- W empik go
Posażna panna - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Posażna panna - ebook
Klemens Bąkowski (1860-1938) – polski prawnik, znawca historii Krakowa, współzałożyciel Towarzystwa Miłośników Historii i Zabytków Krakowa. Autor około 50 prac. Pisał także utwory literackie. Jednym z nich jest ta oto powieść obyczajowa o miłości, podłości, życiowych wyborach, wyrachowaniu, nadziei i rozczarowaniu… Zachęcamy do lektury.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-291-2 |
Rozmiar pliku: | 202 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZĘŚĆ I.
NA ŚWIEŻEM POWIETRZU.
I.
Późnym lipcowym wieczorem toczyła się wśród ulewnego deszczu, a raczej skakała po kamieniach gościńca wiodącego do Zakopanego, bryka góralska. Pod przykrywającem ją przemoczonem płótnem dzwoniło zębami czterech podróżników. – W głębi, okryty szalami i pledami, siedział z głową zasuniętą głęboko w kołnierz paltota skulony sędzia Kazimierz Spisowicz, barczysty i wysoki mężczyzna, a ilekroć odjął od ust pulchną rękę, zapobiegającą wdychaniu zimnego powietrza, pozwalał ujrzeć rumianą, pięknym wąsem ozdobioną twarz, znamionującą iście żelazne zdrowie jej właściciela. Obok niego mały, ruchliwy i chudy przyjaciel, Władysław Kolski, rozprawiał szeroko u ożywczości górskiego powietrza, usiłując przekrzyczeć turkot bryki:
– Powietrze górskie, to balsam! Zobaczysz Kaziu, że nie będziesz żałować tych wakacyj. Będziesz mi dziękować, że cię namówiłem w góry. Góry! ach! to mi świat! uczysz się walczyć z przeciwnościami, zwyciężać trudności. Co to za przyjemność przeskakiwać przepaście, brodzić po śniegu, zjeżdżać po lodzie, piąć się pod niebo po ostrych granitach, stanąć u szczytu i jak pan stworzenia...
– Zjeść przekąskę na wysokości ośmiu tysięcy stóp nad poziomem morza! – dokończył trzeci podróżny, wesoły, wielkowąsy lekarz Józef Plichta.
– Józiu! – odparł zgorszony Kolski – ty nigdy nie oderwiesz się od prozy codziennego życia! Mówić na szczycie Łomnicy lub Gerlachu o przekąsce!
– Czemuż nie ma zjeść przekąski, choćby na Łomnicy lub Gerlachu, jeśli głodny? – przerwał oburzenie Kolskiego czwarty towarzysz, flegmatyczny, chmurny i małomówiący adwokat Franciszek Cichocki.
– Bo tam powinien ni sekundy nie tracić, tylko podziwiać przyrodę, podziwiać! – żywo odpowiedział Kolski, wymachując rękami. – Wy mieszczuchy jeszcze nie zaznaliście tych piękności, ale ja wam je pokażę. I was zwycięży piękność przyrody. Kiedy staniecie na nigdy nie topniejącym śniegu...
– Zamrozimy szampana!
– Na wysokości chmur – ciągnął dalej Kolski, nie zważając na przerwę – i spojrzycie na daleki horyzont; patrzycie tu – to Łomnica, patrzycie tam – to Krywań, to Rysy, to Ganek, patrzycie dalej...
– No patrzymy, patrzymy, ale prócz furmana dalibóg nic nie widać, bo ciemno.
Kolski machnął ręką z rezygnacyą i rzekł:
– Nie macie za grosz poczucia piękna, energii i ambicyi. Jakób Balmat, prosty włościanin z Chamounix, stał się nieśmiertelnym przez to, że pierwszy wdarł się na szczyt Mont-Blanc. Z jego wskazówek korzystali najwięksi uczeni. Imiona docierających na Mont-Blanc zapisują się na kartach historyi. Miło czytać, że był tam nasz Antoni Malczeski. Czyż nie cieszyłoby was zapisać swe imiona: sędzia Spisowicz Kazimierz z Chrzanowa, obok Saussure’a z Genewy, Dr. Józef Plichta z Krakowa, obok Fornereta z Lozanny, adwokat Dr. Cichocki z Milówki, obok Wooldaya z Yorku... ach! gdyby mnie danem było dostać się na nasz niepostępny tatrzański Ganek, podać mę imię, jako pierwszego, który postawił nogę na Ganku, a tem samem przyłożył rękę do poznania gór naszych!
Westchnął Kolski głęboko i zadumał się nad postawieniem swej nogi na Ganku.
Towarzysze, zmęczeni drogą, milczeli; nawet drwinkujący zwykle ze wszystkiego Cichocki tym razem nie natarł docinkami na ambitnego Kolskiego, lecz mruknąwszy: wolałbym zapisać się na karcie własności większych dóbr, niż na karcie historyi! zapadł także w milczenie.
Nagle bryka stanęła. Podróżnicy uderzyli czołami o siebie – byli przed Dworem Tatrzańskim w Zakopanem.
Kolski wyskoczył z bryki, mówiąc:
– Poczekajcie! Poszukam Ramskiego w kasynie, czy nam znalazł mieszkanie.
Po chwili wrócił Kolski w towarzystwie wysokiego pana, którego rysów w cieniu zapadającej nocy i parasola nie było można rozróżnić.
– Mamy kwaterę! – zawołał, przedstawiając okrytego parasolem Ramskiego przyjaciołom. Po nazwisku przedstawiani podróżnicy wychylali głowy z pod budy, ściskali prawicę Ramskiego i podziękowawszy za wyszukanie mieszkania, ukryli napowrót głowy w budzie.
– Jedźcie Kościeliską ulicą! – rzekł nowy znajomy do furmana, – każdy wam wskaże dom Kobziarza. Nie mogę panom towarzyszyć, bo jestem w towarzystwie pań... Macie dwie znośne izby. Jak się rozgospodarujecie, to was odwiedzę. Do widzenia!
Ramski wskoczył na schody Dworca, Kolski na wóz i wśród atramentowo czarnej nocy ruszyła bryka z miejsca.
– A co? macie w Krakowie taką noc? – pytał z zadowoleniem Kolski. – Jechał który po ciemku taką drogą?
Spisowicz westchnął tylko, a Cichocki odparł:
– My chyba jedziemy po jakimś opuszczonym kamieniołomie, a nie po drodze!
Znowu stanęła bryka. Z pod odchylonego płótna budy ujrzeli nieprzebitą ciemność. Niewidzialny deszcz pluskał jednostajnie, a zdala dolatywał szum potoka.
– Czy to tutaj? nie widać żadnego domu?
– Tutaj – rzekł furman – ino nie widać, bo ciemno, co cud! pockojcie, jo wos poprowadzę.
Już trzej podróżnicy stanęli na mokrym gruncie. Spisowicz jednak pozostał w bryce, protestując, że nie wyjdzie bez kaloszy.
– Przecież tu nie będziesz kufra otwierać, bo ci wszystko zamoknie!
– Weźcie kufer do izby, otwórzcie – tu macie klucze, ten średni z dziurką, i niech mi góral przyniesie tu kalosze.
Więc bez sędziego, po omacku szukali podróżni wejścia do swej kwatery, aż na ich stukanie drzwi się otwarły, zabłysło z wnętrza światło, i Kobziarz, domyślający się zapowiedzianych sobie lokatorów, wprowadził ich do wnętrza. Wszyscy turyści po kolei uderzyli czołami o niskie odrzwia, podnieśli upadłe skutkiem tej czołobitności kapelusze i stanęli nareszcie w swem mieszkaniu: ściany z gładkich desek, proste łóżka, dwa stoły, parę krzeseł, oto sielankowe mieszkanie.
Góral zniósł kufry a Plichta począł szukać kaloszy: wyrzucił sporo pakunków, ale nie mogąc trafić na szukany przedmiot, zawołał wreszcie:
– Niech go góral zniesie i basta!
Góral nie zdziwił się wcale tą propozycyą, wybiegł szybko z izby, i nim turyści powzięli postanowienia co do rozlokowania się w swej siedzibie, usłyszeli w sieni ciężkie stąpania i okrzyk: o rany Boskie! Drzwi się otwarły, a w nich pojawił się sukienny kolos, kryjący osobę Spisowicza, trzymającego się za czoło. Za nim góral, podnosząc kapelusz, mówił markotno:
– Dyć im mówiłem, żeby się schylili, bo drzwi niskie.
Spisowicz usiadł, oglądnął się, przyłożył zmoczony ręcznik do guza i przemówił:
– Okna nieopatrzone, tu może mię zawiać!
– Nie grymaś tylko, idź do drugiej izby, może tam ci będzie lepiej... zresztą masz przy boku lekarza – odparł, wskazując na siebie, Plichta.
Spisowicz westchnął, przymknął drzwi szczelniej i wszedł do drugiej izby.
– To jest dopiero nudziarz! – rzekł Cichocki – ale dotąd podróż nasza nie jest podróżą dla przyjemności, tego zaprzeczyć nie mogę. Suchajno Kolski, namówiłeś nas na te tarapaty, prowadźże nas teraz gdzie na kolacyę.
– Zaraz, zaraz... furman jeszcze nie odjechał, zawiezie nas do kasyna, tylko się przebiorę.
Kolski wdział coprędzej kożuszek bez rękawów, serdakiem zwany, wdział buty z cholewami, wziął w rękę siekierkę, (ciupagę) i zawołał z zadowoleniem: Jestem gotów! w drogę!
– Ja się ztąd już nie ruszę na taką wilgoć – odparł chmurnie Spisowicz – przyszlijcie mi co jeść, albo przynieście ze sobą, tymczasem wyschnę choć trochę.
W restauracyi Dworca Tatrzańskiego już było dosyć pusto, bo pora była spóźniona, tylko przy jednym stole liczniejsze siedziało towarzystwo.
Gdy nasi podróżnicy weszli do sali, zerwał się od owego stołu istny sobowtór Kolskiego, mały, chudy i ruchliwy młodzieniec, w serdaku, w butach z cholewami, z siekierką w jednej, z latarką w drugiej dłoni, objął Kolskiego w ramiona, stuknął go latarnią i siekierką w plecy przy tym ucisku, i całując, zawołał:
– Władku! jak się masz? i ty tutaj!
– Tadku! jak się masz? Zmiłuj się, toś mię uderzył plecy!
– Kopę lat cię nie widziałem!
Cichocki patrzał z ironicznym uśmiechem na witających się «taterników» i rzekł do Plichty:
– Zostawmy ich razem, może pójdą na redutę w tych kostiumach, my tymczasem co zjemy. Hej! kelner!
– Kopę lat cię nie widziałem, mój Władku! siadaj z nami, poznam cię z ślicznemi kobietami... patrz, ta czarna brunetka pani Armanowa ze Lwowa, to znów jej siostra panna... a to...
– Dopiero przyjechałem, jestem w towarzystwie...
– Poznajże mię z twymi towarzyszami!
Kolski przedstawił przyjaciołom p. Tadeusza Narwalskiego, literata; ten posiedział chwilę, ciągnąc koniecznie Kolskiego do dam, szepcąc mu na ucho, że ma w tem interes. Gdy się Kolski dowiedział, że z damami jest i pan Arman, autor «Metody badań naukowych», czując się adeptem nauk, żądnym sławy literackiej, podszedł z Narwalskim ku jego towarzystwu.
Narwalski przedstawił przyjaciela z emfazą: pan Dr. Władysław Kolski, nasz młody uczony, badacz prawa targowego!
Zakryty gazetą wysoki, z czarnym zarostem mężczyzna, ponurej miny, powstał i uścisnął dłoń Kolskiego, mówiąc: jestem Antoni Arman, miło mi poznać pana doktora.
Kolski oddał parę komplementów «Metodzie badań naukowych», mile przez jej autora przyjętych, i przedstawiony paniom, projektującym właśnie wycieczkę do Kościelisk, wmieszał się do rozmowy najmilszej dla niego, bo obracającej się koło gór, wąwozów i przepaści.
Kolski był sobie najspokojniejszym w świecie człowiekiem, pracował nad prawem targowem cały rok dniami i nocami, marząc o sławie literackiej i profesurze. Dopiero w wakacye odmieniał nagle naturę: z wyjazdem w Tatry zapominał edylów, porządków jarmarcznych, targów i giełd, myślał i mówił tylko o Alpach i Tatrach.
