypłowiałe; kazał na nowo żydkowi pomalować. Również i kominek dostał nowe ramy z czerwonej farby, przy której to operacyi pan Izajasz sam był obecny in, a nawet własną ręką żydkowi do zakreślenia prostych linij dopomagał.