Posłańcy uśmiechu - ebook
Posłańcy uśmiechu - ebook
25 rozmów o odchodzeniu, opiece i czułości
Autor bestsellerowego Nieba dla akrobaty, nazwanego dekalogiem nadziei, rozmawia po latach z bohaterami swej książki. Gorzowskie hospicjum św. Kamila, które widział kiedyś jako niebo, które fascynowało go solidarnością w niesieniu pomocy choremu, zdało mu się po powrocie inne. Między ludzi wkroczyły ambicje, zmęczenie, wypalenie. Grzegorczyk o mało co uległby pokusie, aby uciec i ocalić lepsze wspomnienia. Ale na dnie tego kryzysu zauważył tę wartość największą i niezmienną - chorego. Tak samo bezradny i oczekujący na drugiego, mogący dać nagrodę - uśmiech, który zawsze będzie powracał. Na koniec zobaczył, że ten kryzys, jest glebą, która rodzi nowe owoce. I znowu nadleciały anioły. Grzegorczyk nigdy nie pisze laurek, uznaje, że życie jest piękne i święte takie, jakie jest nie ma potrzeby, by je pudrować.
Właściwie w każdej rozmowie padało słowo uśmiech. W najróżniejszych kontekstach i złożeniach. Słowo klucz. Kod, który wszystko otwiera. Dar, który przekazują sobie i chory, i jego opiekun. Uśmiech działa w obie strony. Dzięki niemu wszyscy stają się posłańcami dobra. (ze wstępu autora)
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-515-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W 2007 roku wydałem książkę Niebo dla akrobaty. Nie padają w niej żadne nazwiska, nie zostają wymienione miejsca, dzięki którym można by ustalić, gdzie toczy się jej akcja. Chciałem, żeby była to historia uniwersalna, żeby każdy odczytywał ją jako swoją, ale prawda jest taka, że urodziła się ona w gorzowskim Hospicjum św. Kamila na Stilonowej 21. Widziałem ludzi, którzy przeżywali tam swoje ostatnie miesiące, dni, godziny — niezwykle istotne, które niekiedy nadawały sens całemu ich życiu, prostowały zawiłe ścieżki. Niektórzy z nich po raz pierwszy spotkali się tam z dotykiem miłości. „Dom, w którym w każdym kącie stoi miłość” — tak powiedział jeden z pacjentów, domowników „Kamila”.
Tytułowym akrobatą był człowiek, który musi się przenieść na drugą stronę życia, dokonać niewyobrażalnego skoku akurat w chwili, kiedy jest najsłabszy. Obserwowałem kiedyś w hospicjum sparaliżowanego od pasa w dół pacjenta, który wchodził z trudem po schodach. Przy każdym z nich robił przystanek, koncentrował się, musiał rozkołysać swoje ciało, by wrzucić je na wyższy stopień. Wiedziałem, że coś mi to przypomina. Nagle uświadomiłem sobie, że tak właśnie wprawia w ruch swoje ciało na koźle gimnastyk akrobatyczny, nim dokona salta. Akrobata. Niebem w tytule byli ludzie hospicjum: wolontariusze, lekarze, pielęgniarki — wszyscy, którzy w tych ostatnich chwilach stają się dla chorego przedsionkiem nieba, bez których pomocy nie byłby w stanie przejść na drugą stronę — w sposób godny, ludzki.
Obserwowanie tych, którzy dla cierpiącego człowieka stawali się niebem, było dla mnie szczęściem. Darem. Zachwyciłem się nimi. Bez tego zachwytu niemożliwe byłoby napisanie tej książki. Niemożliwe byłoby jej napisanie, gdybym tego wszystkiego na Stilonowej 21 nie zobaczył, ale też gdyby „kamilowcy” nie podarowali mi swoich skarbów, czyli opowieści o nadzwyczajnych zdarzeniach, w których uczestniczyli.
* * *
Miarą wielkości człowieka jest jego stosunek do najsłabszych, powiedział Jan Paweł II. Tę wielkość w Gorzowie zobaczyłem i opisałem. Dostałem sporo dowodów na to, że ta opowieść wielu osobom pomogła. „Dzięki pana książce mogłem zapalić świeczkę na grobie mojego ojca, z którym przed śmiercią nie dane mi było się pojednać”. Takie zdania były dla mnie niezwykłą nagrodą. Spotkałem się też z nielicznymi głosami sceptyków, którzy twierdzili, że prawda o odchodzeniu człowieka jest o wiele bardziej bolesna i pesymistyczna, niż to przedstawiłem. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że jest inna strona hospicyjnej rzeczywistości, rzeczywistości człowieka, który musi się zmierzyć z chorobą nowotworową. Mógłbym napisać książkę, która byłaby ilustracją powiedzenia Jeana-Paula Sartre’a, że „piekłem jest drugi człowiek”. Mógłbym. Tylko po co robić coś, co nie daje człowiekowi nadziei?
Dwa lata temu poproszono mnie, bym napisał książkę z okazji dwudziestopięciolecia „Kamila”. Dano mi wolną rękę, jeśli chodzi o formę.
Z jednej strony czułem radość, a z drugiej ogarnęła mnie obawa. Nie wchodzi się bowiem drugi raz do tej samej rzeki. Wiedziałem także, że większość ludzi, którzy byli dla mnie inspiracją przy pisaniu Nieba dla akrobaty — odeszła ze Stilonowej, niekiedy wyjechali z Gorzowa. I były to odejścia, których pointą nie było słowo „dziękuję”.