Jął więc Armanowi i jego towarzyszkom opowiadać straszne sceny z przeszłorocznych swych wycieczek, malował w czarnych barwach karkołomne przejścia, skoki nad przepaściami, a dla dodania grozy obrazowi stukał swą siekierką w ziemię. Właśnie przedstawiał plan najbliższej swej wycieczki na Ganek i obszernie wywodził trudności tego przedsięwzięcia, nie wykluczając nawet możliwości, że może już nie wrócić z tej wyprawy.
– Co też pan mówi! – zawołała przestraszona pani Armanowa, piękna, wspaniałej postaci brunetka.
– Na wszystko trzeba być przygotowanym... – odparł nieustraszony Kolski – w górach nie można niebezpieczeństw przewidzieć: sławny Dr Paccard oślepł od śniegu przy wejściu na Mont-Blanc, Aleksander Dumas o mało nie utonął w piaskach moreny alpejskiej; iluż turystów skończyło w przepaściach!... – i dowodząc paniom możliwość śmierci w wyprawie na Ganek, sam Kolski powoli uwierzył swym argumentom, że go nie inny koniec czeka, jak gdzieś na dnie przepaści, gdzie nie będzie nikogo, prócz Boga i jego pobielałych kości, po których wiatr będzie szumieć złowrogo...
Tymczasem Cichocki i Plichta, nie mogąc doczekać się jego powrotu, poszli do pokoju bilardowego i zabawiali się karambolem, zapominając, że północ już bliska. Dopiero zauważywszy ciszę panującą dokoła, spostrzegli, że prócz nich i kelnera, drzemiącego za ladą, niemasz już nikogo w kasynie.
Ruszyli więc po omacku do domu, Plichta znał na szczęście Zakopane z dawniejszego pobytu, więc pewnym krokiem szedł ku Kościeliskiej ulicy. W kilku miejscach poświecił zapałką i tak szczęśliwie przybyli pod drzwi domostwa.
– Zapomnieliśmy Kaziowi przynieść kolacyą, przypomniał sobie Cichocki.
– Już śpi, bo ciemno w oknach, idźmy cicho, żeby go nie zbudzić.
Otwarli więc drzwi po cichu i na palcach weszli do wnętrza. W tej chwili zaszeleściało coś w głębi, i ozwał się cienki głosik w ciemnościach:
– Tosiu! Tosiu! tu ktoś chodzi!...
– Złodziej! wrzasnął głos męski, stój, bo strzelę!
Cichocki przezorny runął jak długi na podłogę, chcąc ujść spodziewanej kuli, Plichta począł się cofać ku drzwiom, ale dosięgły go silne ramiona i tuż w ucho ryknął mu głos straszliwy: Ani się rusz, bo strzelę! na pomoc, na po –
– Panie dobrodzieju, nie rób pan hałasu! to omyłka, wykrztusił przerażony Plichta, widocznie w ciemności wszedłem do cudzego domu. Jestem gość kąpielowy, puść mię pan, a przekonam pana, że to omyłka!
W głębi dał się słyszeć szelest zapałki pocieranej o pudełko.
– Andziu! ani się waż świecić! krzyknął głos męski. Jesteś w negliżu! Kto pan jesteś? gdzie mieszkasz?
– Jestem Władysław Kolski, odpowiedział, mieszkam tu gdzieś na Kościeliskiej ulicy u Kobziarza.
– A! to pan, doktorze! ha! ha! widocznie z Tadeuszem przeciągnęliście libacyą! ha! ha!
– Ale broń Boże!... to ciemność jest przyczyną!... przepraszam najmocniej, o! moja głowa!
– Schyl się pan, bo drzwi niskie.
– Przeklęte drzwi! jeszcze raz przepraszam. Sługa pani dobrodziejki!
Tak wreszcie znalazł się Plichta szczęśliwie za progiem. Drzwi zatrzasły się za nim; klucz obrócił się parę razy w zamku.
– Franiu! Franiu! zawołał Plichta półgłosem. Franiu! powtórzył głośniej. Cichocki nie odpowiadał. Plichta obszedł dom dokoła, zawołał parę razy, ale napróżno. Nagle włosy stanęły na głowie jego, na myśl, że Cichocki został we wnętrzu zamknięty. Zawołał jeszcze parę razy, zaświecił zapałkę, zaglądnął do sieni – napróżno! Nie ulegało wątpliwości, że Cichocki został w środku i siedzi cicho, bojąc się odkrycia.
Długo stał Plichta pod nieszczęśliwym domem, łamiąc sobie głowę nad sposobem uwolnienia towarzysza.
– Sytuacya nie do pozazdroszczenia, myślał, albo go postrzeli ten mój nieznajomy znajomy, albo narobi wrzasku, skandalu, tłómaczeń...
W tem ujrzał światło na drodze. Zbliżała się gromadka ludzi, a wśród ciszy nocnej słychać było, jak idący, a raczej utykający na czele mężczyzna zadyszany mówił do owej gromadki:
– Kiedy nieznajomy uchwycił konsyliarza, ja skorzystałem z ich szamotania i cicho wydostałem się za drzwi. Słyszałem, jak nieznajomy groził konsyliarzowi zastrzeleniem, więc na chybi trafi pobiegłem po pomoc... na szczęście ujrzałem światło w waszym domu – obyśmy tylko na czas przybyli!
W tej chwili weszła gromadka na dziedzińczyk nieszczęśliwego domku – Plichta skoczył ku nim:
– Już cicho! zawołał – jestem, jestem cały, tylko sza! sprawa skończona... ja wam wytłómaczę...
Dawszy »trinkgeld« odsieczy, wrócili obaj towarzysze z niewesołemi minami do domu.II.
Było już koło dziewiątej rano, a nasi podróżnicy spali jeszcze głęboko.
Kolski pierwszy stał się czułym na brzęczenie i łaskotanie setek much. Przewrócił się na drugi bok i półsenny widział się na katedrze otoczony tłumami słuchaczy, żądnych poznania tajników prawa targowego. Panowie! już w starożytności... przemówił i obudził się w tejże chwili.
Rozstawione kufry, rozrzucone ubrania przypomniały mu, że to nie wykładowa sala. Odganiając ręcznikiem naprzykrzające się muchy, przeciera oczy, przypomina sobie rzeczywistość: zakończył mozolną pracę naukową »o jarmarkach i wekslach jarmarcznych«; potrzebował spoczynku. Znalazł chętnych towarzyszy w dawnych szkolnych kolegach, ruszył w ulubione góry walczyć z przeciwnościami i trudnościami... przyjechali... poznał uczonego Armana, piękną Armanową, kuzynki, odprowadzał ich, spał – teraz czas wstawać.
Wstał więc Kolski z posłania, i ledwo skończył toaletę, dało się słyszeć pukanie do drzwi. Weszło nisko kłaniające się indywiduum w góralskim ubiorze, z pałaszem przy boku.
– Co to? czego chcecie?
– Proszę pana o taksę. Tu kartki meldunkowe i kwitki od pana kumisarza.
– A któż wy jesteście?
– Jo? he! he! Józef policyjon, he! he!
Ledwo Kolski pozbył się miłego gościa, zapłaciwszy taksy, wszedł Narwalski.
– Dzień dobry Władku! – zawołał z progu. – A to się uśmiał Arman z ciebie!
– Co? – spytał obrażony Kolski – śmiał się ze mnie?
– Tak, tak, i ja się śmiałem! bo też to pyszna przygoda!
– Co ty pleciesz, Tadku? jaka przygoda?
– No, nie udaj, że nic nie wiesz! przebrałeś widać miarkę, jak się z nami pożegnałeś, i kwita.
Kolski oburzył się na tę insynuacyę; co pleciesz? powtórzył, o jakiej mówisz przygodzie?
– Tylko przedemną nie udawaj, mój Władku, każdemu może się to zdarzyć.
– Zwaryowałeś, czy co?
– Przecież nie będziesz się wypierał, żeś w nocy wszedł do Armanów i że dopiero wtedy wypuścił cię Arman, aż mu się po ciemku przedstawiłeś.
Plichta i Spisowicz spali spokojnie jeszcze w drugiej izbie, ale Cichocki, śpiący w pierwszej, obudził się wśród powyższej rozmowy, i słuchając ciekawie z pod koca, krztusił się od śmiechu, domyślając się trafnie, że Plichta salwował się od wyśmiewań przez podstawienie nazwiska przyjaciela, który teraz wypatrzył się ze zdumieniem na Narwalskiego, zaprzeczając, żeby w nocy wizytował Armanów.
Kolski miał tak prawdziwy wyraz zdziwienia, ze Narwalski począł się wahać i dopytywać: więc chyba był kto inny? ktoś się za ciebie przedstawił?
Cichocki nie życzył sobie, aby Narwalski doszedł tajemnicy i wygadał ją może przed obcymi, więc wmieszał się w tej chwili do rozmowy.
– Dzień dobry panu! – rzekł z pod koca. – Słyszałem trochę waszej rozmowy, co za ciekawy przypadek! to ktoś wziął na kawał naszego profesora!... Ale czas już wstawać, musi już być późno?
– O! już dziesiąta. Nie przeszkadzam panom, wstawajcie; muszę wrócić do Armanów i zrzucić podejrzenie z Kolskiego. Ale kto to mógł być?... Do widzenia Władku, bądź na obiedzie w kasynie, mam z tobą jeszcze do pomówienia.
Gdy drzwi za wychodzącym Narwalskim skrzypnęły, obudził się Spisowicz i jęknął:
– Na miłość boską, już umieram z głodu! Poślijcie po co! nie przynieśliście nic wczoraj, zasnąłem głodny.
Obudził się i Plichta, a słysząc utyskiwania Kolskiego na splamienie swego uczonego nazwiska przez jakiegoś złodzieja, czy pijaka, który wszedł nocą do mieszkania Armanów, tarzał się po łóżku ze śmiechu.
– Muszę pomówić z Armanem, wynajdziemy tego łotra! – zakonkludował Kolski, podając nareszcie zgłodniałemu Spisowiczowi uwarzoną naprędce herbatę.
Cichocki wyciągnął Plichtę do pierwszej izby, i korzystając z tego, że Kolski opowiadał szeroko swoje zmartwienie Spisowiczowi, szepnął:
– Musimy się postarać, aby nie doszli, że to my byliśmy... drwinkowanoby z nas.
– Bardzo łatwo. Arman nie wie, że nas dwóch było, a ty poświadczysz, żeś mię do samego domu odprowadził, a ja poświadczę, żem ciebie odprowadził.
– Więc sza! milczeć.
– Sza! Plichta podniósł uroczyście trzy palce w górę.
– Musiał to być ktoś znajomy – medytował głośno Kolski – ale kto?... dopiero w nocy przyjechaliśmy, nikogo nie spotkałem. Czy to nie ty Józiu, czemu się śmiałeś?
– Dajżeż pokój! co za myśl! śmieję się z tego, że się martwisz bagatelką. Wróciłem przecież razem z Franiem.
– Tak jest – potwierdził Cichocki – razem wróciliśmy do domu.
– Nie pojmuję, kto to mógł być – rzekł z rezygnacyą Kolski. – Chodźcie do kasyna na gazety, ja po drodze wstąpię do Armana.
– Ja na taką wilgoć nie wychodzę – odpowiedział Spisowicz. – Przyślijcie mi obiad, tylko nie zapomnijcie, jak wczoraj.
– Cóż tu będziesz robił? nie bądź śmieszny z twoją wilgocią! Masz kalosze, parasol...
– Parasol nie osłoni zupełnie... zresztą wiatr być musi, bo szumią drzewa, mógłbym się zaziębić. Żałuję, że wam się dałem namówić na tę jazdę.
– Poczekaj, wypogodzi się jeszcze – pocieszył go Kolski.
Nie namawiali dłużej Spisowicza, bo znali zdawna jego dziwactwa, i poszli.
Skoro Spisowicz sam został, zbadał jeszcze, czy okna szczelnie zamknięte, obsypał łóżka proszkiem perskim, uporządkował izbę pedantycznie i przyglądając się przez okno zamglonemu krajobrazowi, mruczał;
– Przeklęty deszcz! Nabawiłem się szalonego kataru... Niech się tylko wypogodzi, a drapnę ztąd natychmiast. Padam do nóg z takim spoczynkiem, gdzie ani bruku, ani trotoaru, ani tramwaju... okna, drzwi nieopatrzone, wieje niebezpiecznie...
Przez szyby widać było dziedziniec, objęty stajniami i spichlerzami. Przez ten dziedziniec przechodzili goście pootulani w pledy lub serdaki, chroniąc się parasolami od ulewnego deszczu, brodząc w rozmiękczonej ziemi i kierując swe kroki dowolnie przez pastwiska i miedze.