Jednak podjąłem ryzyko. Zacząłem zbierać materiały. Oczywiście najważniejsze były rozmowy. Wiedziałem, że historia hospicjum jest historią ludzi, a więc istot pełnych sprzeczności. Mój mistrz duchowy, Roman Brandstaetter powtarzał, że sprzeczności są największym bogactwem człowieka. Prawda, ale relacje o tym, co się działo w „Kamilu” przez ostatnie lata, tak się wzajemnie wykluczały, że nie wiedziałem, komu zaufać. Były w nich takie pokłady wzajemnych wyrzutów i niechęci, że w końcu zadałem sobie pytanie: Jak to jest możliwe, jak to się dzieje, że grupa ludzi, którzy niejednokrotnie poświęcili wszystko, by ulżyć choremu, sama jest toczona przez raka? I kiedy wydało mi się, że muszę się poddać, bo nie zdołam napisać obiektywnej i jednocześnie budującej historii „Kamila”, usłyszałem zdanie, które sprawiło, że postanowiłem nie rezygnować. Bo być może wszystko się zmieniło, ale jedno pozostało — chory tak samo bezradny, tak samo oczekujący pomocy... Chory się nie zmienił.
A potem doszła jeszcze mobilizująca świadomość, że z tych wszystkich podziałów i kryzysów, które dotykały gorzowskie hospicjum, wyłoniło się dobro o wiele większe. Ludzie, którzy odeszli, pomnożyli ideę tego miejsca. Z jednej strony więc „Kamil” to wspaniała historia, która rozgrywała się na Stilonowej 21, a z drugiej — to wszystko, co z ziarna rzuconego w umysły i serca gorzowian się zrodziło. Każdy bez wyjątku, kto przeszedł przez „Kamila” w ciągu tych dwudziestu pięciu lat, jest jego cząstką. Każdy chory, wolontariusz, lekarz, pielęgniarka, kucharka, księgowa, kierowca, sponsor, ten, który dał złotówkę, i ten, który dał sto tysięcy.
Okruch wyrwany niepamięci jest rzeczą świętą — napisał Jean Guitton.
Z tych okruchów, które tu nazbierałem, które moi rozmówcy powyciągali ze swojej pamięci, nieraz ku własnemu zaskoczeniu, wyłania się niezwykła historia ludzi opętanych do szaleństwa ideą pomocy słabemu człowiekowi. Człowiekowi, który nie potrafi sam sobie pomóc, ale może dać nam nagrodę, której nic nie zastąpi...
Cudownym odkryciem było, że właściwie w każdej mojej rozmowie padało słowo uśmiech. W najróżniejszych kontekstach i złożeniach. Słowo klucz. Kod, który wszystko otwiera. Dar, który przekazują sobie i chory, i jego opiekun. Uśmiech działa w obie strony. Dzięki niemu wszyscy stają się posłańcami dobra.
Byłem coraz bardziej przekonany, że odkryłem właściwą drogę, a jednak ciągle powracała pokusa, żeby na srebrny jubileusz napisać laurkę, nie dotykać spraw bolesnych. Powstrzymała mnie świadomość jednej z najpiękniejszych prawd o idei hospicyjnej: „Hospicjum to jest życie”.
Życie jest piękne i święte takie, jakie jest. Nie ma potrzeby, by je pudrować.
* * *
Ta historia jest oczywiście niepełna. Nie sposób opowiedzieć dwudziestu pięciu lat dzień po dniu, „przepytać człowieka po człowieku”. Nie byłem w stanie dotrzeć do tych wszystkich, którzy przez lata budowali gorzowskie hospicjum. Ten niedosyt, a może nawet wyrzut sumienia, że nie porozmawiałem z wszystkimi, którzy rzuciliby nowe światło na historię „Kamila”, pozostanie. Pocieszam się myślą, że dwadzieścia pięć rozmów na srebrny jubileusz, które tu zamieszczam, stanowi symbol. Symbol jest jak studnia. Nie wyczerpiemy jej, ale możemy się z niej napić. Chciałem spojrzeć na „Kamila” z najróżniejszych punktów, dać prawdę o różnorodności osób zaangażowanych w to wielkie dzieło. Jestem świadom, że jest to tylko próba, jedna z możliwości opowiedzenia o przypadkach Hospicjum św. Kamila w Gorzowie. Symbolicznie też zamieściłem „rozmowę” z nieżyjącą już wolontariuszką, Jagodą Iwaszko. Rozmawiałem z nią przed laty przy okazji pisania Nieba dla akrobaty. Jej wyznania zatopiłem w opowiadaniach. Teraz zamieszczam jej cudowne świadectwo, które spisała z okazji dwudziestolecia „Kamila”. Cieszę się nim bardzo, a Jagoda Iwaszko jest obrazem tych wszystkich, którzy odeszli i w niebie odebrali nagrody za serce, które rozdawali w hospicjum. Odebrali nagrodę obiecaną w Ewangelii: „Cokolwiek, uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”.
Jan Grzegorczyk
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiMiłości życzę
Rozmowa z Danutą Laskowską i Alicją Michalską, wolontariuszkami
Jan Grzegorczyk: Panie były na początku?
Alicja Michalska: Myśmy zakładały hospicjum wraz z innymi, ale na początku był ks. Piotr Kępka, to on rzucił ziarno. W nim się to wszystko zrodziło. Młody kapłan, który mówił, że choroba śmiertelna to nie jest kara, że jest pewnym doświadczeniem, z którego my musimy wyciągnąć wnioski. Spotkanie z człowiekiem umierającym może wyzwolić niesłychane pokłady dobra i w nim, i w tych, którzy będą mu towarzyszyć.
Danuta Laskowska: Pisał pracę magisterską z opieki hospicyjnej, zajmował się londyńskim hospicjum założonym przez Cicely Saunders, twórczynię współczesnej medycyny paliatywnej, i w każde wakacje wyjeżdżał do Londynu. Wcześniej miał pisać pracę seminaryjną o eutanazji, ale, jak mówił, zupełnie mu to nie leżało. Hospicjum, pomoc umierającemu to była jego idée fixe. Ludzie pojęcia przecież o tym nie mieli, jak to ma wyglądać. Co to jest? Ja widziałam w szpitalu, jak ludzie umierali. On się na tym znał i mówił o tym z wielkim zapałem.
A.M.: Historia londyńskiego hospicjum ma akcent polski. Cicely Saunders w czasie studiów pracowała jako wolontariuszka w szpitalu św. Łukasza w Londynie. Tam, w 1947 roku, poznała Dawida Taśmę, nieuleczalnie chorego i umierającego Polaka, i zaprzyjaźniła się z nim. Podczas rozmów z przyjacielem zrodziła się myśl o potrzebie stworzenia miejsca, gdzie ludzie umierający mieliby zapewnioną odpowiednią opiekę i mogliby dopełnić swego życia w godności i spokoju, wolni od wszechogarniającego bólu. Na kilka dni przed śmiercią Dawid Taśma ofiarował Cicely Saunders wszystkie swoje oszczędności (500 funtów), przeznaczając je na budowę takiego miejsca — domu — przyszłego Hospicjum św. Krzysztofa. Gdy Dawid umarł, Cicely zaczęła przygotowania do realizacji idei hospicjum. Podjęła studia medyczne, następnie zatrudniła się w szpitalu, gdzie specjalizowała się w opiece nad umierającymi, zbierając jednocześnie fundusze na wzniesienie przyszłego ośrodka. Budowę hospicjum ukończono w 1967 roku.
A u nas na początku lat 90. służba zdrowia była nieprzygotowana do opieki nad człowiekiem chorym terminalnie. Śmierć była tematem tabu, w sytuacji śmiertelnej choroby w rodzinie, w czterech ścianach, rozgrywał się dramat osamotnienia. Umierający przeżywał wraz z bliskimi cierpienie, ból i niemoc, nie było miejsca, organizacji czy instytucji, do której mogliby przyjść po pomoc. Szpitale na okoliczność śmierci zapewniały wówczas niezbędne, regulaminowe minimum. Ale ono nie zapewniało godnego odchodzenia.
D.L.: Tak, no więc kiedy Piotr nam to opowiadał, u nas była pustynia. Nasza medycyna wobec człowieka chorego terminalnie była bezradna. I on nas skrzyknął.
Jak?
D.L.: Oryginalnie... Pamiętam moment, kiedy poznałam księdza Piotra. To było u Kazimierza Szperki. W latach dziewięćdziesiątych został dyrektorem szpitala wojewódzkiego. Był chirurgiem, podobnie jak ja był bezpartyjny. Były jego imieniny. Poszłam do jego gabinetu, byłam od lat dyrektorem Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, no więc taka wizyta „na odpowiednim szczeblu” — siedziała tam już grupa jakichś ordynatorów, lekarzy, kolegów. Tłum — jednych znałam, drugich nie znałam, i na wejściu wypaliłam: — Kaziu, miłości, miłości i jeszcze raz miłości ci życzę! Nie wiem, skąd mi te słowa przyszły. Nagle patrzę, siedzi ktoś w sutannie. A tu to moje frywolne wejście. Towarzystwo ubawione. A Piotruś sobie siedział i się uśmiechał, grubasek w okularach, blondynek. Nie zapomnę jego miny — do końca życia — to był dla mnie niezły szok. Mówię sobie: Łał — ale wyskoczyłam. A on spokojny, taki ciepły, uśmiechnięty. Na to Szperka mówi tak: — Proszę księdza, z tą kobietą to warto się zaprzyjaźnić. Ona cholernie dużo może. A ja myślę: Co ksiądz ma się ze mną... co ja mogę dla księdza?...
I zaprzyjaźnił się?
D.L.: Na przyjęciu już nic wielkiego się nie stało. Rozstaliśmy się... Za jakiś czas odbieram telefon: — Pani doktor Laskowska? Nie wiem, czy pani sobie przypomina, poznaliśmy się u doktora Szperki... — spokojny głos. Ja mówię: — Ksiądz? Byłam trochę zawstydzona tamtym moim zachowaniem. On mówi: — Czy moglibyśmy się spotkać? I tłumaczy, że zajmuje się jakąś tam opieką hospicyjną w szpitalu. Temat zupełnie mi obcy, nie miałam ochoty w niego wchodzić. Dużo straciłam ludzi bliskich i wolałam — nie. — Pani doktor, ja tylko chciałem się spotkać... I czy możemy na mszy w kaplicy, w szpitalu?
A pani jako lekarz z czego miała specjalizację?
D.L.: Miałam kilka specjalizacji, główną była epidemiologia. Prowadziłam również poradnię laryngologiczną. Od lat siedemdziesiątych interesowałam się bioelektroniką, pasjonowałam się ks. prof. Sedlakiem. Właściwie to on powinien figurować na sztandarach odkryć tej naszej natury energetycznej człowieka, no ale to nie było wtedy dobrze widziane, bo tego typu rzeczy miały być owiane tajemnicą.