Spisowicza poczęły na ten widok trapić sędziowskie myśli:
– Ile tu musi być prowizoryów, sporów granicznych! jakie służebności ścieżki, przejazdu, przegonu!... Co to za praca będzie założyć tutaj hipotekę!
Ta ostatnia myśl tak zajęła sędziego, że oparłszy głowę na rękach, zapatrzył się przez szyby i w myśli począł kreślić plan sytuacyjny, oddzielać parcele, klasyfikować je i przydzielać do rodzaju uprawy.
Ale wszystko ma swój koniec, więc i sędzia skończył parcelowanie gruntów, pospacerował po izbie, zabił kilkadziesiąt much pantoflem i z westchnieniem, dobywszy z kufra komentarz prawa cywilnego, począł czytać z zajęciem.
– Nigdzie nie pójdziecie? – zapytał go zamiatający podłogę Kobziarz.
– Zamknijcie drzwi, bo wieje! Niezdrowo chodzić po mokrem.
– Kej tam niezdrowo! ja chodze zima lato boso, a zdrówem.
– Hm... są natury... ja nie mogę.
– Oj! jesceśmy też nie mieli takiego płonego gościa, wszyscy panowie, co tu mieskali, chodzili i zdrowi byli.
Minęła już druga godzina, a przyjaciele nie przysłali jakoś obiadu. Więc zgłodniały sędzia posłał Kobziarza do restauracyi, zjadł przyniesione, zimne już potrawy, pochodził po izbie i westchnąwszy: gdybym tak miał Juristen Zeitung lub Gazetę sądową! – jął dla rozmaitości czytać orzeczenia najwyższego trybunału.
Wracał pod wieczór Kolski do swego mieszkania, wtem pod oknami tegoż dojrzał, jak Kobziarz z paroma chłopakami ciekawie do wnętrza zaglądał, a chłopaki co chwila śmiechem wybuchali. Zdziwiony zbliżył się ku nim, a Kobziarz przemówił:
– Mnie się zdaje, że pan sędzia to coś ma... – tu pokazał palcem na czoło.
– Co wy mówicie?
Zaglądnął Kolski w okno i ujrzał jak Spisowicz plecami doń odwrócony, dzierżąc w każdej ręce po jednym stołku, regularnie podnosił je w górę, opuszczał ku ziemi, wznosił przed siebie do poziomu i znów ku ziemi opuszczał.
– Sędzia się gimnastykuje, rzekł Kolski, rozumiecie? bo to zdrowo, rozumiecie? precz ztąd chłopaki! do roboty!
Z gniewem wszedł Kolski do wnętrza.
– Mógłbyś zasłonić okna, rzekł do Spisowicza, kiedy wyprawiasz swe waryackie ewolucye, żeby się ludzie nie śmiali! Już mnie obmówili, że chodzę nocą po cudzych domach, ciebie ogłoszą za waryata, będziemy piękną mieć opinię!
– Gimnastyka nie jest waryacyą, powinieneś i ty, jeżeli chcesz zahartować ciało na wycieczki, systematycznie wyrabiać muskuły...
– Tak mówisz? Myślisz, żeby mi się gimnastyka przydała w górach?
– Naturalnie!
– Siadaj do kolacyi, przyniosłem wyborne wędliny, rzekł udobruchany Kolski.
– Niezdrowe. Już obiad zimny jadłem, bo późno posłałem.
– Myślałem, że ci Józio lub Franio obiad przysłali. Pożegnałem ich przed kasynem, bom spotkał Sobołę, najstarszego przewodnika tatrzańskiego, mówiłem z nim o wycieczkach... zjadłem z nim obiad w gospodzie, pyszną kiełbasę w ogniu smażoną.
– Tfu!
– Nie spluwaj, boś nie próbował. Bawiłem się wybornie słuchając opowiadań górali, ale w końcu jakoś słabo mi się zrobiło.
– Widzisz, to z kiełbasy.
– Nie, jak cię kocham, nie! ja się znam. Proste potrawy najzdrowsze, tylko jeszcze miejska niedyspozycya się przypomina. Ach! będę zdrowym, czuję to, skoro w pogodę pójdę w góry. Mówiłem już z przewodnikami, spróbujemy pójść na Ganek... nie namawiam cię na tę wycieczkę, bo trudna, ale za to pojedziesz sobie spokojnie z nami do Kościelisk – Armanowie przygotowują zbiorową wycieczkę...
– Nigdzie nie pojadę, tylko do domu – odparł sędzia. Klimat ostry, brak wszelkich wygód, tu zdrowie można stracić. Jak się tylko wypogodzi, odjeżdżam.
– Ależ nic jeszcze nie widziałeś!
– I widzieć nie chcę, bo zdrowia narażać nie myślę!
– Jesteś przecież zdrowy!
– Już ty nie wmawiaj we mnie zdrowia, ja wiem co mi brakuje.
– Jesteś baba.
– A ty masz bzika na punkcie gór, odparł zirytowany sędzia; dalszej sprzeczce położyło koniec wejście Armana, rewizytującego Kolskiego. Zjawili się i Plichta z Cichockim, zgotowano olbrzymią wazę ponczu i przepędzono wieczór na miłej gawędce. Rozweselił się i Spisowicz w wesołem towarzystwie, tylko dym cygar niepokoił go, czy w nocy nie spowoduje dusznej atmosfery...III.
Nareszcie zabłysło słońce nad Zakopanem! Jasne promienie rozweselają krajobraz, rozszerzają widnokrąg, bo w głębi wyłaniają się, ozłocone słońcem, zakryte pierwej mgłą szczyty wyniosłych Tatr.
Po drogach wiejskich, w których zaschłe błoto wyrównało po części wyboje, spacerują setki gości, górale biegają i krzątają się, bo z pogodą nadchodzi właściwe dla nich żniwo: towarzyszenie gościom na wycieczkach w góry.
Kolski z zabłyśnięciem słońca odwrócił serdak kożuchem na spód i konferował z przewodnikami w sprawie wycieczki na Ganek, a mimochodem przygotowywał wiktuały na jazdę do Kościelisk. Spisowicz pakował się do powrotu, Cichocki drwił z niego, Plichta siedział w kasynie przy bilardzie lub taroku.
W dzień następny, oznaczony na wycieczkę do Kościelisk, będący zarazem dniem przez Spisowicza do odjazdu zadecydowanym, wstał Kolski już o piątej rano, chociaż odjazd na dziesiątą oznaczono, i nacieszywszy się pięknością wschodu słońca, wrócił obudzić towarzyszy.
– Józiu! Franiu! wstawajcie!
– Jeszcze czas – rzekł z łózka Plichta – poczekaj, niech sobie wypalę papierosa. Masz wiktuały? Jest co do picia?
– Jeszcze wczoraj zakupiłem.
– A dobre? pewnie nic nie warte. Pokażno!
I w wielkim negliżu przybiegł konsyliarz do zawiniątka, otwarł jednę butelkę za drugą, skosztował, splunął i rzekł:
– Tfu! nic nie warte. Lura! Trzeba kupić koniaku.
– Niema czasu. Nim się ubierzecie, mogą odjechać. A jeszcze konia nie zamówiłeś.
– Nie myślę tłuc się, jak nieopakowana butelka – odparł Plichta. – Jedź sobie z Franiem naprzód, ja kupię koniaku i dogonię was furką.
Cichocki, który od czasu jak na szkolnej majówce przez pół godziny jechał wierzchem, nigdy potem na koniu nie siedział, nie miał ochoty dosiadać konia i narażać się na drwinki, któremi sam lubił szafować. Oświadczył zatem, że pojedzie furką.
Spisowicz zapytał o swego furmana.
– Dałbyś pokój Kaziu odjazdowi – począł mu perswadować Kolski. Patrz! jak pięknie. Teraz właśnie pora tu zostać!
– Powiedziałem, że wracam, to wracam! Mam już po uszy tej willedżiatury! Pogoda się ustaliła, więc nie zmoknę w powrocie.
I począł sędzia pakować gniewnie pościel do tłomoka.
– Ha! kiedy odjeżdżasz, to bywaj zdrów mój Kaziu! Spaceruj sobie po plantach w Krakowie, a my tu będziemy drapać się po górach. A gdybym zginął... – tu ścisnął Kolski z rozrzewnieniem dłoń przyjaciela – wspomnij czasem o mnie...
– Weź ze sobą termometr, barometr, hygrometr i od wypadku słoik pijawek na drogę, – dodał Cichocki, żegnając Spisowicza i poszedł z Plichtą po koniak i furę, a Kolski, wsiadłszy na konia, ruszył ku mieszkaniu Armanów.
Furman zajechał po Spisowicza.
– Zabierzcie kufry i ten tłomok! Ten paltot, szal i zarzutkę połóżcie na wierzchu.
Spisowicz rzucił po raz ostatni okiem na izbę, i zakrywszy usta ręką przed nagłym powiewem wiatru, przestąpił próg mieszkania.
Słońce oblało go ciepłemi promieniami, furman wsiadł na kozioł, sędzia powoli odjął rękę od ust i ruszył ku bryce. Nagle stanął. Patrząc w dal, spostrzegł, że mgła gdzieniegdzie rozciągała się po ziemi. Źle! pomyślał, pogoda jeszcze niepewna, nuż znowu deszcz lunie w drodze!... dość mam tych przemoczeń, wolę poczekać tutaj, aż się pogoda ustali, aniżeli jechać siedm mil pod grozą deszczu.
– Znoś kufry! – zawołał do furmana. – Masz tutaj za zawód... nie pojedziemy dzisiaj, może jutro, aż będzie pogoda.
– E... przecie pogoda śliczniutka! a jutro niedziela...
– Hm! to pojedziemy pojutrze!
I wszystkie kufry, tłomok, paltot, szal i zarzutka wróciły do izby, a sędzia, czując błogosławiony upał, siadł na ganku przed domem, grzejąc się na słoneczku.
Powoli zdjął pled, szal, w końcu zdjął nawet paltot z rękawów i tylko lekko się nim odział. Wyszedł parę kroków przed dom i po raz pierwszy przyglądnął się Zakopanemu, domom, willom, górom, lasom...
Wtem nadbiegł Plichta z flaszką. Za nim nadjechał Cichocki z bryczką.
– Ty tu Kaziu?
– Nie jadę jeszcze dzisiaj – odparł niechętnie Spisowicz – pogoda nieustalona...
– Śliczna pogoda, ciepło, wiatru niema, sucho; skoro wyszedłeś na dwór, możesz i dalej z nami się puścić. Jedź z nami do Kościelisk, mam pyszny koniak...
– Dalibóg – dodał Cichocki – nic ci się nie stanie, jeżeli z nami pojedziesz; Kościeliska jest to dolina, nie żadne góry, przeciągu niema (możesz wziąć ze sobą apteczkę od wypadku), a zobaczysz przecie coś oprócz kodeksów.
– Bodajem wodę pił całe życie – ciągnął dalej Plichta – jeżeli ci ta przejażdżka dobrze nie zrobi! Przecież, do stu butelek szampana, jestem lekarzem, więc mogę mieć o tem zdanie.
– Hm! żeby deszczu nie było i gdybyśmy przed wieczornym chłodem wrócili...
– Ale z pewnością wrócimy! musimy wrócić, bo przecie mają próbę teatru amatorskiego o szóstej – kłamał Plichta. – Patrz! ani jednej chmurki na niebie!
– Ha! to się przejadę.
Cichocki schwycił Spisowicza pod ramię, bojąc się, aby się nie cofnął i własnoręcznie wsadził go do bryczki. Plichta wrzucił zawiniątko z wiktuałami w siano, opakował troskliwie butelki i krzyknął:
– Jedź!
– Stój! zawołał Spisowicz – popołudniu może być chłodniej, wezmę jeszcze jeden pled.
Plichta zeskoczył z bryki, przyniósł pled z domu, wygramolił się znowu do bryki i krzyknął:
– Jedź!
– Stój! stój! – zawołał znowu sędzia.
– Cóż jeszcze do licha?
– Jestem głodny.
– Są tu wiktuały. Jedź! wio!
Nareszcie ruszyła bryka, wioząca trzech przyjaciół i ich losy. Przebyli już z milę drogi, gdy nagle na leśnej polance dojrzeli Kolskiego, biegającego za koniem to tu, to tam.
– Władziu! Władziu! – krzyknął nań Cichocki – cóż ty za sztuki wyprawiasz?
– Przeklęta szkapa!
– Zdaje mi się, że łatwiej ci będzie usiąść na katedrze, niż na koniu. A gdzież reszta towarzystwa? Przecież razem pojechaliście?