Pochodzę z rodziny niepasującej za bardzo do komuny, mój ojciec miał papiery, że wykańcza partyjnych, co było zresztą nieprawdą, bo tępił złodziei, a że złodzieje się kryli pod płaszczykiem partii, to już była ich sprawa... Ojciec był planistą, głównie w stoczni, na wiele lat przed Wałęsą był niesiony na rękach stoczniowców, potem oczywiście dostał wilczy bilet. Charakter mam po nim — bardzo twardy kręgosłup — nie chwieję się na wietrze. Jestem rzetelna, do bólu szczera, jestem strzelec, więc jeszcze też taki mam astrologiczny charakter, podobno specyficzny — nikomu nie robię krzywdy, ale czasem mówię może niezbyt taktownie. Strzelec.
Tym razem to ks. Kępka panią ustrzelił. Wróćmy do jego zaproszenia...
D.L.: No więc poszłam na tę mszę. Patrzę, kilkanaście osób, wieczorna msza — siedzi tam dwóch czy trzech pacjentów, być może jakieś siostry, kilku lekarzy, kolegów z różnych szpitali. I msza się odbywa — bardzo nietypowa. Ksiądz przeczytał ewangelię spokojnie. Potem powiedział dwa, trzy zdania, takie niby kazanie i usiadł. Nic. Cisza. Grobowa. Niewiele powiedział, ale takim tonem, że każdy sobie zadawał pytanie: co właściwie w tej ewangelii było takiego, czemu on siedzi, o co tu chodzi? Przynajmniej takie były moje odczucia.
A.M.: Jego kazania to jest osobny rozdział. Zawsze tak mówił, jak wspomina Danusia, niezwykle krótko, dawał do myślenia, a nie do słuchania. Pozostawiał czas na refleksję po każdym kazaniu z niejednokrotnie zaskakującą puentą.
D.L.: On był w ogóle jakimś niezwykłym człowiekiem... A wtedy nagle wstał i mówi: — Muszę powiedzieć, dlaczego się tu spotkaliśmy. Chciałem państwu przedstawić komisję założycielską nowo powstałego hospicjum. No i między innymi wymienia mnie.
Bez zgody? Nie próbowaliście wyjaśnić, prostować?
A.M.: Każdy był zaskoczony, bo wszyscy, którzy tam byli, zdawali sobie sprawę, że dzieje się coś ważnego, mieliśmy wewnętrzne przekonanie, że ten młody ksiądz zbliżył się do tajemnicy śmierci i widzi potrzebę działania, konieczność wykreowania nowej rzeczywistości — bardzo ważnego aspektu naszego człowieczeństwa.
D.L.: Ale co ja miałam w kościele przy ludziach powiedzieć, że co? Że on jest bezczelny, że kłamie?... No, mimo tej mojej odwagi i szczerości... milczałam. I tak mrugnął do mnie, i się uśmiechnął. I to już mnie powaliło zupełnie. Oczywiście, wtedy już sobie zdałam sprawę, że ten młody człowiek ma nieprawdopodobną charyzmę. Moja sekretarka, która w ogóle nie chodziła do kościoła, powiedziała, że to jest ksiądz, u którego mogłaby się wyspowiadać.
Pani też była na tej mszy?
A.M.: Tak, z tym, że mnie ściągnęła pani doktor Zofia Lech, lekarka z wieloletnim doświadczeniem prowadzenia laboratorium szpitalnego w Szpitalu Neuropsychiatrycznym w Gorzowie, także pediatra. Osoba, która angażowała się w ważne charytatywne działania na rzecz potrzebujących dzieci, rodzin i osób samotnych. Powiedziała mi, że w sprawie hospicjum się na pewno spełnię, że mnie tu widzi. Byłam wtedy przewodniczącą Regionalnej Sekcji Ochrony Zdrowia Solidarności w naszym województwie — jeszcze wówczas gorzowskim. W Polsce był to czas wielorakich zmian różnej natury: społecznej, socjalnej, politycznej i rynkowej. I jednoczesne poszukiwanie wartości religijnych połączone z tworzeniem się solidarności międzyludzkiej. A ksiądz Piotr... To jest niesamowite, że udało się mu zaangażować tyle pielęgniarek i tylu lekarzy, którzy, można powiedzieć, do tego czasu chodzili, działali samodzielnie. Więcej — pościągał lekarzy z trzech gorzowskich szpitali, które jakoś ze sobą konkurowały — każdy z nich był państwem w państwie, a tu nagle powstaje ruch, który zaczyna je wszystkie łączyć. I na czele tego ruchu stoi nie żaden autorytet lekarski, tylko ksiądz. Ludzie, których nic wcześniej nie łączyło, a może nawet trochę dzieliło, poczuli takie braterstwo. Myśmy się stali tak, jakby nas łączyło podwórko, piaskownica, nieważny był wiek, rola społeczna, zawodowa. Wkrótce zaczęli dołączać ludzie innych zawodów. Zrozumieli to, co mówił w mediach ks. Piotr: „Nie pytaj, komu bije dzwon. Jutro ty albo ktoś z twoich bliskich może potrzebować tej pomocy”.