– Razem, razem... z początku wszystko szło ślicznie, nagle mój koń zszedł z drogi do rowu i począł sobie szczypać trawę. Ciągnę za uzdę, koń się obraca na miejscu i szczypie dalej. Ciągnę w drugą stronę, on się obraca w drugą stronę i szczypie dalej trawę. Wołam Narwalskiego, on chce mi przyjść w pomoc, ale znów jego koń nie chce nawrócić. Bije go, a koń jak ruszy z kopyta, tak mój Narwalski, jak strzała, posunął naprzód, trzymając się konia za szyję, za nim ruszyły konie reszty towarzystwa – za chwilę widziałem tylko chmurę pyłu przed sobą, a moja szkapina gryzie sobie dalej trawę... Złażę z niej, głaskam, proszę, biję, a ona cofa się i cofa i tak od pół godziny jestem na wsiadaniu. Ale zkąd się ty Kaziu tu wziąłeś? – zwrócił się zdziwiony Kolski do Spisowicza.
– Zostałem jeszcze, zostałem... czyś sobie nie zrobił czego złego?
– Nie, nie....Ale nie spodziewałem się ciebie Kaziu, już się pożegnaliśmy... co za dziw.
Spisowicz nie kontent z tego podziwienia, zwrócił rozmowę:
– Wsiądź z nami do bryki! na koniu niebezpiecznie, można sobie co zrobić...
– A cóż z koniem zrobię?
– Zapłacisz go – pocieszył Kolskiego Cichocki.
– Dziękuję za tę radę. Pomóżcie mi złapać szkapę, jak wsiędę, to ruszy za bryką.
Jak powiedziano, tak zrobiono. Bryka ruszyła naprzód, a dzianet Kolskiego, pogryzając siano, wyglądające z tyłu bryki, biegł za nią truchcikiem, podrzucając wysoko swego jeźdźca.
Tak wjechali w uroczą dolinę Kościeliską. Wąską, kamienistą drogę zamykają po bokach białe, mchem i świerkami ubrane skały, pod któremi szumi po głazach Dunajec. W dali ukazała się altana, obok roiło się od gości. Nawet muzyka przybyła z Zakopanego i urozmaicała zabawę, przygrywając najstarsze melodye.
Plichta kazał z bata strzelić i wychylił się z bryki. Dojrzał ich Narwalski i wybiegł z Armanem na powitanie.
– A! jesteś pan doktorze! zawołał Arman, szanowny mecenas! Co za niespodzianka, nawet sędzia! proszę panów do nas, właśnie przygotowana przekąska i herbata – ależ mieliśmy obawę o pana Kolskiego! już chcieliśmy posłać górali na poszukiwania. Proszę panów siadać, panie niecierpliwie czekały na panów, bo chcą zwiedzać dalej dolinę, w ręce konsyliarza! Andziu! – pan sędzia Spisowicz!
Przywitawszy panie, zasiedli turyści na jednej z ław, zbitych z prostych desek, przed nieco wyższą ławą, reprezentującą stół. Piękna pani Arman gospodarowała z pomocą siostry, panny Adeli i kuzynek. Obok na trawie siedziało trzech małych Armanków pod opieką guwernera p. Koziełka; najstarszy malec, około czternastoletni Lolo, zajęty był właśnie rysowaniem kredą na plecach guwernera; dalej zaś dmuchał Narwalski z zapałem w samowar, że aż poczerwieniał jak piwonia. Podczas przekąski wyjaśniał Kolski geologiczne i fizyograficzne stosunki Kościelisk, Spisowicz dysputował z Armanem o metodach badań naukowych, spoglądając często na nową znajomą, piękną gospodynię, Narwalski asystował pannie Misi, jednej z kuzynek, a Plichta z Cichockim bawili się z dziećmi, dopytując: kiedy panny wstają? kiedy spać idą? czy lubią śpiewać? czy lubią pana Narwalskiego, czy wolą kogo innego? a malcy, ciągnięci za język, zdradzali wszystkie tajemnice panienek...
– Panowie, zachęcała gospodyni, proszę się posilać, bo pójdziemy dalej.
P. Koziełek wziął trzecią już czy czwartą szklankę herbaty, podniósł w górę i rzekłszy z namaszczeniem, ku nauce młodego pokolenia: Socrates laetus et libens venenum hausit! (Sokrates wypił wesoło i bez niechęci truciznę), wychylił szklankę.
Arman upodobał sobie tymczasem poważnego Spisowicza i zapraszając go do siebie, mówił:
– Spodziewam się, że pan sędzia zechce częściej wstąpić do mnie na pogadankę?
– Niestety! pojutrze odjeżdżam.
– Więc panu się tutaj nie podoba?
– Nic a nic. To jest... właściwie... podobają mi się góry... doliny... ale zdrowie mi nie pozwala.
Panna Adela spojrzała z podziwieniem na kolosalną iście postać Spisowicza i rzekła:
– E! pan sędzia wymawia się tylko zdrowiem, coś pana, albo może ktoś pana ztąd ciągnie?
– O! żaden ktoś, z pewnością.
– W góry, proszę państwa! zawołał Kolski, wznosząc siekierkę nad głowę, nie traćmy czasu, bo przy słońcu najpiękniejszy widok przedstawia dolina.
– Prowadź zatem doktorze!
– Adversus Hannibalem dux electus est Quintus Fabius (przeciw Hannibalowi obrano wodzem Kwinta Fabiusza), rzekł do pupilów p. Koziełek, wstając z trawnika.
– A propinacya jest? zapytał Plichta, bo tam w górze pragnienie wielkie, a nic nie dostanie! Ja biorę koniak dla bezpieczeństwa...
Brzegiem strumienia ruszono powoli w górę. Na czele biegł Kolski, podnosząc po nad głowę siekierkę i wołając od czasu do czasu: Proszę w lewo! teraz w prawo! tu piękny widok! Za nim biegł Narwalski z panną Misią, Adelą i kuzynkami, dalej Armanowie z sędzią, a dzieci z filologiem, Plichtą i Cichockim zamykali pochód. W drodze, w trudniejszych przejściach podawał sędzia kilka razy rękę pani Armanowej. Za jej dotknięciem czuł dziwne wzruszenie... Rozgrzany zdjął palto i okręcił je na parasol, który niósł jak karabin na ramieniu.
Nagle stanęło całe towarzystwo: woda zabrała kładkę.
– Spartam Eurotas amnis circumfluit (Spartę opływa rzeka Eurotas) mruknął p. Koziełek.
– Wojciechu! zawołał Kolski do jednego z górali, pokazując siekierką na drzewa, te sośniaki będą dobre...
Górale rzucili się z toporkami i jęli ścinać dwa sośniaki.
– Stójcie, zawołał sędzia, co robicie!?
– Zrobi się kładkę, odpowiedział jeden z górali, nie przestając rąbać.
– Jakżeż można coś podobnego robić! To przestępstwo lasowe!
– Więc nie ścinajcie, ozwała się panna Adela, pan sędzia przeniesie nas w bród.
Spisowicz dostał większego kataru na samą myśl że miałby nogi zamoczyć...
– Przecież i tutaj obowiązuje ustawa leśna, a paragraf sześćdziesiąty...
Panie poczęły się śmiać, Spisowicz umilkł i – mimo skrupułów co do przestępstwa lasowego, skorzystał z niego, to jest przeszedł po kładce. Po półgodzinnym marszu usiedli wszyscy pod krzyżem Goszczyńskiego, spoczywając po męczącej przechadzce.
Narwalski wziął na bok Kolskiego, Plichtę i Cichockiego. Proszę was na wszystko – przemówił do nich błagalnie, namówcie Armanów, albo przynajmniej popierajcie moje namowy, żeby jeszcze jaką wspólną wycieczkę urządzić... Arman jest zazdrosny o żonę, boi się ją za próg wyprowadzić, a ztąd i panny muszą przy nich w domu siedzieć... wy pierwsi umieliście jakoś obudzić w nim zaufanie... panna Misia nudzi się przy nich najokropniej...
– No, no! mój Tadeczku, rzekł klepiąc go po ramieniu Kolski, będziemy się starać, żebyś z panną Misią pospacerował jeszcze.
– Tylko mówcie panowie z Armanem wciąż o książkach, bo to widocznie dobrze go dla panów usposobiło... wracajmy do pań.
Spisowicz oparty o parasol stał obok Armanów (bo bał się usiąść na ziemi, aby się nie zaziębić), i w duchu obliczał, o ile też temperatura spadnie, nim wrócą do domu. Widząc przeciągającą się gawędkę, wtrącił nieśmiało:
– Czy nie byłby czas już wracać?
– Czy się panu już nudzi w tej uroczej dolinie?
– O! bynajmniej! ale... ale... panie podobno mają próbę teatru amatorskiego o szóstej...
– My! któż to panu powiedział? nic o tem nie wiemy.
– Nie pozwoliłbym żonie grać w teatrze, wtrącił chmurnie Arman, niedorzeczna zabawa!
– Plichta mi mówił... bronił się Spisowicz, myśląc w duchu: skłamał niegodziwie, będzie mię miał na sumieniu, jak się tu zaziębię, albo reumatyzmu dostanę! Oni gotowi siedzieć tu do wieczora, gapiąc się na góry!
– Skoro paniom się nie spieszy, dodał głośno, cieszyć się będziemy dłużej ich towarzystwem, chociaż wieczorne powietrze nie musi tu być zdrowe!...
– Ma słuszność sędzia – poparł go Arman – wracajmy przed spadnięciem rosy.
Kolski stanął znowu na czele pochodu.
Pod skałą «Pisaną», na której wszyscy podróżnicy ryją swe imiona, zatrzymało się towarzystwo, aby nazwiska swe uwiecznić na kamieniu. Wśród setek imion i nazwisk, od Tissota i Siemiradzkiego aż do Kolskiego i towarzyszy, wyrył p. Koziełek swą nazwę i napis: beneficia memini, obliviscor iniurias! (pamiętam o dobrodziejstwach, zapominam o krzywdach).
Plichta nie mógł już znaleźć miejsca na porytej i popisanej skale, stanął więc na głazie i wysoko rył scyzorykiem swe inicyały. Nagle stracił równowagę, runął i jął okropnie narzekać.
– Wody! wody! – krzyknęły panie, biegnąc ku upadłemu. – Konsyliarzu! co panu!?
– Butelka koniaku się rozbiła – jęknął Plichta i wyrzucił z mokrej kieszeni szczerby butelki. – Szczęściem, że manierka blaszana, bo byłaby się także stłukła!
– Większe szczęście, że konsyliarz nie szklany, bo także nie wróciłby cały po tym upadku.
Bez dalszego przypadku przybyli do swojego obozowiska, gdzie konsyliarza trudna a niespodziana czekała przeprawa. Kiedy rozmawiano o niefortunnej jeździe konnej Kolskiego, Plichta dawał mu rozmaite na przyszłość nauki co do kierowania koniem, użycia ostróg i bata, dając niedwuznacznie do zrozumienia, że zna się na sporcie końskim doskonale i jeździ jak stary ułan.
Ponieważ pani Armanowa czuła się utrudzoną, przeto małżonek jej zaproponował Plichcie, ażeby ustąpił jej swego miejsca w bryce, a sam na jej wierzchowcu wracał.
– Z największą przyjemnością – odparł konsyliarz, patrząc z największą nieprzyjemnością na damskie siodło wierzchowca. Nagle spostrzegł, że obok jego bryki stoi druga.
– A to czyja? – zapytał – czy wolna?
– Tu dzieci jadą z panem Koziełkiem.
Stracił wszelką nadzieję Plichta i wsiadł na konia.
Sędzia, dobrze otulony przed wieczornym wietrzykiem, zasiadł w bryczce obok Cichockiego, naprzeciw Armanów, gwarząc z Armanem o systemie indukcyjnym i dedukcyjnym przy badaniach naukowych, a spoglądając z uwielbieniem na jego małżonkę.
Panny, Kolski i Narwalski, dosiadłszy rumaków, ruszyli naprzód, a biedny Plichta, trzymając się oburącz damskiego siodła, błogosławił powolność dyszlowego rumaka. Jedynem urozmaiceniem niepokojów jego było częste zatrzymywanie pochodu celem odszukania bransoletki, szpicruta lub szpilki, gubionych peryodycznie przez panny.
Tak przybyli szczęśliwie do Zakopanego.
Arman zaprosił całe towarzystwo do siebie na dzień następny na podwieczorek, a turyści nasi, pomni próśb Narwalskiego, przyjęli chętnie zaproszenie. Sędzia, chociaż obawiał się wilgoci, bo podwieczorek na świeżem powietrzu zapowiedziano, nie śmiał odmówić pięknej gospodyni. Wrócił z narzekającym na wynalazek konnej jazdy Plichtą do domu; Kolski poszedł do gospody konferować z przewodnikami w sprawie wyprawy na Ganek, a Cichocki na gazety do kasyna.