D.L.: Wkrótce po tej mszy pojechaliśmy całą grupą nad morze. Mój mąż dobrze zarabiał, bo miał już wtedy firmę prywatną, zafundował paliwo, zafundował nam hotel, cały pobyt w Gdańsku na międzynarodowej konferencji opieki paliatywnej. Nie wiem, kto to organizował, ale była pani profesor Pensonowa z Anglii.
A.M.: Ksiądz Eugeniusz Dutkiewicz...
D.L.: Tak, Dutkiewicz. Myśmy jeszcze wtedy mało tych ludzi znali. Było kilkaset osób na tym zjeździe. I wtedy ks. Piotr Kępka po raz pierwszy widział morze.
A.M.: To było nadzwyczajne... II Ogólnopolskie Forum Ruchu Hospicyjnego w Gdańsku — konfrontacja naszych gorzowskich, hospicyjnych planów, zamierzeń... poznawanie własnych i cudzych możliwości, osobistych talentów i moc wzruszeń, jakaś jedność serc... i w tym wszystkim los każdego z nas.
D.L.: Tak. Zawieźliśmy go na plażę i on chodził w tym piasku, wszedł do wody — jak małe dziecko...
A.M.: Nie mogłam uwierzyć, że on jest pierwszy raz nad morzem. Wszyscy mieliśmy taki entuzjazm dziecięcy, energię do tworzenia czegoś nowego, niezbędnego. Nas łączyła nić porozumienia, niewypowiedzianej wspólnoty, podobnej wrażliwości.
D.L.: Taka świeżość...
A.M.: Jakbyśmy się znali od lat i na ten moment znaleźli się w innym świecie bez przeszkód i barier, bez tzw. obiektywnych trudności. Wtedy w Gdańsku przejeżdżaliśmy obok wesołego miasteczka. Była taka olbrzymia karuzela i ja mówię: —Wiecie co? Ja nigdy nie byłam na takiej karuzeli, tak jak Piotr nigdy nie był na plaży. Chodźmy na karuzelę! Ale nie poszliśmy, było już za późno. Robiliśmy wszystko, żeby podtrzymać ten żar dziecięcy... fascynację życiem, możliwością tworzenia czegoś dobrego, rodzącą się jedność wspólnoty. Hospicjum poza ogromem odpowiedzialności, jaką zapowiadało, stawało się dla nas także obszarem tworzenia międzyludzkich więzi. My w tym widzieliśmy radość tworzenia. Był tam m.in. Leszek Skorb — anestezjolog, doktor Barbara Gordzijewska— internistka, panie: Danusia Wilk, Irena Witkowska. O instytucji nikt wtedy nie myślał. Byliśmy pochłonięci ideą, dyskusjami, planami, tworzeniem możliwości, formułowaniem oczekiwań i zadań — takie koncepcyjne pospolite ruszenie.
Pamiętam, że drugiego dnia na forum w Gdańsku, podczas śniadania, tak nas pochłonęła dyskusja nad planem domu hospicyjnego, że czas przestał istnieć. Tymczasem ks. Piotr miał wraz z innymi kapłanami celebrować mszę św. w kościele oddalonym znacznie od naszego hotelu. My mogliśmy się spóźnić, ksiądz nie. Danusia była swoim autem. Błyskawicznie wskoczyliśmy do samochodu. Droga z hotelu do kościoła przypominała wyścig z czasem. Z zawrotną prędkością, ryzykiem mandatu, okrzykami strachu i duszą na ramieniu dotarliśmy do celu prawie punktualnie. Danusia okazała się świetnym kierowcą. Ksiądz zdążył. Często to później wspominaliśmy.
Hospicjum miało być naszą pracą dla innych, ale równocześnie stwarzało poczucie wzajemnej troski o nas samych. Musieliśmy móc na siebie liczyć.
D.L.: Tak, tak było. Tyle śmiechu... entuzjazmu. W 1993 roku do budżetów zbiorczych wojewodów przekazana została rezerwa ministra zdrowia i opieki społecznej z przeznaczeniem na inicjację i rozwój ruchu opieki paliatywnej i hospicyjnej. Mnie wybrano na przewodniczącą, właściwie zmuszono... Nawiązaliśmy wtedy wspaniałą współpracę z profesorem Jackiem Łuczakiem — on był przewodniczącym Krajowej Rady Opieki Paliatywnej i prowadził katedrę onkologii w Akademii Medycznej w Poznaniu.
A.M.: Tak, Łuczak był takim mentorem w tej dziedzinie. Uświadamiał nam, że to, co robimy, nie jest tylko realizacją obowiązku z tytułu zawodu, służby, posługi. Że to jest coś większego, głębszego. Że to jest ogromny obszar zaopiekowania się ludźmi umierającymi we wszystkich wymiarach, ich rodzinami, dziećmi. Pomocy potrzebowali dotknięci schyłkiem życia w chorobie pacjenci nowotworowi, ich wystawione na trudną rzeczywistość rodziny i my — pracownicy ochrony zdrowia chcący zmian, by stawić czoła wyzwaniom opieki paliatywnej. Pierwsze zespoły pielęgnacyjne, swoiste specjalistyczne wspólnoty jeżdżące na ratunek do domów chorych, były wystawione na wielką próbę.