NA ŚWIEŻEM POWIETRZU.
I.
Późnym lipcowym wieczorem toczyła się wśród ulewnego deszczu, a raczej skakała po kamieniach gościńca wiodącego do Zakopanego, bryka góralska. Pod przykrywającem ją przemoczonem płótnem dzwoniło zębami czterech podróżników. – W głębi, okryty szalami i pledami, siedział z głową zasuniętą głęboko w kołnierz paltota skulony sędzia Kazimierz Spisowicz, barczysty i wysoki mężczyzna, a ilekroć odjął od ust pulchną rękę, zapobiegającą wdychaniu zimnego powietrza, pozwalał ujrzeć rumianą, pięknym wąsem ozdobioną twarz, znamionującą iście żelazne zdrowie jej właściciela. Obok niego mały, ruchliwy i chudy przyjaciel, Władysław Kolski, rozprawiał szeroko u ożywczości górskiego powietrza, usiłując przekrzyczeć turkot bryki:
– Powietrze górskie, to balsam! Zobaczysz Kaziu, że nie będziesz żałować tych wakacyj. Będziesz mi dziękować, że cię namówiłem w góry. Góry! ach! to mi świat! uczysz się walczyć z przeciwnościami, zwyciężać trudności. Co to za przyjemność przeskakiwać przepaście, brodzić po śniegu, zjeżdżać po lodzie, piąć się pod niebo po ostrych granitach, stanąć u szczytu i jak pan stworzenia...
– Zjeść przekąskę na wysokości ośmiu tysięcy stóp nad poziomem morza! – dokończył trzeci podróżny, wesoły, wielkowąsy lekarz Józef Plichta.
– Józiu! – odparł zgorszony Kolski – ty nigdy nie oderwiesz się od prozy codziennego życia! Mówić na szczycie Łomnicy lub Gerlachu o przekąsce!
– Czemuż nie ma zjeść przekąski, choćby na Łomnicy lub Gerlachu, jeśli głodny? – przerwał oburzenie Kolskiego czwarty towarzysz, flegmatyczny, chmurny i małomówiący adwokat Franciszek Cichocki.
– Bo tam powinien ni sekundy nie tracić, tylko podziwiać przyrodę, podziwiać! – żywo odpowiedział Kolski, wymachując rękami. – Wy mieszczuchy jeszcze nie zaznaliście tych piękności, ale ja wam je pokażę. I was zwycięży piękność przyrody. Kiedy staniecie na nigdy nie topniejącym śniegu...
– Zamrozimy szampana!
– Na wysokości chmur – ciągnął dalej Kolski, nie zważając na przerwę – i spojrzycie na daleki horyzont; patrzycie tu – to Łomnica, patrzycie tam – to Krywań, to Rysy, to Ganek, patrzycie dalej...
– No patrzymy, patrzymy, ale prócz furmana dalibóg nic nie widać, bo ciemno.
Kolski machnął ręką z rezygnacyą i rzekł:
– Nie macie za grosz poczucia piękna, energii i ambicyi. Jakób Balmat, prosty włościanin z Chamounix, stał się nieśmiertelnym przez to, że pierwszy wdarł się na szczyt Mont-Blanc. Z jego wskazówek korzystali najwięksi uczeni. Imiona docierających na Mont-Blanc zapisują się na kartach historyi. Miło czytać, że był tam nasz Antoni Malczeski. Czyż nie cieszyłoby was zapisać swe imiona: sędzia Spisowicz Kazimierz z Chrzanowa, obok Saussure’a z Genewy, Dr. Józef Plichta z Krakowa, obok Fornereta z Lozanny, adwokat Dr. Cichocki z Milówki, obok Wooldaya z Yorku... ach! gdyby mnie danem było dostać się na nasz niepostępny tatrzański Ganek, podać mę imię, jako pierwszego, który postawił nogę na Ganku, a tem samem przyłożył rękę do poznania gór naszych!
Westchnął Kolski głęboko i zadumał się nad postawieniem swej nogi na Ganku.
Towarzysze, zmęczeni drogą, milczeli; nawet drwinkujący zwykle ze wszystkiego Cichocki tym razem nie natarł docinkami na ambitnego Kolskiego, lecz mruknąwszy: wolałbym zapisać się na karcie własności większych dóbr, niż na karcie historyi! zapadł także w milczenie.
Nagle bryka stanęła. Podróżnicy uderzyli czołami o siebie – byli przed Dworem Tatrzańskim w Zakopanem.
Kolski wyskoczył z bryki, mówiąc:
– Poczekajcie! Poszukam Ramskiego w kasynie, czy nam znalazł mieszkanie.
Po chwili wrócił Kolski w towarzystwie wysokiego pana, którego rysów w cieniu zapadającej nocy i parasola nie było można rozróżnić.
– Mamy kwaterę! – zawołał, przedstawiając okrytego parasolem Ramskiego przyjaciołom. Po nazwisku przedstawiani podróżnicy wychylali głowy z pod budy, ściskali prawicę Ramskiego i podziękowawszy za wyszukanie mieszkania, ukryli napowrót głowy w budzie.
– Jedźcie Kościeliską ulicą! – rzekł nowy znajomy do furmana, – każdy wam wskaże dom Kobziarza. Nie mogę panom towarzyszyć, bo jestem w towarzystwie pań... Macie dwie znośne izby. Jak się rozgospodarujecie, to was odwiedzę. Do widzenia!
Ramski wskoczył na schody Dworca, Kolski na wóz i wśród atramentowo czarnej nocy ruszyła bryka z miejsca.
– A co? macie w Krakowie taką noc? – pytał z zadowoleniem Kolski. – Jechał który po ciemku taką drogą?
Spisowicz westchnął tylko, a Cichocki odparł:
– My chyba jedziemy po jakimś opuszczonym kamieniołomie, a nie po drodze!
Znowu stanęła bryka. Z pod odchylonego płótna budy ujrzeli nieprzebitą ciemność. Niewidzialny deszcz pluskał jednostajnie, a zdala dolatywał szum potoka.
– Czy to tutaj? nie widać żadnego domu?
– Tutaj – rzekł furman – ino nie widać, bo ciemno, co cud! pockojcie, jo wos poprowadzę.
Już trzej podróżnicy stanęli na mokrym gruncie. Spisowicz jednak pozostał w bryce, protestując, że nie wyjdzie bez kaloszy.
– Przecież tu nie będziesz kufra otwierać, bo ci wszystko zamoknie!
– Weźcie kufer do izby, otwórzcie – tu macie klucze, ten średni z dziurką, i niech mi góral przyniesie tu kalosze.
Więc bez sędziego, po omacku szukali podróżni wejścia do swej kwatery, aż na ich stukanie drzwi się otwarły, zabłysło z wnętrza światło, i Kobziarz, domyślający się zapowiedzianych sobie lokatorów, wprowadził ich do wnętrza. Wszyscy turyści po kolei uderzyli czołami o niskie odrzwia, podnieśli upadłe skutkiem tej czołobitności kapelusze i stanęli nareszcie w swem mieszkaniu: ściany z gładkich desek, proste łóżka, dwa stoły, parę krzeseł, oto sielankowe mieszkanie.
Góral zniósł kufry a Plichta począł szukać kaloszy: wyrzucił sporo pakunków, ale nie mogąc trafić na szukany przedmiot, zawołał wreszcie:
– Niech go góral zniesie i basta!
Góral nie zdziwił się wcale tą propozycyą, wybiegł szybko z izby, i nim turyści powzięli postanowienia co do rozlokowania się w swej siedzibie, usłyszeli w sieni ciężkie stąpania i okrzyk: o rany Boskie! Drzwi się otwarły, a w nich pojawił się sukienny kolos, kryjący osobę Spisowicza, trzymającego się za czoło. Za nim góral, podnosząc kapelusz, mówił markotno:
– Dyć im mówiłem, żeby się schylili, bo drzwi niskie.
Spisowicz usiadł, oglądnął się, przyłożył zmoczony ręcznik do guza i przemówił:
– Okna nieopatrzone, tu może mię zawiać!
– Nie grymaś tylko, idź do drugiej izby, może tam ci będzie lepiej... zresztą masz przy boku lekarza – odparł, wskazując na siebie, Plichta.
Spisowicz westchnął, przymknął drzwi szczelniej i wszedł do drugiej izby.
– To jest dopiero nudziarz! – rzekł Cichocki – ale dotąd podróż nasza nie jest podróżą dla przyjemności, tego zaprzeczyć nie mogę. Suchajno Kolski, namówiłeś nas na te tarapaty, prowadźże nas teraz gdzie na kolacyę.
– Zaraz, zaraz... furman jeszcze nie odjechał, zawiezie nas do kasyna, tylko się przebiorę.
Kolski wdział coprędzej kożuszek bez rękawów, serdakiem zwany, wdział buty z cholewami, wziął w rękę siekierkę, (ciupagę) i zawołał z zadowoleniem: Jestem gotów! w drogę!
– Ja się ztąd już nie ruszę na taką wilgoć – odparł chmurnie Spisowicz – przyszlijcie mi co jeść, albo przynieście ze sobą, tymczasem wyschnę choć trochę.
W restauracyi Dworca Tatrzańskiego już było dosyć pusto, bo pora była spóźniona, tylko przy jednym stole liczniejsze siedziało towarzystwo.
Gdy nasi podróżnicy weszli do sali, zerwał się od owego stołu istny sobowtór Kolskiego, mały, chudy i ruchliwy młodzieniec, w serdaku, w butach z cholewami, z siekierką w jednej, z latarką w drugiej dłoni, objął Kolskiego w ramiona, stuknął go latarnią i siekierką w plecy przy tym ucisku, i całując, zawołał:
– Władku! jak się masz? i ty tutaj!
– Tadku! jak się masz? Zmiłuj się, toś mię uderzył plecy!
– Kopę lat cię nie widziałem!
Cichocki patrzał z ironicznym uśmiechem na witających się «taterników» i rzekł do Plichty:
– Zostawmy ich razem, może pójdą na redutę w tych kostiumach, my tymczasem co zjemy. Hej! kelner!
– Kopę lat cię nie widziałem, mój Władku! siadaj z nami, poznam cię z ślicznemi kobietami... patrz, ta czarna brunetka pani Armanowa ze Lwowa, to znów jej siostra panna... a to...
– Dopiero przyjechałem, jestem w towarzystwie...
– Poznajże mię z twymi towarzyszami!
Kolski przedstawił przyjaciołom p. Tadeusza Narwalskiego, literata; ten posiedział chwilę, ciągnąc koniecznie Kolskiego do dam, szepcąc mu na ucho, że ma w tem interes. Gdy się Kolski dowiedział, że z damami jest i pan Arman, autor «Metody badań naukowych», czując się adeptem nauk, żądnym sławy literackiej, podszedł z Narwalskim ku jego towarzystwu.
Narwalski przedstawił przyjaciela z emfazą: pan Dr. Władysław Kolski, nasz młody uczony, badacz prawa targowego!
Zakryty gazetą wysoki, z czarnym zarostem mężczyzna, ponurej miny, powstał i uścisnął dłoń Kolskiego, mówiąc: jestem Antoni Arman, miło mi poznać pana doktora.
Kolski oddał parę komplementów «Metodzie badań naukowych», mile przez jej autora przyjętych, i przedstawiony paniom, projektującym właśnie wycieczkę do Kościelisk, wmieszał się do rozmowy najmilszej dla niego, bo obracającej się koło gór, wąwozów i przepaści.
Kolski był sobie najspokojniejszym w świecie człowiekiem, pracował nad prawem targowem cały rok dniami i nocami, marząc o sławie literackiej i profesurze. Dopiero w wakacye odmieniał nagle naturę: z wyjazdem w Tatry zapominał edylów, porządków jarmarcznych, targów i giełd, myślał i mówił tylko o Alpach i Tatrach.
Jął więc Armanowi i jego towarzyszkom opowiadać straszne sceny z przeszłorocznych swych wycieczek, malował w czarnych barwach karkołomne przejścia, skoki nad przepaściami, a dla dodania grozy obrazowi stukał swą siekierką w ziemię. Właśnie przedstawiał plan najbliższej swej wycieczki na Ganek i obszernie wywodził trudności tego przedsięwzięcia, nie wykluczając nawet możliwości, że może już nie wrócić z tej wyprawy.
– Co też pan mówi! – zawołała przestraszona pani Armanowa, piękna, wspaniałej postaci brunetka.
– Na wszystko trzeba być przygotowanym... – odparł nieustraszony Kolski – w górach nie można niebezpieczeństw przewidzieć: sławny Dr Paccard oślepł od śniegu przy wejściu na Mont-Blanc, Aleksander Dumas o mało nie utonął w piaskach moreny alpejskiej; iluż turystów skończyło w przepaściach!... – i dowodząc paniom możliwość śmierci w wyprawie na Ganek, sam Kolski powoli uwierzył swym argumentom, że go nie inny koniec czeka, jak gdzieś na dnie przepaści, gdzie nie będzie nikogo, prócz Boga i jego pobielałych kości, po których wiatr będzie szumieć złowrogo...
Tymczasem Cichocki i Plichta, nie mogąc doczekać się jego powrotu, poszli do pokoju bilardowego i zabawiali się karambolem, zapominając, że północ już bliska. Dopiero zauważywszy ciszę panującą dokoła, spostrzegli, że prócz nich i kelnera, drzemiącego za ladą, niemasz już nikogo w kasynie.
Ruszyli więc po omacku do domu, Plichta znał na szczęście Zakopane z dawniejszego pobytu, więc pewnym krokiem szedł ku Kościeliskiej ulicy. W kilku miejscach poświecił zapałką i tak szczęśliwie przybyli pod drzwi domostwa.
– Zapomnieliśmy Kaziowi przynieść kolacyą, przypomniał sobie Cichocki.
– Już śpi, bo ciemno w oknach, idźmy cicho, żeby go nie zbudzić.
Otwarli więc drzwi po cichu i na palcach weszli do wnętrza. W tej chwili zaszeleściało coś w głębi, i ozwał się cienki głosik w ciemnościach:
– Tosiu! Tosiu! tu ktoś chodzi!...
– Złodziej! wrzasnął głos męski, stój, bo strzelę!
Cichocki przezorny runął jak długi na podłogę, chcąc ujść spodziewanej kuli, Plichta począł się cofać ku drzwiom, ale dosięgły go silne ramiona i tuż w ucho ryknął mu głos straszliwy: Ani się rusz, bo strzelę! na pomoc, na po –
– Panie dobrodzieju, nie rób pan hałasu! to omyłka, wykrztusił przerażony Plichta, widocznie w ciemności wszedłem do cudzego domu. Jestem gość kąpielowy, puść mię pan, a przekonam pana, że to omyłka!
W głębi dał się słyszeć szelest zapałki pocieranej o pudełko.
– Andziu! ani się waż świecić! krzyknął głos męski. Jesteś w negliżu! Kto pan jesteś? gdzie mieszkasz?
– Jestem Władysław Kolski, odpowiedział, mieszkam tu gdzieś na Kościeliskiej ulicy u Kobziarza.
– A! to pan, doktorze! ha! ha! widocznie z Tadeuszem przeciągnęliście libacyą! ha! ha!
– Ale broń Boże!... to ciemność jest przyczyną!... przepraszam najmocniej, o! moja głowa!
– Schyl się pan, bo drzwi niskie.
– Przeklęte drzwi! jeszcze raz przepraszam. Sługa pani dobrodziejki!
Tak wreszcie znalazł się Plichta szczęśliwie za progiem. Drzwi zatrzasły się za nim; klucz obrócił się parę razy w zamku.
– Franiu! Franiu! zawołał Plichta półgłosem. Franiu! powtórzył głośniej. Cichocki nie odpowiadał. Plichta obszedł dom dokoła, zawołał parę razy, ale napróżno. Nagle włosy stanęły na głowie jego, na myśl, że Cichocki został we wnętrzu zamknięty. Zawołał jeszcze parę razy, zaświecił zapałkę, zaglądnął do sieni – napróżno! Nie ulegało wątpliwości, że Cichocki został w środku i siedzi cicho, bojąc się odkrycia.
Długo stał Plichta pod nieszczęśliwym domem, łamiąc sobie głowę nad sposobem uwolnienia towarzysza.
– Sytuacya nie do pozazdroszczenia, myślał, albo go postrzeli ten mój nieznajomy znajomy, albo narobi wrzasku, skandalu, tłómaczeń...
W tem ujrzał światło na drodze. Zbliżała się gromadka ludzi, a wśród ciszy nocnej słychać było, jak idący, a raczej utykający na czele mężczyzna zadyszany mówił do owej gromadki:
– Kiedy nieznajomy uchwycił konsyliarza, ja skorzystałem z ich szamotania i cicho wydostałem się za drzwi. Słyszałem, jak nieznajomy groził konsyliarzowi zastrzeleniem, więc na chybi trafi pobiegłem po pomoc... na szczęście ujrzałem światło w waszym domu – obyśmy tylko na czas przybyli!
W tej chwili weszła gromadka na dziedzińczyk nieszczęśliwego domku – Plichta skoczył ku nim:
– Już cicho! zawołał – jestem, jestem cały, tylko sza! sprawa skończona... ja wam wytłómaczę...
Dawszy »trinkgeld« odsieczy, wrócili obaj towarzysze z niewesołemi minami do domu.II.
Było już koło dziewiątej rano, a nasi podróżnicy spali jeszcze głęboko.
Kolski pierwszy stał się czułym na brzęczenie i łaskotanie setek much. Przewrócił się na drugi bok i półsenny widział się na katedrze otoczony tłumami słuchaczy, żądnych poznania tajników prawa targowego. Panowie! już w starożytności... przemówił i obudził się w tejże chwili.
Rozstawione kufry, rozrzucone ubrania przypomniały mu, że to nie wykładowa sala. Odganiając ręcznikiem naprzykrzające się muchy, przeciera oczy, przypomina sobie rzeczywistość: zakończył mozolną pracę naukową »o jarmarkach i wekslach jarmarcznych«; potrzebował spoczynku. Znalazł chętnych towarzyszy w dawnych szkolnych kolegach, ruszył w ulubione góry walczyć z przeciwnościami i trudnościami... przyjechali... poznał uczonego Armana, piękną Armanową, kuzynki, odprowadzał ich, spał – teraz czas wstawać.
Wstał więc Kolski z posłania, i ledwo skończył toaletę, dało się słyszeć pukanie do drzwi. Weszło nisko kłaniające się indywiduum w góralskim ubiorze, z pałaszem przy boku.
– Co to? czego chcecie?
– Proszę pana o taksę. Tu kartki meldunkowe i kwitki od pana kumisarza.
– A któż wy jesteście?
– Jo? he! he! Józef policyjon, he! he!
Ledwo Kolski pozbył się miłego gościa, zapłaciwszy taksy, wszedł Narwalski.
– Dzień dobry Władku! – zawołał z progu. – A to się uśmiał Arman z ciebie!
– Co? – spytał obrażony Kolski – śmiał się ze mnie?
– Tak, tak, i ja się śmiałem! bo też to pyszna przygoda!
– Co ty pleciesz, Tadku? jaka przygoda?
– No, nie udaj, że nic nie wiesz! przebrałeś widać miarkę, jak się z nami pożegnałeś, i kwita.
Kolski oburzył się na tę insynuacyę; co pleciesz? powtórzył, o jakiej mówisz przygodzie?
– Tylko przedemną nie udawaj, mój Władku, każdemu może się to zdarzyć.
– Zwaryowałeś, czy co?
– Przecież nie będziesz się wypierał, żeś w nocy wszedł do Armanów i że dopiero wtedy wypuścił cię Arman, aż mu się po ciemku przedstawiłeś.
Plichta i Spisowicz spali spokojnie jeszcze w drugiej izbie, ale Cichocki, śpiący w pierwszej, obudził się wśród powyższej rozmowy, i słuchając ciekawie z pod koca, krztusił się od śmiechu, domyślając się trafnie, że Plichta salwował się od wyśmiewań przez podstawienie nazwiska przyjaciela, który teraz wypatrzył się ze zdumieniem na Narwalskiego, zaprzeczając, żeby w nocy wizytował Armanów.
Kolski miał tak prawdziwy wyraz zdziwienia, ze Narwalski począł się wahać i dopytywać: więc chyba był kto inny? ktoś się za ciebie przedstawił?
Cichocki nie życzył sobie, aby Narwalski doszedł tajemnicy i wygadał ją może przed obcymi, więc wmieszał się w tej chwili do rozmowy.
– Dzień dobry panu! – rzekł z pod koca. – Słyszałem trochę waszej rozmowy, co za ciekawy przypadek! to ktoś wziął na kawał naszego profesora!... Ale czas już wstawać, musi już być późno?
– O! już dziesiąta. Nie przeszkadzam panom, wstawajcie; muszę wrócić do Armanów i zrzucić podejrzenie z Kolskiego. Ale kto to mógł być?... Do widzenia Władku, bądź na obiedzie w kasynie, mam z tobą jeszcze do pomówienia.
Gdy drzwi za wychodzącym Narwalskim skrzypnęły, obudził się Spisowicz i jęknął:
– Na miłość boską, już umieram z głodu! Poślijcie po co! nie przynieśliście nic wczoraj, zasnąłem głodny.
Obudził się i Plichta, a słysząc utyskiwania Kolskiego na splamienie swego uczonego nazwiska przez jakiegoś złodzieja, czy pijaka, który wszedł nocą do mieszkania Armanów, tarzał się po łóżku ze śmiechu.
– Muszę pomówić z Armanem, wynajdziemy tego łotra! – zakonkludował Kolski, podając nareszcie zgłodniałemu Spisowiczowi uwarzoną naprędce herbatę.
Cichocki wyciągnął Plichtę do pierwszej izby, i korzystając z tego, że Kolski opowiadał szeroko swoje zmartwienie Spisowiczowi, szepnął:
– Musimy się postarać, aby nie doszli, że to my byliśmy... drwinkowanoby z nas.
– Bardzo łatwo. Arman nie wie, że nas dwóch było, a ty poświadczysz, żeś mię do samego domu odprowadził, a ja poświadczę, żem ciebie odprowadził.
– Więc sza! milczeć.
– Sza! Plichta podniósł uroczyście trzy palce w górę.
– Musiał to być ktoś znajomy – medytował głośno Kolski – ale kto?... dopiero w nocy przyjechaliśmy, nikogo nie spotkałem. Czy to nie ty Józiu, czemu się śmiałeś?
– Dajżeż pokój! co za myśl! śmieję się z tego, że się martwisz bagatelką. Wróciłem przecież razem z Franiem.
– Tak jest – potwierdził Cichocki – razem wróciliśmy do domu.
– Nie pojmuję, kto to mógł być – rzekł z rezygnacyą Kolski. – Chodźcie do kasyna na gazety, ja po drodze wstąpię do Armana.
– Ja na taką wilgoć nie wychodzę – odpowiedział Spisowicz. – Przyślijcie mi obiad, tylko nie zapomnijcie, jak wczoraj.
– Cóż tu będziesz robił? nie bądź śmieszny z twoją wilgocią! Masz kalosze, parasol...
– Parasol nie osłoni zupełnie... zresztą wiatr być musi, bo szumią drzewa, mógłbym się zaziębić. Żałuję, że wam się dałem namówić na tę jazdę.
– Poczekaj, wypogodzi się jeszcze – pocieszył go Kolski.
Nie namawiali dłużej Spisowicza, bo znali zdawna jego dziwactwa, i poszli.
Skoro Spisowicz sam został, zbadał jeszcze, czy okna szczelnie zamknięte, obsypał łóżka proszkiem perskim, uporządkował izbę pedantycznie i przyglądając się przez okno zamglonemu krajobrazowi, mruczał;
– Przeklęty deszcz! Nabawiłem się szalonego kataru... Niech się tylko wypogodzi, a drapnę ztąd natychmiast. Padam do nóg z takim spoczynkiem, gdzie ani bruku, ani trotoaru, ani tramwaju... okna, drzwi nieopatrzone, wieje niebezpiecznie...
Przez szyby widać było dziedziniec, objęty stajniami i spichlerzami. Przez ten dziedziniec przechodzili goście pootulani w pledy lub serdaki, chroniąc się parasolami od ulewnego deszczu, brodząc w rozmiękczonej ziemi i kierując swe kroki dowolnie przez pastwiska i miedze.
Spisowicza poczęły na ten widok trapić sędziowskie myśli:
– Ile tu musi być prowizoryów, sporów granicznych! jakie służebności ścieżki, przejazdu, przegonu!... Co to za praca będzie założyć tutaj hipotekę!