D.L.: Różne aspekty ruchu hospicyjnego: medyczne, psychologiczne, duchowe... Tak, to była piękna teoria, ale mi nadal nie mieściło się w głowie, że mogę towarzyszyć umierającemu. I pewnego dnia Piotr dał mi zadanie. Umieścił mnie przy chorym, w jego całej poranionej rodzinie. Źle się tam działo, a on uznał, że powinnam tam pojechać. Potwornie się tego bałam. Obcy ludzie, chory, któremu pomóc nie potrafię. Zdradzał żonę, zostawił rodzinę i wrócił, gdy trzeba się było nim zaopiekować. Co ja tam mam właściwie zrobić? A tu przyjęto mnie jak królową, stół zastawiono. Jakieś wyroby wspaniałe. Podjeżdżałam pod wieżowiec moją hondą, która na tamte czasy była czymś wyjątkowym. Wszyscy z okien spoglądali, kto tu podjechał? Zaczęłam jeździć systematycznie. Ile rzeczy było do ogarnięcia. Przede wszystkim takiego chłopa ponad metr osiemdziesiąt przenieść do ubikacji — przecież pampersów nie było. Mieszkanko małe — masakra.
Nie spodziewała się tego pani?
D.L.: Nie...W związku z tym udałam się natychmiast do domu opieki społecznej. Pytam: — Nie macie takich fotelików z wysuwanym nocnikiem? I może jakiś materac przeciwodleżynowy? — A wiesz, dostaliśmy coś z darów. Ja mówię: — To tutaj mi przyślijcie. A jeszcze przydałby się podnośnik... Wiedziałam, że są, bo ja kontrolowałam te obiekty. Nawet nie kazali mi po to jechać. Sąsiedzi przychodzili: — Pani doktor, a jak moglibyśmy pomóc. Byłam świadkiem, jak uruchomiła się sąsiedzka solidarność.
I to wszystko dzięki księdzu Kępce?
D.L.: Tylko!
Czyli on wskazał drogę, na której zrealizowały się „miłosne” życzenia dla Kazimierza Szperki? Przekroczyła pani siebie...
D.L.: Na pewno, przecież to nie była moja bajka. Jak szłam do tej rodziny, pytałam, co ja mam tam robić. A on tylko pokiwał głową i mówi: — Pani będzie wiedziała, co.
A.M.: To był początek. Wkrótce zobaczyliśmy, że potrzebujemy jakiegoś obiektu, w którym moglibyśmy utworzyć hospicjum stacjonarne. Okazało się, że nie jesteśmy w stanie objąć opieką wszystkich potrzebujących, a struktura służby zdrowia nie pozwalała rodzinom zaopiekować się chorymi w taki sposób, żeby to było skuteczne. Problemem były postawy etyczne, przyzwyczajenia personelu szpitalnego, brak standardów i model leczenia przeciwbólowego — chodziło o dostęp do morfiny, o leczenie przeciwbólowe w domach chorych i o intymną przestrzeń dla chorych i ich bliskich. Pani doktor Gordzijewska jeździła z posługami medycznymi do tych domów, wszystkim zajmowała się społecznie; nikt z nas nie brał pieniędzy za tzw. posługę w ramach hospicjum. Mikstury przeciwodleżynowe powstawały w laboratoriach, w domach chorych i w miejscach pracy medyków, ze składników trudnych wówczas do zdobycia. Doświadczaliśmy ogromnej ofiarności ludzi. Rodziny przeżywające stratę i żałobę włączały się do pomocy. Lekarze, pielęgniarki, inni członkowie zespołu, wszyscy poświęcali czas bezinteresownie. To nas bardzo mobilizowało, ale jednocześnie wskazywało na braki systemu i nasze miejsce w tym systemie. Zachęcało do ciągłego szkolenia i doskonalenia się. Dyrekcje wszystkich gorzowskich szpitali zaangażowały się w pomoc dla hospicjum. Przekazywano dary, zapasy z magazynów. Wsparcia udzielano na różnych płaszczyznach. Wydział Zdrowia Urzędu Wojewódzkiego w osobie doktora Ryszarda Huminiłowicza inicjował w ministerstwie na prośbę prof. Jacka Łuczaka zabezpieczanie środków na cele paliatywne i hospicyjne.
W naszym hospicjum udzielali się wówczas najlepsi spośród pracujących w zawodach medycznych. Każdy chciał wnieść przysłowiową cegiełkę. Swój niezatarty ślad zostawili anestezjolodzy: Krzysztof Wruk — prowadzący pierwszą w hospicjum poradnię walki z bólem, Waldemar Gwozdowski, Jacek Zajączek, Lech Skorb i wielu innych. Andrzej Kanikowski, Zofia Zadrożna, Mieczysław Kulik, Jan Jarosz, Józef Hajdamowicz, Ryszard Kowalewski, Elżbieta Horaczuk-Januszewska. Pielęgnacji uczyły najbardziej doświadczone pielęgniarki, ikony zawodu pielęgniarskiego. Pomocy udzielali psychiatrzy: Franciszek Zmyślony, Kamil Paszyński.
D.L.: Nie każdy mógł chorego z rodziny umieścić w szpitalu.