Ta ostatnia myśl tak zajęła sędziego, że oparłszy głowę na rękach, zapatrzył się przez szyby i w myśli począł kreślić plan sytuacyjny, oddzielać parcele, klasyfikować je i przydzielać do rodzaju uprawy.
Ale wszystko ma swój koniec, więc i sędzia skończył parcelowanie gruntów, pospacerował po izbie, zabił kilkadziesiąt much pantoflem i z westchnieniem, dobywszy z kufra komentarz prawa cywilnego, począł czytać z zajęciem.
– Nigdzie nie pójdziecie? – zapytał go zamiatający podłogę Kobziarz.
– Zamknijcie drzwi, bo wieje! Niezdrowo chodzić po mokrem.
– Kej tam niezdrowo! ja chodze zima lato boso, a zdrówem.
– Hm... są natury... ja nie mogę.
– Oj! jesceśmy też nie mieli takiego płonego gościa, wszyscy panowie, co tu mieskali, chodzili i zdrowi byli.
Minęła już druga godzina, a przyjaciele nie przysłali jakoś obiadu. Więc zgłodniały sędzia posłał Kobziarza do restauracyi, zjadł przyniesione, zimne już potrawy, pochodził po izbie i westchnąwszy: gdybym tak miał Juristen Zeitung lub Gazetę sądową! – jął dla rozmaitości czytać orzeczenia najwyższego trybunału.
Wracał pod wieczór Kolski do swego mieszkania, wtem pod oknami tegoż dojrzał, jak Kobziarz z paroma chłopakami ciekawie do wnętrza zaglądał, a chłopaki co chwila śmiechem wybuchali. Zdziwiony zbliżył się ku nim, a Kobziarz przemówił:
– Mnie się zdaje, że pan sędzia to coś ma... – tu pokazał palcem na czoło.
– Co wy mówicie?
Zaglądnął Kolski w okno i ujrzał jak Spisowicz plecami doń odwrócony, dzierżąc w każdej ręce po jednym stołku, regularnie podnosił je w górę, opuszczał ku ziemi, wznosił przed siebie do poziomu i znów ku ziemi opuszczał.
– Sędzia się gimnastykuje, rzekł Kolski, rozumiecie? bo to zdrowo, rozumiecie? precz ztąd chłopaki! do roboty!
Z gniewem wszedł Kolski do wnętrza.
– Mógłbyś zasłonić okna, rzekł do Spisowicza, kiedy wyprawiasz swe waryackie ewolucye, żeby się ludzie nie śmiali! Już mnie obmówili, że chodzę nocą po cudzych domach, ciebie ogłoszą za waryata, będziemy piękną mieć opinię!
– Gimnastyka nie jest waryacyą, powinieneś i ty, jeżeli chcesz zahartować ciało na wycieczki, systematycznie wyrabiać muskuły...
– Tak mówisz? Myślisz, żeby mi się gimnastyka przydała w górach?
– Naturalnie!
– Siadaj do kolacyi, przyniosłem wyborne wędliny, rzekł udobruchany Kolski.
– Niezdrowe. Już obiad zimny jadłem, bo późno posłałem.
– Myślałem, że ci Józio lub Franio obiad przysłali. Pożegnałem ich przed kasynem, bom spotkał Sobołę, najstarszego przewodnika tatrzańskiego, mówiłem z nim o wycieczkach... zjadłem z nim obiad w gospodzie, pyszną kiełbasę w ogniu smażoną.
– Tfu!
– Nie spluwaj, boś nie próbował. Bawiłem się wybornie słuchając opowiadań górali, ale w końcu jakoś słabo mi się zrobiło.
– Widzisz, to z kiełbasy.
– Nie, jak cię kocham, nie! ja się znam. Proste potrawy najzdrowsze, tylko jeszcze miejska niedyspozycya się przypomina. Ach! będę zdrowym, czuję to, skoro w pogodę pójdę w góry. Mówiłem już z przewodnikami, spróbujemy pójść na Ganek... nie namawiam cię na tę wycieczkę, bo trudna, ale za to pojedziesz sobie spokojnie z nami do Kościelisk – Armanowie przygotowują zbiorową wycieczkę...
– Nigdzie nie pojadę, tylko do domu – odparł sędzia. Klimat ostry, brak wszelkich wygód, tu zdrowie można stracić. Jak się tylko wypogodzi, odjeżdżam.
– Ależ nic jeszcze nie widziałeś!
– I widzieć nie chcę, bo zdrowia narażać nie myślę!
– Jesteś przecież zdrowy!
– Już ty nie wmawiaj we mnie zdrowia, ja wiem co mi brakuje.
– Jesteś baba.
– A ty masz bzika na punkcie gór, odparł zirytowany sędzia; dalszej sprzeczce położyło koniec wejście Armana, rewizytującego Kolskiego. Zjawili się i Plichta z Cichockim, zgotowano olbrzymią wazę ponczu i przepędzono wieczór na miłej gawędce. Rozweselił się i Spisowicz w wesołem towarzystwie, tylko dym cygar niepokoił go, czy w nocy nie spowoduje dusznej atmosfery...III.
Nareszcie zabłysło słońce nad Zakopanem! Jasne promienie rozweselają krajobraz, rozszerzają widnokrąg, bo w głębi wyłaniają się, ozłocone słońcem, zakryte pierwej mgłą szczyty wyniosłych Tatr.
Po drogach wiejskich, w których zaschłe błoto wyrównało po części wyboje, spacerują setki gości, górale biegają i krzątają się, bo z pogodą nadchodzi właściwe dla nich żniwo: towarzyszenie gościom na wycieczkach w góry.
Kolski z zabłyśnięciem słońca odwrócił serdak kożuchem na spód i konferował z przewodnikami w sprawie wycieczki na Ganek, a mimochodem przygotowywał wiktuały na jazdę do Kościelisk. Spisowicz pakował się do powrotu, Cichocki drwił z niego, Plichta siedział w kasynie przy bilardzie lub taroku.
W dzień następny, oznaczony na wycieczkę do Kościelisk, będący zarazem dniem przez Spisowicza do odjazdu zadecydowanym, wstał Kolski już o piątej rano, chociaż odjazd na dziesiątą oznaczono, i nacieszywszy się pięknością wschodu słońca, wrócił obudzić towarzyszy.
– Józiu! Franiu! wstawajcie!
– Jeszcze czas – rzekł z łózka Plichta – poczekaj, niech sobie wypalę papierosa. Masz wiktuały? Jest co do picia?
– Jeszcze wczoraj zakupiłem.
– A dobre? pewnie nic nie warte. Pokażno!
I w wielkim negliżu przybiegł konsyliarz do zawiniątka, otwarł jednę butelkę za drugą, skosztował, splunął i rzekł:
– Tfu! nic nie warte. Lura! Trzeba kupić koniaku.
– Niema czasu. Nim się ubierzecie, mogą odjechać. A jeszcze konia nie zamówiłeś.
– Nie myślę tłuc się, jak nieopakowana butelka – odparł Plichta. – Jedź sobie z Franiem naprzód, ja kupię koniaku i dogonię was furką.
Cichocki, który od czasu jak na szkolnej majówce przez pół godziny jechał wierzchem, nigdy potem na koniu nie siedział, nie miał ochoty dosiadać konia i narażać się na drwinki, któremi sam lubił szafować. Oświadczył zatem, że pojedzie furką.
Spisowicz zapytał o swego furmana.
– Dałbyś pokój Kaziu odjazdowi – począł mu perswadować Kolski. Patrz! jak pięknie. Teraz właśnie pora tu zostać!
– Powiedziałem, że wracam, to wracam! Mam już po uszy tej willedżiatury! Pogoda się ustaliła, więc nie zmoknę w powrocie.
I począł sędzia pakować gniewnie pościel do tłomoka.
– Ha! kiedy odjeżdżasz, to bywaj zdrów mój Kaziu! Spaceruj sobie po plantach w Krakowie, a my tu będziemy drapać się po górach. A gdybym zginął... – tu ścisnął Kolski z rozrzewnieniem dłoń przyjaciela – wspomnij czasem o mnie...
– Weź ze sobą termometr, barometr, hygrometr i od wypadku słoik pijawek na drogę, – dodał Cichocki, żegnając Spisowicza i poszedł z Plichtą po koniak i furę, a Kolski, wsiadłszy na konia, ruszył ku mieszkaniu Armanów.
Furman zajechał po Spisowicza.
– Zabierzcie kufry i ten tłomok! Ten paltot, szal i zarzutkę połóżcie na wierzchu.
Spisowicz rzucił po raz ostatni okiem na izbę, i zakrywszy usta ręką przed nagłym powiewem wiatru, przestąpił próg mieszkania.
Słońce oblało go ciepłemi promieniami, furman wsiadł na kozioł, sędzia powoli odjął rękę od ust i ruszył ku bryce. Nagle stanął. Patrząc w dal, spostrzegł, że mgła gdzieniegdzie rozciągała się po ziemi. Źle! pomyślał, pogoda jeszcze niepewna, nuż znowu deszcz lunie w drodze!... dość mam tych przemoczeń, wolę poczekać tutaj, aż się pogoda ustali, aniżeli jechać siedm mil pod grozą deszczu.
– Znoś kufry! – zawołał do furmana. – Masz tutaj za zawód... nie pojedziemy dzisiaj, może jutro, aż będzie pogoda.
– E... przecie pogoda śliczniutka! a jutro niedziela...
– Hm! to pojedziemy pojutrze!
I wszystkie kufry, tłomok, paltot, szal i zarzutka wróciły do izby, a sędzia, czując błogosławiony upał, siadł na ganku przed domem, grzejąc się na słoneczku.
Powoli zdjął pled, szal, w końcu zdjął nawet paltot z rękawów i tylko lekko się nim odział. Wyszedł parę kroków przed dom i po raz pierwszy przyglądnął się Zakopanemu, domom, willom, górom, lasom...
Wtem nadbiegł Plichta z flaszką. Za nim nadjechał Cichocki z bryczką.
– Ty tu Kaziu?
– Nie jadę jeszcze dzisiaj – odparł niechętnie Spisowicz – pogoda nieustalona...
– Śliczna pogoda, ciepło, wiatru niema, sucho; skoro wyszedłeś na dwór, możesz i dalej z nami się puścić. Jedź z nami do Kościelisk, mam pyszny koniak...
– Dalibóg – dodał Cichocki – nic ci się nie stanie, jeżeli z nami pojedziesz; Kościeliska jest to dolina, nie żadne góry, przeciągu niema (możesz wziąć ze sobą apteczkę od wypadku), a zobaczysz przecie coś oprócz kodeksów.
– Bodajem wodę pił całe życie – ciągnął dalej Plichta – jeżeli ci ta przejażdżka dobrze nie zrobi! Przecież, do stu butelek szampana, jestem lekarzem, więc mogę mieć o tem zdanie.
– Hm! żeby deszczu nie było i gdybyśmy przed wieczornym chłodem wrócili...
– Ale z pewnością wrócimy! musimy wrócić, bo przecie mają próbę teatru amatorskiego o szóstej – kłamał Plichta. – Patrz! ani jednej chmurki na niebie!
– Ha! to się przejadę.
Cichocki schwycił Spisowicza pod ramię, bojąc się, aby się nie cofnął i własnoręcznie wsadził go do bryczki. Plichta wrzucił zawiniątko z wiktuałami w siano, opakował troskliwie butelki i krzyknął:
– Jedź!
– Stój! zawołał Spisowicz – popołudniu może być chłodniej, wezmę jeszcze jeden pled.
Plichta zeskoczył z bryki, przyniósł pled z domu, wygramolił się znowu do bryki i krzyknął:
– Jedź!
– Stój! stój! – zawołał znowu sędzia.
– Cóż jeszcze do licha?
– Jestem głodny.
– Są tu wiktuały. Jedź! wio!
Nareszcie ruszyła bryka, wioząca trzech przyjaciół i ich losy. Przebyli już z milę drogi, gdy nagle na leśnej polance dojrzeli Kolskiego, biegającego za koniem to tu, to tam.
– Władziu! Władziu! – krzyknął nań Cichocki – cóż ty za sztuki wyprawiasz?
– Przeklęta szkapa!
– Zdaje mi się, że łatwiej ci będzie usiąść na katedrze, niż na koniu. A gdzież reszta towarzystwa? Przecież razem pojechaliście?