A.M.: Tak — chodziło o to, żeby ulżyć rodzinom, bo były wyczerpane ciągłą opieką, w którą są zaangażowane ogromne emocje, siły fizyczne, nieustająca uwaga i praca oraz koncentracja na potrzebach chorego. Każdy z nas wie, jak to jest, gdy w oczach niknie ktoś bliski i kochany. A poza tym my sami potrzebowaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy się spotykać, szkolić, organizować. To na dłuższą metę nie mogła być parafia albo kapliczka szpitalna czy wynajęta salka konferencyjna. Musieliśmy się zarejestrować, stworzyć statut. To już nie mogła być bezustanna partyzantka. Opieka nad śmiertelnie chorym jest trudna i wyczerpująca. Człowiek sprawujący taką opiekę potrzebuje zaplecza, m.in. duchowego. Inaczej wypali się. Odczuwaliśmy, jak ważny w pracy, obok aspektu humanitarnego, jest wymiar duchowy. Był z nami ks. Piotr, który prosił także o pomoc swoich kolegów i przyjaciół. Pamiętam spotkania z ojcem Madejem — zakonnikiem i poetą. To były piękne katechezy. Początek nie tylko naszej misji. Po takich spotkaniach mieliśmy pewność, że człowiek jest istotą wielopoziomową. Poznawaliśmy potrzeby własne i oczekiwania podopiecznych.
D.L.: Właśnie na parafii u Piotra tak uczuciowo zadziałaliśmy na prezydenta Gorzowa, że jak się zwalniał obiekt po żłobku, prezydent obiecał, że nam ten obiekt da. I słowa dotrzymał. Umówiliśmy się na wręczanie kluczy. W archiwach Hospicjum św. Kamila na pewno jest zdjęcie z tego zdarzenia. Stoimy z Kępką i przedstawicielami miasta przed obiektem. Tak wypucowanego obiektu, odmalowanego, nie widziałam po wyprowadzce żadnego użytkownika. Wszystkie dziury w tynkach były na szybko wybielone, parkiety były wylakierowane, choć nie wycyklinowane, był taki błysk... Projekty zagospodarowania obiektu zaczęli robić moi inżynierowie z sanepidu. Planowaliśmy — taka była nasza idée fixe — żeby były maleńkie salki. Nie miał to być szpital dla przewlekle chorych, tylko miało to być miejsce, gdzie można było pod dobrą opiekę oddać członka rodziny na czas wyjazdu na urlop, czy gdzieś do sanatorium, na czas załatwiania jakichś spraw. Ale mogło być i tak: dowiadujemy się, że gdzieś mieszka samotny człowiek, który umiera, który skłócony jest z rodziną. Albo sytuacja, kiedy przyjeżdża mamusia i ma zapewnione obok syna miejsce do spania, minikuchenkę. Robi mu naleśniczki, jakiegoś omlecika, którego on lubi. Bez hotelu na zewnątrz.
Wiedzieliście, że trzeba stworzyć dom...
D.L.: Tak — dom. Nie szpital.
I ksiądz Kępka jeszcze był przy odbiorze tego obiektu?
D.L.: Tak! On jest tam przecież z nami na tym zdjęciu. Był przy tworzeniu projektu. Przecież myśmy tworzyli statut, w którym pomagała bratowa Aluni, sędzia...
A.M.: No przecież w statucie znajdują się w większości zdania zaczerpnięte z jego pracy seminaryjnej o hospicjum. Statut uwzględniał postawę wobec śmierci, potrzebę pomocy umierającemu, określał charakter i zakres tej pomocy, wymieniał metody opieki i zabezpieczenia przeciwbólowego oraz nakładał obowiązek doskonalenia umiejętności towarzyszenia w czasie dokonywania bilansu życia umierającego. Ksiądz Piotr przekazał nam kluczowe treści i ważne szczegóły, a Ewa definiowała je w języku statutowym z zachowaniem prawniczych sformułowań i reguł. Ze statutu wyłaniał się nowy etos służby człowiekowi umierającemu. Pamiętam, że na spotkanie statutowe na terenie parafii, w której pracował ks. Kępka, Ewa przyszła z niespełna dwuletnim synkiem. Kubuś bardzo się nudził i odciągał ją od pracy. Aby opanować sytuację, ksiądz, jak najlepsza niania, zajął się chłopczykiem. Sprawdził się w tej roli. Było dużo śmiechu. Ten pierwszy statut powstał bez przeszkód, mieliśmy świadomość historycznej chwili. Rodziło się nowe stowarzyszenie z kartami do zapisania, jak los dziecka, które wtedy towarzyszyło naszym pracom. Jakub obecnie pomaga ludziom jako prawnik, a Stowarzyszenie Hospicjum św. Kamila w Gorzowie to dwudziestopięcioletni ważny i niezastąpiony element ruchu hospicyjnego z bardzo ciekawą historią.
D.L.: I nagle nie wiem, co się stało. Dostaliśmy ten obiekt, były wakacje i po wakacjach, dowiadujemy się, że przenoszą ks. Kępkę z Gorzowa.
Co się stało?
A.M.: Nie wiem. Może zazdrość o jego dokonania, o jego kontakty, może jakieś intrygi. Ja nie wiem, co mogło być powodem, może to było zwykłe regulaminowe postanowienie w stosunku do duchownego w Kościele — z czego nie zdawaliśmy sobie sprawy i nie doceniliśmy niebezpieczeństwa, czyniąc z księdza lidera naszego ruchu. To było zaskakujące i wręcz nie do uwierzenia. Wiadomość była szokiem. Podcięła mam skrzydła.
A nie było w was buntu?
A.M.: Ależ był, oczywiście — po ludzku, taki bunt, złość, rozczarowanie. Pisaliśmy pisma, jeździliśmy do biskupa, rozmawialiśmy...
D.L.: Pojechaliśmy grupą... z taką wiarą jechałam. Ale biskup był nieprzejednany. Powiedział, że to nie jest robota dla Kościoła, niech się tym cywile zajmują, a nie — wszystko na Kościół. Ja mówię: — księże biskupie, ale Kościół to my. Wy jesteście tylko hierarchami. Jak on się... aż mu ręce się zaczęły trząść.