– Razem, razem... z początku wszystko szło ślicznie, nagle mój koń zszedł z drogi do rowu i począł sobie szczypać trawę. Ciągnę za uzdę, koń się obraca na miejscu i szczypie dalej. Ciągnę w drugą stronę, on się obraca w drugą stronę i szczypie dalej trawę. Wołam Narwalskiego, on chce mi przyjść w pomoc, ale znów jego koń nie chce nawrócić. Bije go, a koń jak ruszy z kopyta, tak mój Narwalski, jak strzała, posunął naprzód, trzymając się konia za szyję, za nim ruszyły konie reszty towarzystwa – za chwilę widziałem tylko chmurę pyłu przed sobą, a moja szkapina gryzie sobie dalej trawę... Złażę z niej, głaskam, proszę, biję, a ona cofa się i cofa i tak od pół godziny jestem na wsiadaniu. Ale zkąd się ty Kaziu tu wziąłeś? – zwrócił się zdziwiony Kolski do Spisowicza.
– Zostałem jeszcze, zostałem... czyś sobie nie zrobił czego złego?
– Nie, nie....Ale nie spodziewałem się ciebie Kaziu, już się pożegnaliśmy... co za dziw.
Spisowicz nie kontent z tego podziwienia, zwrócił rozmowę:
– Wsiądź z nami do bryki! na koniu niebezpiecznie, można sobie co zrobić...
– A cóż z koniem zrobię?
– Zapłacisz go – pocieszył Kolskiego Cichocki.
– Dziękuję za tę radę. Pomóżcie mi złapać szkapę, jak wsiędę, to ruszy za bryką.
Jak powiedziano, tak zrobiono. Bryka ruszyła naprzód, a dzianet Kolskiego, pogryzając siano, wyglądające z tyłu bryki, biegł za nią truchcikiem, podrzucając wysoko swego jeźdźca.
Tak wjechali w uroczą dolinę Kościeliską. Wąską, kamienistą drogę zamykają po bokach białe, mchem i świerkami ubrane skały, pod któremi szumi po głazach Dunajec. W dali ukazała się altana, obok roiło się od gości. Nawet muzyka przybyła z Zakopanego i urozmaicała zabawę, przygrywając najstarsze melodye.
Plichta kazał z bata strzelić i wychylił się z bryki. Dojrzał ich Narwalski i wybiegł z Armanem na powitanie.
– A! jesteś pan doktorze! zawołał Arman, szanowny mecenas! Co za niespodzianka, nawet sędzia! proszę panów do nas, właśnie przygotowana przekąska i herbata – ależ mieliśmy obawę o pana Kolskiego! już chcieliśmy posłać górali na poszukiwania. Proszę panów siadać, panie niecierpliwie czekały na panów, bo chcą zwiedzać dalej dolinę, w ręce konsyliarza! Andziu! – pan sędzia Spisowicz!
Przywitawszy panie, zasiedli turyści na jednej z ław, zbitych z prostych desek, przed nieco wyższą ławą, reprezentującą stół. Piękna pani Arman gospodarowała z pomocą siostry, panny Adeli i kuzynek. Obok na trawie siedziało trzech małych Armanków pod opieką guwernera p. Koziełka; najstarszy malec, około czternastoletni Lolo, zajęty był właśnie rysowaniem kredą na plecach guwernera; dalej zaś dmuchał Narwalski z zapałem w samowar, że aż poczerwieniał jak piwonia. Podczas przekąski wyjaśniał Kolski geologiczne i fizyograficzne stosunki Kościelisk, Spisowicz dysputował z Armanem o metodach badań naukowych, spoglądając często na nową znajomą, piękną gospodynię, Narwalski asystował pannie Misi, jednej z kuzynek, a Plichta z Cichockim bawili się z dziećmi, dopytując: kiedy panny wstają? kiedy spać idą? czy lubią śpiewać? czy lubią pana Narwalskiego, czy wolą kogo innego? a malcy, ciągnięci za język, zdradzali wszystkie tajemnice panienek...
– Panowie, zachęcała gospodyni, proszę się posilać, bo pójdziemy dalej.
P. Koziełek wziął trzecią już czy czwartą szklankę herbaty, podniósł w górę i rzekłszy z namaszczeniem, ku nauce młodego pokolenia: Socrates laetus et libens venenum hausit! (Sokrates wypił wesoło i bez niechęci truciznę), wychylił szklankę.
Arman upodobał sobie tymczasem poważnego Spisowicza i zapraszając go do siebie, mówił:
– Spodziewam się, że pan sędzia zechce częściej wstąpić do mnie na pogadankę?
– Niestety! pojutrze odjeżdżam.
– Więc panu się tutaj nie podoba?
– Nic a nic. To jest... właściwie... podobają mi się góry... doliny... ale zdrowie mi nie pozwala.
Panna Adela spojrzała z podziwieniem na kolosalną iście postać Spisowicza i rzekła:
– E! pan sędzia wymawia się tylko zdrowiem, coś pana, albo może ktoś pana ztąd ciągnie?
– O! żaden ktoś, z pewnością.
– W góry, proszę państwa! zawołał Kolski, wznosząc siekierkę nad głowę, nie traćmy czasu, bo przy słońcu najpiękniejszy widok przedstawia dolina.
– Prowadź zatem doktorze!
– Adversus Hannibalem dux electus est Quintus Fabius (przeciw Hannibalowi obrano wodzem Kwinta Fabiusza), rzekł do pupilów p. Koziełek, wstając z trawnika.
– A propinacya jest? zapytał Plichta, bo tam w górze pragnienie wielkie, a nic nie dostanie! Ja biorę koniak dla bezpieczeństwa...
Brzegiem strumienia ruszono powoli w górę. Na czele biegł Kolski, podnosząc po nad głowę siekierkę i wołając od czasu do czasu: Proszę w lewo! teraz w prawo! tu piękny widok! Za nim biegł Narwalski z panną Misią, Adelą i kuzynkami, dalej Armanowie z sędzią, a dzieci z filologiem, Plichtą i Cichockim zamykali pochód. W drodze, w trudniejszych przejściach podawał sędzia kilka razy rękę pani Armanowej. Za jej dotknięciem czuł dziwne wzruszenie... Rozgrzany zdjął palto i okręcił je na parasol, który niósł jak karabin na ramieniu.
Nagle stanęło całe towarzystwo: woda zabrała kładkę.
– Spartam Eurotas amnis circumfluit (Spartę opływa rzeka Eurotas) mruknął p. Koziełek.
– Wojciechu! zawołał Kolski do jednego z górali, pokazując siekierką na drzewa, te sośniaki będą dobre...
Górale rzucili się z toporkami i jęli ścinać dwa sośniaki.
– Stójcie, zawołał sędzia, co robicie!?
– Zrobi się kładkę, odpowiedział jeden z górali, nie przestając rąbać.
– Jakżeż można coś podobnego robić! To przestępstwo lasowe!
– Więc nie ścinajcie, ozwała się panna Adela, pan sędzia przeniesie nas w bród.
Spisowicz dostał większego kataru na samą myśl że miałby nogi zamoczyć...
– Przecież i tutaj obowiązuje ustawa leśna, a paragraf sześćdziesiąty...
Panie poczęły się śmiać, Spisowicz umilkł i – mimo skrupułów co do przestępstwa lasowego, skorzystał z niego, to jest przeszedł po kładce. Po półgodzinnym marszu usiedli wszyscy pod krzyżem Goszczyńskiego, spoczywając po męczącej przechadzce.
Narwalski wziął na bok Kolskiego, Plichtę i Cichockiego. Proszę was na wszystko – przemówił do nich błagalnie, namówcie Armanów, albo przynajmniej popierajcie moje namowy, żeby jeszcze jaką wspólną wycieczkę urządzić... Arman jest zazdrosny o żonę, boi się ją za próg wyprowadzić, a ztąd i panny muszą przy nich w domu siedzieć... wy pierwsi umieliście jakoś obudzić w nim zaufanie... panna Misia nudzi się przy nich najokropniej...
– No, no! mój Tadeczku, rzekł klepiąc go po ramieniu Kolski, będziemy się starać, żebyś z panną Misią pospacerował jeszcze.
– Tylko mówcie panowie z Armanem wciąż o książkach, bo to widocznie dobrze go dla panów usposobiło... wracajmy do pań.
Spisowicz oparty o parasol stał obok Armanów (bo bał się usiąść na ziemi, aby się nie zaziębić), i w duchu obliczał, o ile też temperatura spadnie, nim wrócą do domu. Widząc przeciągającą się gawędkę, wtrącił nieśmiało:
– Czy nie byłby czas już wracać?
– Czy się panu już nudzi w tej uroczej dolinie?
– O! bynajmniej! ale... ale... panie podobno mają próbę teatru amatorskiego o szóstej...
– My! któż to panu powiedział? nic o tem nie wiemy.
– Nie pozwoliłbym żonie grać w teatrze, wtrącił chmurnie Arman, niedorzeczna zabawa!
– Plichta mi mówił... bronił się Spisowicz, myśląc w duchu: skłamał niegodziwie, będzie mię miał na sumieniu, jak się tu zaziębię, albo reumatyzmu dostanę! Oni gotowi siedzieć tu do wieczora, gapiąc się na góry!
– Skoro paniom się nie spieszy, dodał głośno, cieszyć się będziemy dłużej ich towarzystwem, chociaż wieczorne powietrze nie musi tu być zdrowe!...
– Ma słuszność sędzia – poparł go Arman – wracajmy przed spadnięciem rosy.
Kolski stanął znowu na czele pochodu.
Pod skałą «Pisaną», na której wszyscy podróżnicy ryją swe imiona, zatrzymało się towarzystwo, aby nazwiska swe uwiecznić na kamieniu. Wśród setek imion i nazwisk, od Tissota i Siemiradzkiego aż do Kolskiego i towarzyszy, wyrył p. Koziełek swą nazwę i napis: beneficia memini, obliviscor iniurias! (pamiętam o dobrodziejstwach, zapominam o krzywdach).
Plichta nie mógł już znaleźć miejsca na porytej i popisanej skale, stanął więc na głazie i wysoko rył scyzorykiem swe inicyały. Nagle stracił równowagę, runął i jął okropnie narzekać.
– Wody! wody! – krzyknęły panie, biegnąc ku upadłemu. – Konsyliarzu! co panu!?
– Butelka koniaku się rozbiła – jęknął Plichta i wyrzucił z mokrej kieszeni szczerby butelki. – Szczęściem, że manierka blaszana, bo byłaby się także stłukła!
– Większe szczęście, że konsyliarz nie szklany, bo także nie wróciłby cały po tym upadku.
Bez dalszego przypadku przybyli do swojego obozowiska, gdzie konsyliarza trudna a niespodziana czekała przeprawa. Kiedy rozmawiano o niefortunnej jeździe konnej Kolskiego, Plichta dawał mu rozmaite na przyszłość nauki co do kierowania koniem, użycia ostróg i bata, dając niedwuznacznie do zrozumienia, że zna się na sporcie końskim doskonale i jeździ jak stary ułan.
Ponieważ pani Armanowa czuła się utrudzoną, przeto małżonek jej zaproponował Plichcie, ażeby ustąpił jej swego miejsca w bryce, a sam na jej wierzchowcu wracał.
– Z największą przyjemnością – odparł konsyliarz, patrząc z największą nieprzyjemnością na damskie siodło wierzchowca. Nagle spostrzegł, że obok jego bryki stoi druga.
– A to czyja? – zapytał – czy wolna?
– Tu dzieci jadą z panem Koziełkiem.
Stracił wszelką nadzieję Plichta i wsiadł na konia.
Sędzia, dobrze otulony przed wieczornym wietrzykiem, zasiadł w bryczce obok Cichockiego, naprzeciw Armanów, gwarząc z Armanem o systemie indukcyjnym i dedukcyjnym przy badaniach naukowych, a spoglądając z uwielbieniem na jego małżonkę.
Panny, Kolski i Narwalski, dosiadłszy rumaków, ruszyli naprzód, a biedny Plichta, trzymając się oburącz damskiego siodła, błogosławił powolność dyszlowego rumaka. Jedynem urozmaiceniem niepokojów jego było częste zatrzymywanie pochodu celem odszukania bransoletki, szpicruta lub szpilki, gubionych peryodycznie przez panny.
Tak przybyli szczęśliwie do Zakopanego.
Arman zaprosił całe towarzystwo do siebie na dzień następny na podwieczorek, a turyści nasi, pomni próśb Narwalskiego, przyjęli chętnie zaproszenie. Sędzia, chociaż obawiał się wilgoci, bo podwieczorek na świeżem powietrzu zapowiedziano, nie śmiał odmówić pięknej gospodyni. Wrócił z narzekającym na wynalazek konnej jazdy Plichtą do domu; Kolski poszedł do gospody konferować z przewodnikami w sprawie wyprawy na Ganek, a Cichocki na gazety do kasyna.
więcej..