Mówił, że ksiądz Piotr jest za młody. My na to, że mamy doświadczenie administracyjne, że nie pozwolimy wejść w jakieś kłopoty, przecież po to właśnie my jesteśmy, ale my tej idei nie znamy, on jest fachowcem, on jest specjalistą. Proszę go zostawić chociaż na ten czas, dopóki to ruszy... Nic nie pomogło. Tłumaczyliśmy, co to jest ruch hospicyjny. Biskup powiedział, że to są sprawy świeckich... i nie mamy w to mieszać duchownych. Nam opadły szczęki, mówiąc trywialnie. Ja nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Piotrek miał inicjatywę, on nie mówił o wielu rzeczach, a robił. Dostał nagrodę — indywidualność roku. Za to, że przełamał styl myślenia. To był kapłan bardzo uduchowiony, ale nie kościółkowy. Miał wizję posługi duchowej, w której było miejsce dla każdego chorego bez względu na to, jakiego był wyznania — Żyd, katolik, świadek Jehowy — nieważne.
A.M.: Gdyby Piotr został, moglibyśmy czerpać z jego zapału, z tej jego idei. A tak — każdy musiał w sobie to znaleźć. Może w tym był jakiś sens, że każdy musiał sobie odpowiedzieć, jaka jest jego rola w tym ruchu. Po odwołaniu Kępki nastał czas bezkrólewia. Przez rok doszło do upadku obiektu. Szyby powybijane, weszli do niego bezdomni. W następstwie tego prywatne osoby finansowały ochronę obiektu. Konieczne były szybkie decyzje i celowe działania.
Nie dopytywałyście księdza Kępki, co się stało?
D.L.: Powiedział tylko, że miał stanowczą rozmowę, prosił, żeby go zostawić... To wszystko, o czym rozmawiamy, opowiedziałam Grażynie Cudak z „Ziemi Gorzowskiej”. I to się znalazło na pierwszych stronach gazet. Wielu mi mówiło: „Danka — wyrok śmierci na siebie wydałaś”. Nie myślałam o tym, zawsze się kierowałam prawdą, tak jak mój ojciec.
A.M.: Do dziś nie wiemy, co stało za decyzją biskupa Dyczkowskiego. A trzeba powiedzieć, że był on później bardzo zaangażowany w dzieło naszego hospicjum, często je odwiedzał z różnych okazji, szczycił się nim. Pamiętam, jak pewnego razu sprowadził chyba kilkunastu biskupów, by im pokazać „Kamila”. Na pewno już by wtedy nie powiedział, że hospicjum to sprawa tylko świeckich.
I co się działo z „Kamilem”?
A.M.: Nie mieliśmy wyboru, trzeba było kontynuować remont. Trzeba było kupować materiały, pilnować, żeby to wszystko dobrze przebiegało, ja tam chodziłam po wylewanych betonach z inspektorem nadzoru. Dbałam o jakość remontu, wypłacalność Stowarzyszenia, gospodarkę funduszami i rozliczenia wpływów od darczyńców.
D.L.: Ja się wtedy już wyłączyłam. Zmieniły się władze, opcje polityczne, zaczęto pytać: a co z obiektem, a dlaczego on stoi, a dlaczego nic się tam nie dzieje? A co się miało dziać? Kto tam miał co robić, jak księdza nie było? Ja? Alicja? Poproszono Jadzię Wiszniewską.
A.M.: Jadzia została prezesem, była w randze lekarza wojewódzkiego, potem została dyrektorem wydziału pomocy społecznej... Doskonale wiedziała, jak to wszystko robić, żeby społeczne pieniądze nie były marnowane i wszystko było zgodne z prawem. Zaangażowała nowe osoby do pomocy przy modernizacji obiektu. Miała dużo serca do realizacji idei i jej materializacji.
D.L.: No i była dobrą dyplomatką, potrafiła z wszystkimi się ułożyć. Za Piotra Kępkę postawiono Edytę Jaszul. Potem jeszcze na parę miesięcy ksiądz Piotr wrócił. Ale to już nie było to samo. Statut już był zmieniony, nie tak, jak on chciał — on się denerwował, dusił się w tym. To już nie było jego. Wyparował z niego dawny entuzjazm.
Po Jadwidze Wiszniewskiej przyszła Ewa Parfienowicz, po niej przyszedł ks. Władysław Pawlik. Była siostra Michaela Rak. Zmieniali się ludzie. Czy można powiedzieć, że był jakiś złoty okres w „Kamilu”?
A.M.: Nie ma czegoś takiego. To są losy ludzi, były wzloty i upadki. Każdy, kto działał czy pracował w hospicjum, był bardzo ważny dla jego tworzenia i funkcjonowania. Każdy bez wyjątku pozostawił swój ślad. Hospicjum nie przetrwałoby bez nich. Były kryzysy, ale myślę, że one się dzieją po coś, są jakąś drogą, po której kroczy „Kamil” w Gorzowie.
My, gorzowianie, możemy być dumni, że hospicjum trwa dwadzieścia pięć lat, że nas na nie stać, bo po części finansujemy je z naszych nie zawsze grubych kieszeni, tworzymy je nadal, bo umierali, odchodzą i będą tam spotykać śmierć nasi bliscy, bo poprzez „Kamila” doświadczamy głębi naszego życia, jego smaku.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki