Poślubiona korporacji - ebook
Poślubiona korporacji - ebook
A ja... siedziałam, uśmiechałam się do nich, ale oni mnie nie widzieli. Nie dostrzegali zewnętrznego świata. I myślałam o tym, jak dobrze byłoby mieć pracę, którą by się kochało. By wstać codziennie rano z przeświadczeniem, że nie będzie to kolejny zwykły dzień, ale że dziś zrobię coś specjalnego coś magicznego. Że coś osiągnę.
CZYTAJ FRAGMENT "POŚLUBIONEJ KORPORACJI"
Marzenia Walerii Ross, atrakcyjnej trzydziestolatki, spełniają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zdobywa wymarzoną pracę i bardzo ambitnie podchodzi do powierzonych jej zadań. Dość szybko zostaje wciągnięta w wir projektów, wielkiego biznesu i spotkań. Wieczorami, popijając wino z butelki, odpowiada na służbowe maile, pracuje też po nocach, w weekendy i święta. Urlop wydaje się abstrakcją, a gdy już nadchodzi, to i wówczas praca nie pozwala o sobie zapomnieć. Z każdym dniem Waleria coraz bardziej oddala się od rodziny i przyjaciół, a pragnienie wielkiej miłości zagłusza przelotnymi związkami i odpowiadaniem na jeszcze większą liczbę pojawiających się maili. Korporacyjne macki już ją oplotły, ale od takiego życia jest już uzależniona - podkręca adrenalinę i daje poczucie bycia w samym centrum ważnych wydarzeń. Poczucie, że jest się najlepszym... Pełen absurdu i samotności korporacyjny świat zaskakuje Walerię. Tak bardzo, że czasami ma ochotę ponownie przejąć kontrolę nad swoim życiem, zostawić wszystko i jutro po prostu nie przyjść do biura...
Kup e-booka w Plusoczytelni.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7506-807-8 |
Rozmiar pliku: | 743 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szłam pewnego zimowego poranka, który według kalen darza powinien być jeszcze jesiennym porankiem, przez opu stoszałe ulice zaśnieżonego miasta. Ludzie, którzy musieli być w pracy, już tam byli, a ci, co nie musieli, woleli zostać i po pijać w domu herbatę. Tak przynajmniej ja bym zrobiła. Zo stałabym w domu pod kocem lub pod grubą pierzyną. Po ulicy snuły się jedynie same niedobitki, nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć. Byli to ludzie, którzy pracować już nie musieli, ludzie, którym do pracy nie było spieszno, bumelanci lub na stolatki, które uciekły z lekcji.
Odgłos obcasów odbijał się od wysokich ścian budynków wyrastających z obu stron małej uliczki niczym stukot podków konia leniwie przechadzającego się po bruku.
Moje buty były doskonałym przewodnikiem okrutnego zimna, gdyż u celu mej wycieczki prawie nie czułam stóp. Wyobrażając sobie, że robią się one od spodu sine, gdyż nie dopływa tam krew, z każdym krokiem coraz bardziej było mi wszystko jedno, czy mi się uda, czy też nie. Nie znaczy to wcale, że nie byłam zdenerwowana. Oczywiście, że byłam. Moje myśli, chociaż tymczasowo skoncentrowały się na tym, by mózg przesłał trochę ciepła w stronę zmarzniętych, sinych już od zimna palców, na dłuższą metę krążyły jedynie wokół rozmowy kwalifikacyjnej, którą miałam odbyć.
Choć weszłam do budynku przemarznięta do szpiku ko ści, otworzyłam usta oszołomiona i nagle wszystko przestało się liczyć: zima, zmarznięte stopy, brak słońca, brak pracy i wynikająca z tego braku postępująca depresja. Przez chwilę cieszyłam się widokiem ogromnych kryształowych żyrandoli zwisających z sufitu niczym stalaktyty w jaskiniach. Na mar murowej posadzce w kolorze kości słoniowej z powodzeniem można byłoby tańczyć walca. Na środku stał wielki porcela nowy wazon, zdobiony w bordowe kwiaty, z którego w całym holu unosiła się woń świeżych lilii i hiacyntów. Weszłam na pierwsze piętro i z duszą na ramieniu zapukałam do drzwi numer sto pięć. Otworzyła mi młodziutka dziewczyna. Musia łam przerwać jakąś interesującą rozmowę, gdyż kobieta nie mal płakała ze śmiechu. Jej humor dodał mi otuchy, jednak pytające spojrzenie wyrównało otuchę do poprzedniego pozio mu. „Tylko się nie denerwuj — powiedziałam sobie w duchu — bo ludzie to wyczują. Weź głęboki oddech i przekonaj ich, że to ty jesteś najlepszym kandydatem na wszystkie stanowi ska istniejące w tej firmie. Przekonaj ich nawet, że ziemia jest płaska, możesz to zrobić. Świat jest twój”. Te psychologiczne brednie, które wypowiadałam, by przekonać podświadomość, że mogę wszystko, sprawiły przynajmniej, że poczułam się lepiej z samą sobą. Nabrałam pewności, że dam sobie radę. Wszak świat się nie kończy na tej jednej posadzie, a ja prze cież nie jestem zdesperowana.
Kiedyś, starając się o pracę na stanowisku, na które się nie nadawałam, kobieta zapytała mnie: „Jak bardzo, w skali od jednego do dziesięciu, chciałaby pani u nas pracować?”. Od powiedziałam, że dziewięć. Ona na to, odbijając piłeczkę, dla czego nie dziesięć. A ja, że desperacja jest pierwszym krokiem do szaleństwa.
— Dzień dobry — powiedziała dziewczyna. Zapraszając mnie do środka, zawahała się chwilę. Nie wiedziała, kim je stem ani do którego biura ma mnie skierować.
— Dzień dobry. Nazywam się Waleria Ross. Przyszłam na rozmowę z panią Adamczyk w sprawie pracy.
— A tak, witam. Zapraszam — wskazała mi pokój i popro siła, bym usiadła. — To chwilę potrwa, pani dyrektor zaraz przyjdzie. — Odchodząc, uśmiechnęła się serdecznie, dając mi znać, że nie ma powodu, by moje zdenerwowanie trwało nadal.
Rozejrzałam się po pustym biurze. Białe ściany i nadgry ziona zębem czasu granatowa wykładzina na podłodze. Pro fesjonalne, bezpłciowe biuro, jakich miliony. Tablica korkowa zaśmiecona notatkami napisanymi niedbałym pismem na kwa dratowych, różnokolorowych karteczkach, opatrzonymi data mi deadline’ów i wykrzyknikami. U samej góry zdjęcia dzieci i kilka pocztówek z egzotycznych krajów. Na biurku komputer. Porozrzucane papiery, teczki, skoroszyty i przybory do pracy. Być może miała zbyt dużo obowiązków, być może lubiła arty styczny nieład. A być może tylko tak potrafiła pracować.
Po kilkunastu minutach skupiania się na tym, by nie obgry zać z nerwów suchych skórek przy paznokciach, wciąż byłam sama. Siedziałam na niewygodnym krześle, obok stał szklany stolik, z którego najprawdopodobniej niewygodnie było pić kawę. Czułam, jakbym przygotowywała się na przesłuchanie. Wła ściwie to tak było. Brakowało tylko lampki, której światło moż na by skierować mi w oczy, bym wszystko wyśpiewała. Zawsze zastanawiało mnie to, że na stronach internetowych wielkich firm znajduje się szczegółowo opisany proces rekrutacji. Naj pierw jest test pisemny. Przypomina trochę test na inteligencję, zawiera różne diagramy, pytania numeryczne lub werbalne. Sprawdza się w ten sposób biegłość w mnożeniu, dzieleniu i do dawaniu, umiejętność wybierania podobnych kształtów, które dopełniają całość, a także zdolność wnioskowania i logiczne go rozumowania. Dodatkowo testy mają obostrzenia czasowe, by kandydat udowodnił, że nie dość, że potrafi rozwiązać test, to jeszcze umie rozplanować czas, by odpowiedzieć na każde pytanie. Ponoć mały odsetek potencjalnych pracowników docie ra do końca testu przed końcem czasu. Następnym etapem jest rozmowa kwalifikacyjna, na której trzeba się sprzedać. Padają pytania dotyczące doświadczenia, edukacji, wybitnych osiąg nięć w życiu zawodowym. Rozmowa kwalifikacyjna jest jak ping-pong — albo nauczysz się szybko odbijać piłeczkę, albo już po tobie. Są jeszcze inne metody — na przykład wywiad panelowy oraz stresujący jak diabli assessment center.
Z sąsiedniego biura docierały do mnie strzępki rozmowy. Uczestniczyła w niej na pewno młoda kobieta, która mnie powitała. „A słyszałaś, jak on powiedział…”, „Słuchaj, ale ona poszła i powiedziała, że nie będzie tak dalej…”, „Dzisiaj rano miał chyba dobry humor, bo…” i tak w nieskończoność. Wszystko byłoby super, gdybym miała już tę pracę i siedziała razem z nimi, popijając herbatę i śmiejąc się do rozpuku z ja kiegoś bezrozumnego pracownika. Jednak w obecnych warun kach sytuacja była tak stresująca, że mój organizm zaczął za silać tylko organy potrzebne do przeżycia. Wreszcie rozmowy ucichły, a ja wzięłam głęboki oddech i wiedziałam, że cel mojej podróży do tego miejsca za chwilę będzie osiągnięty.
— Witam — powiedziała kobieta, uśmiechając się. — Adamczyk. — Miała około czterdziestu lat, była wysoka, wy prostowana niczym struna, a na sobie miała źle dopasowany prążkowany garnitur. Od jej uśmiechu dostałam gęsiej skórki. Był miły, ja jednak zobaczyłam w niej szefową, która dołoży wszelkich starań, by z jakichś przyczyn mnie nie zatrudniono.
— Dzień dobry, Waleria Ross. — Zupełnie nie wiem, dla czego tak się działo, ale zimny pot spływał mi po kręgosłupie. W duchu prosiłam, by to wszystko się jak najszybciej skoń czyło.
Rozmowa została przeprowadzona bardzo profesjonalnie, jak na moje mniemanie, które było tylko i wyłącznie mniema niem. Kim w końcu jestem, by oceniać profesjonalizm dyrek torów do spraw personalnych? Zawsze zastanawiałam się, na jakiej podstawie wybiera się zagadnienia i czy uczą tego w ja kiejś specjalnej szkole. Kobieta chciała wiedzieć to, o co z re guły pytano mnie wcześniej. Poprosiła mnie na przykład, bym opowiedziała coś o sobie. Jakże pozbawiona sensu jest ta prośba? Co powinno się powiedzieć? „Jestem Waleria, mam prawie trzydzieści lat i moją pasją jest brak pasji. Lubię koty, bo koty są fajne. Ale nie mam żadnego w domu, bo jestem uczulona na ich sierść. Lubię też spać i, siedząc wieczorami pod kocem, słuchać melancholijnej muzyki”. Zabrzmiałoby to cokolwiek dziwnie. Nie pytała, czy jestem uzależniona od jakichś leków, nie pytała też, czy mam dzieci albo czy jestem lesbijką. Nie pytała również, czy chodzę regularnie do kościoła ani czy po trafię znaleźć jakieś alternatywne zastosowanie dla widelca. Nigdy nie używałam widelca do czynności innej niż jedzenie, ale jestem sobie w stanie wyobrazić, że można to zrobić. Na przykład widelec mógłby posłużyć do podrapania się po ple cach w przypadku braku profesjonalnej plecowej drapaczki. Śmiejcie się, ale takie pytania wciąż się zadaje.
Poza tym pracodawcy może się wydawać, że chcę się u nie go zatrudnić tylko dlatego, że planuję niebawem zajść w ciążę. Nie chcę na razie rodzić dzieci, ale pracodawca o tym nie wie. A nie powiem przecież w trakcie opowiadania o sobie: „Wie pani, ja rozumiem, że firma się martwi, że za niedługo zajdę w ciążę, zostaniecie znowu z wakatem i będziecie nieszczę śliwi, ale proszę się nie przejmować, ja nie z tych. Nie chcę dzieci. Nigdy, a przynajmniej na razie”.
Chciałam złapać jakiś kontakt, porozmawiać beztrosko przez chwilę o czymś niezwiązanym z pracą. Przecież cza sami rozmowy tak wyglądają. Ale z drugiej strony po luźniej pogawędce nigdy nie zaproponowano mi pracy. Ostatecznie nie złapałam kontaktu z panią Adamczyk. Być może byłam zbyt zdenerwowana, być może zaczęłam sobie wyobrażać ją jako wielkiego wilka, który zaraz mnie pochłonie na drugie śniadanie.
Powiedziała, że zadzwoni, jak tylko podejmie decyzję, co nie wywołało we mnie euforii, ale nie wywołało też smutku. Poczekam. Poczekam tak, jak czekają dziesiątki tysięcy ludzi mających nadzieję, że ta superpraca, o którą się starają (i są już prawie u celu), odmieni ich życie.
Wracając do domu, wstąpiłam do kawiarni, by napić się czegoś ciepłego. Powinnam już odzyskać czucie w palcach, jednak przez to zdenerwowanie krążenie wciąż skutecznie omijało stopy. Miałam ochotę na gorącą czekoladę z mnóstwem bitej śmietany i sernik waniliowy polany karmelem. Jako ko bieta, wciąż tylko kobieta, u której gdzieś w podświadomości tkwi ostrzeżenie: „Uważaj na szerokość bioder!”, zamówiłam aromatyczną kawę z odtłuszczonym mlekiem, dosypałam cy namonu, wanilii i usiadłam przy oknie. Patrzyłam na spieszą cych się w sobie tylko znanym kierunku ludzi. Nie rozglądali się, nie zważali na nic, myśleli tylko o własnych zmartwie niach. Anonimowi przechodnie, nieuśmiechający się przecięt ni ludzie bez twarzy i bez imion. Wyobrażałam sobie, o czym mogą myśleć…
„Włożyć czerwoną bieliznę czy fioletową?”
„Czy to spotkanie zostało przełożone na jutro? Chyba nie zostało. Jak to możliwe, żebym się pomylił? Boże, ratuj!”
„Nie zdążę, błagam, niech zatrzyma się jakaś taksówka, nie zdążę. Błagam!”
„Powiedziała, że zadzwoni rano. Dlaczego jeszcze się nie odezwała? Może coś się stało? Może ja zadzwonię? Nie, nie będę się narzucać, pomyśli jeszcze, że bardzo mi się podoba. Podoba mi się, ale może lepiej, żeby o tym nie wiedziała”.
„Jestem w ciąży, mój Boże, to przecież niemożliwe. To nie możliwe, niemożliwe. I co ja mu teraz powiem? Jak ja mu to wytłumaczę? Przecież nie było go cały miesiąc. Nie wytłuma czę mu”.
A ja… siedziałam, uśmiechałam się do nich, ale oni mnie nie widzieli. Nie dostrzegali zewnętrznego świata. I myślałam o tym, jak dobrze byłoby mieć pracę, którą by się kochało.
By wstać codziennie rano z przeświadczeniem, że nie bę dzie to kolejny zwykły dzień, ale że dziś zrobię coś specjalne go, coś magicznego. Że coś osiągnę. Że każda minuta przybli żająca mnie do końca projektu będzie kolejną minutą sukcesu. Wstawałabym z przeświadczeniem, że idę do pracy, którą sama sobie wybrałam, metodycznie i nie pod wpływem impul su, z miłości do produktu czy usługi, że idę do pracy, którą lubię i z którą z własnej nieprzymuszonej woli wiążę swoją przyszłość.
Wstawałabym codziennie rano z uśmiechem na twarzy…— Mark Ronson — powiedział starszy mężczyzna, wyciągając rękę, by się przywitać. Miał tygodniowy zarost na brodzie, a wąsy zostały świeżo zgolone. Jego garnitur przypominał świetnie skrojone stroje Jamesa Bonda, a spinki do mankietów zwracały na siebie uwagę, połyskując spod rękawów. — Chyba zapomniałem się przedstawić. — Szli oświetlonym korytarzem, mijając tanie, bezbarwne i banalne obrazy twórców, którzy nigdy nie będą sławni. Dopiero po chwili zorientowała się, że nie są sami.
— Najmocniej panią przepraszam — uśmiechnęła się i podała rękę. — Waleria Ross. — Kobieta wyciągnęła dłoń i odpowiedziała zmęczonym głosem: — Maria Kowalska.
Usiedli w przyciemnionym hotelowym barze, zdani jedynie na światło nocnych lampek ustawionych przy stolikach. Luźna atmosfera sprzyjała co najwyżej zawarciu przelotnej znajomości na jeden wieczór. Po całym ciężkim dniu uzgadniania cen, negocjowania kontraktów, dopinania strategii marketingowej i otwierania nowych biur chcieli odreagować zmęczenie i podzielić się z kimś swoimi problemami. Łatwiej jest opowiadać o kłopotach z projektem i permanentnej absencji w domu komuś, kto najprawdopodobniej przeżywa to samo i będzie w stanie szczerze przytaknąć ze zrozumieniem, stuknąć się szklanką whisky i poklepać po plecach. Takiego człowieka najprawdopodobniej nigdy więcej się nie spotka, wobec tego można pozwolić sobie na zupełną szczerość.
Do ich stolika dochodziły poważne rozmowy prawników, którzy, jak by się mogło zdawać, nie chcieli lub też nie musieli wracać do sali konferencyjnej, gdzie poruszano tematy dotyczące prawnych aspektów zatrudniania obcokrajowców. W kuluarach mogli dyskutować o podatkach, nagrodach, pensjach i wyjazdach służbowych.
W części restauracyjnej mężczyzna koło czterdziestki nerwowo rozglądał się na boki, jedząc wczesny lunch z młodszą o dwadzieścia lat kobietą. Śmiali się i rozmawiali, przełykając kolejne kęsy club sandwich z bekonem, jajkiem i pomidorem. Kilka osób czytało „Financial Times” przy pustej filiżance po espresso. Z głośników sączyła się cicha muzyka, rozleniwiająca każdego, kto odważył się ją dosłyszeć.
Takie hotelowe bary były niebezpieczne. W miejscu, gdzie rozpaczliwie pragnie się szklanki whisky i gdzie można ją dostać, skupienie się na obowiązkach wydaje się graniczyć z cudem.
Waleria posadziła swoich towarzyszy przy stoliku blisko wyjścia i poszła złożyć zamówienie.
— Jak tam dzisiaj? — odezwała się do kelnerki i dodała: — Dużo ludzi?
— Jakoś dajemy radę. — Młoda dziewczyna o rudych włosach uśmiechnęła się, wycierając kieliszek do wina. Zawsze ciekawiło Walerię, dlaczego w restauracjach kieliszki wycierane są z zacieków dopiero, gdy ktoś złoży zamówienie na trunek. Kelnerka spojrzała na nią i dodała: — Ale rzeczywiście, dużo ludzi jak na przedpołudnie. A poza tym to bardzo dziwny dzień. Każdy chodzi podenerwowany. Wygląda to tak, jakby ktoś wszystkim naraz powiedział, że nie dostaną wypłat w tym miesiącu ze względu na przewagę dni szarych nad słonecznymi. Bez sensu. Ja już mam z całego serca dość, chociaż zaczęłam dwie godziny temu.
— Szczęściara — odparła Waleria i popatrzyła na zegarek. — Ja tu siedzę od siódmej trzydzieści.
— To pewnie zaraz wychodzisz. — Obdarzyła Walerię uśmiechem beztroskiego dziecka.
— Wolne żarty! Jak znam życie, mój moment kryzysowy nastąpi około godziny dwudziestej pierwszej. Czasami następuje wcześniej, chociaż nie dopuszczam do siebie głosu mojego sumienia, które zawsze chce przemawiać, gdy mija siódma wieczorem, a ja wciąż upajam się obecnością swojego służbowego komputera. — Spojrzała na zegar ścienny i posmutniała, jak dziecko, które zorientowało się, że do podwieczorku zostało jeszcze dużo czasu. Była godzina pierwsza po południu, co oznaczało mniej więcej tyle, że jeszcze dłuższa część służbowego dnia przed nią. Moment kryzysowy zdarzał się o różnych porach, nigdy jednak przed dziewiętnastą. To ta chwila, kiedy Waleria była już tak zmęczona, że w złości wyłączała komputer w trakcie odpowiadania na ważny mail. Przebierała się w dżinsy i wychodziła do domu. Gdy znajdowała się już na zewnątrz, za każdym razem doznawała olśnienia, że właśnie opuściła miejsce, od którego jest uzależniona. Orientowała się również, że świat wcale nie czeka, żeby wyszła z pracy.
Kiedy inni ludzie wracali wieczorem z zakupów lub ze spotkań z przyjaciółmi, ona wracała z firmy. A gdy w domu włączała swój laptop i otwierała służbową skrzynkę, z przerażeniem w oczach stwierdzała, że liczba wiadomości nieprzeczytanych zwiększyła się w ciągu czterdziestu minut dwukrotnie.
Czasem pukała się w głowę, pytając siebie, co robi i dlaczego prawie o północy wciąż siedzi nad stertą nietkniętych maili, skoro ich liczba nigdy się nie zmniejszy. Wiedziała, że to samonapędzająca się maszyna. Na im więcej wiadomości odpowiedziała, tym więcej przychodziło nowych. Niektórzy hołdowali zasadzie, że problemy zostawione wystarczająco długo same sobie, mają tendencję do rozwiązywania się. Waleria jednak, jakkolwiek bardzo się starała, nie potrafiła zostawić pilnych spraw ich własnemu biegowi.
Wyrwana z zadumy przez kelnerkę, wróciła między żywych i uśmiechnęła się.
— Przepraszam, zamyśliłam się. — Jej niedopasowany kostium sprawiał, że czuła się jeszcze gorzej. Poprzysięgła sobie po raz kolejny, że będzie się ubierać w ubrania, które sama sobie kupiła, a nie w kostiumy, który uszył dla niej pracodawca.
— Nie szkodzi, tylko twoi goście zaczynają się niepokoić.
— Moi goście, ach tak, oczywiście, na śmierć o nich zapomniałam. — Waleria odwróciła się i poczuła na sobie ponaglające spojrzenia. — Czy mogłabym cię prosić o przygotowanie dwóch dużych latte i jednego cappuccino? Jedna latte z mlekiem odtłuszczonym.
— Oczywiście. — Dziewczyna rozejrzała się po w połowie wypełnionej sali, po czym dodała: — Ja tu jestem do wieczora. Późnego wieczora. Jak będziesz już miała serdecznie dość, to przyjdź do mnie. Posłuchasz tego faceta. Nie wiem, jak się nazywa, ale rewelacyjnie gra na flecie poprzecznym. Puszcza jakąś płytę, gdzie w tle ledwo słychać skrzypce i harfę i gra przy ich akompaniamencie. Zrelaksujesz się, napijesz się wina. W końcu — dziewczyna uniosła kąciki ust w uśmiechu i kiwnęła głową do gościa, który chciał rachunek — w końcu będziesz już po pracy. Teraz idź i negocjuj. W imię firmy!
Waleria stuknęła butem o but w geście „tak jest!” i wróciła do stolika. Wcale nie chciała rozmawiać o interesach z tymi ludźmi. Umówił się z nimi Big Ben, a potem zostawił ją samą, tłumacząc się tym, że ma ważniejsze spotkanie. On wiedział, o czym ci ludzie chcą rozmawiać, ona nie. On ich znał, ona nie. Ale że kontakty utrzymywać należy, to trzeba być miłym i napić się następnej latte, myśląc o tym, czyby nie wpaść w jakiś nałóg, który pozwoliłby, choć na chwilę, zapomnieć o tym korporacyjnym gównie.
— Przepraszam, że mnie tyle czasu nie było. — Waleria otworzyła kalendarz i wyjęła długopis. — Dyrektor nie powiedział mi, w jakim celu się spotykamy, ale domyślam się, że chodzi o współpracę. Gdyby jakaś była, zapewne bym o tym wiedziała — popatrzyła na towarzyszy, podając im wizytówki.
Ach, te wizytówki. Te małe karteczki na wagę złota. Dzieci kolekcjonują karty z wizerunkami postaci z kreskówek, dorośli — z danymi teleadresowymi. W końcu nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać. Szkoda tylko, że tak często się dezaktualizują. Dla większych pieniędzy, większej władzy, prestiżu ludzie zmieniają wszystkie dane na wizytówkach za wyjątkiem imienia i nazwiska. Różne motywy, różne powody, jeden świat.
— No tak, na razie nie podjęliśmy współpracy — odparła kobieta w równie źle dopasowanej co Waleria garsonce — ale mamy nadzieję, że w najbliższej przyszłości to się zmieni. — Mówiąc to, podała Walerii opasłe katalogi firmowe, na które zużyto bardzo dużo pięknego kredowego papieru. — Pani szef rozmawiał z Markiem na temat świątecznej promocji. Przyozdobiony samochód rozwożący prezenty dla najważniejszych dyrektorów, z którymi państwo współpracujecie.
— Ach, te ekskluzywne zestawy. Teraz pamiętam. Wspominał coś. — Waleria zaczynała kojarzyć. — Wspominał też, że to ja mam rozwozić te prezenty. — Zachichotała, chociaż bliżej jej było do płaczu.
— Tak? — ożywił się Mark, popijając swoje cappuccino. Waleria zauważyła jego uwodzicielski uśmiech. Do tej pory siedział cicho, obserwując dwie kobiety rozmawiające o samochodach. Miał oczy pełne wigoru i Waleria nie chciała myśleć, że zachowuje się tak ze względu na nią. — To dziwne — odparł po dłuższej chwili namysłu, unosząc zalotnie jedną brew. — Mnie wspominał, że ten ktoś będzie przebrany za Mikołaja. Pani co najwyżej mogłaby włożyć strój Śnieżynki.
Ewidentnie z nią flirtował, ku ogólnemu przerażeniu kobiety siedzącej obok. Mark, szef firmy wypożyczającej samochody, był, jakby ujęła to Waleria, „dobrze zakonserwowanym”, a na dodatek przystojnym i dobrze ubranym sześćdziesięciolatkiem. Miał na sobie drogi jedwabny garnitur, który został uszyty na miarę, i drogie włoskie buty, podpisywał się drogim długopisem, a w kieszeni miał na pewno kluczyki do drogiego samochodu.
Waleria natomiast była, jak zwykli mawiać jej rodzice, prawie trzydziestoletnią brunetką o brązowych oczach. Ona wolała określenie: „dwudziestoośmioletnia kobieta odnosząca sukcesy zawodowe”. Potrafiła wyjść zwycięsko z niezręcznej sytuacji, ale za każdym razem, gdy ktoś robił jej podobne aluzje, było jej przykro. Przykro, że „takie jest życie”, przykro, że „takie są standardy korporacyjne”, przykro, że „tacy są ludzie”. I wreszcie przykro, bo zastanawiając się, czy warto zmarnować całe swoje życie w wielkiej międzynarodowej firmie, zawsze dochodziła do wniosku, że nie. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie miała na siebie innego pomysłu. Bała się odejść, bo gdzie indziej nie dostałaby takiej pensji, bała się zostać, by nie postradać zmysłów. Czasami czuła, że jej praca jest bezprzedmiotowa, że nic nie wnosi do niczyjego życia. Wieczorami, gdy samotnie sączyła wino, samotnie, ponieważ na mężczyzn nie miała czasu, rozmyślała, co chciałaby robić. „Zastanów się, co chcesz naprawdę robić w życiu, a potem zacznij to robić”, przeczytała kiedyś. Ona jednak nie mogła się zdecydować, czy chce wyjechać do Afryki, by tam walczyć z chorobami i głodem, udać się na Haiti, by w szpitalach polowych pomagać ludziom, którzy ucierpieli z powodu jakiegoś kataklizmu, czy na Malediwach obserwować migracje i okresy godowe żółwi. A może powinna zostać kelnerką? Albo pracować w kiosku? Kiedy tylko zaczynała myśleć o innym życiu, świat sprowadzał ją na ziemię, dostarczając kolejną porcję nieprzeczytanych wiadomości. I było jej tak wygodnie, w końcu monotonia też ma swoje plusy.
Robiąc dobrą minę do złej gry, odpowiedziała:
— Jestem pewna, że bardziej liczy się gest i sam prezent, aniżeli przebranie. — Mark był niezadowolony ze sposobu, w jaki się odcięła, i chciał coś powiedzieć, ale ona była pierwsza: — Dobrze, ale wracając do meritum, czy mój dyrektor mówił, ile samochodów będziemy potrzebować? Jeden chyba wystarczy, skoro ja mam nim jeździć?
— Ben mówił o dwóch. — Mark przyglądał się wizytówce Walerii. Do kobiety obok zadzwonił telefon, więc przeprosiła i wyszła, zostawiając dziewczynę w dość niezręcznej sytuacji.
— Dobrze — zaczęła spokojnie, bojąc się uśmiechnąć, by wyraz jej twarzy nie został odczytany jako zachęta do dalszej gry. Z każdą minutą coraz bardziej bała się tego mężczyzny, którego zamiary mogły być czysto zawodowe, a uśmiech mógł świadczyć o bogatych doświadczeniach z kobietami. W przeszłości. Waleria jednak siedziała jak sparaliżowana, myśląc o tym, co powiedzieć i jak to zrobić, by jak najszybciej pozbyć się tych ludzi ze swojego świata. — Jeśli będziemy mieć dwa samochody, całkiem sprawnie nam pójdzie rozwożenie tych prezentów. Dlatego myślę, że tydzień wystarczy.
— Walerio — zaczął Mark i pochylił się w jej stronę, oblizał usta i dotknął, niby to przypadkiem, jej ręki. Jednak nie zdążył nic powiedzieć, bo jego towarzyszka wróciła. Przeprosiła ponownie, usiadła i nerwowo spoglądała to na brunetkę o kręconych włosach, którą niedawno poznała, to na swojego szefa. Waleria była trochę zniesmaczona, a trochę zmieszana, za to Mark, jak na dyrektora przystało, zachował spokój. — Mario, zanotuj, proszę, żeby przygotować ofertę wypożyczenia dwóch samochodów na okres tygodnia. Do tego oczywiście kierowca, przyozdobienie samochodów, ale wierzę, że wszystko ze sobą uzgodnicie. — Dziewczyna notowała, a Mark zerknął na zegarek. — OK, jeśli mamy już wszystko ustalone, to myślę, że Maria odezwie się dziś wieczorem lub jutro rano z gotową propozycją. — Spojrzał jeszcze raz w stronę Walerii i uśmiechnął się do jej wizytówki.
Odprowadziła gości do wyjścia i usiadła na kanapie w holu. Trwała właśnie przerwa na lunch. Ludzie w niewielkich grupkach emocjonowali się sprawami poruszonymi na sali konferencyjnej. Niektórzy stali samotnie i przez telefon przepraszali swoich bliskich, że muszą zostać dłużej. Z toalety wychodziły eleganckie kobiety, które zdążyły już poprawić makijaż. Tylu ludzi, każdy zamknięty i zagubiony w swoim świecie.
Waleria posmutniała jeszcze bardziej, gdy usłyszała rozmowę dwóch prawników. Na ich twarzach malowało się zmęczenie, ale i spokój. Był to spokój wynikający z pogodzenia się z losem, jaki ich spotkał. Jeden opowiadał, że dwa dni temu, kiedy ostatni raz widział swoją rodzinę, jego syn już chodził. Żałował, że nie widział jego pierwszych kroków. Drugi wzruszył ramionami i stwierdził, że on w ogóle rzadko kogokolwiek widuje, a do pracy przyniósł śpiwór, bo czasami nie ma po co wracać.
„Dziwne jest to życie” — pomyślała. W którymś momencie ocknęła się, podniosła wzrok i zobaczyła Big Bena. Przełknęła ślinę i wydusiła z siebie:
— Dzień dobry, panie dyrektorze.
— Co robisz? — zapytał, stając w lekkim rozkroku, jakby przygotowywał się do walki. Założył ręce na piersiach i uśmiechnął się cynicznie, jak zwykł to robić.
— Siedzę — odpowiedziała. Zastanawiała się przez chwilę, czy nie palnęła głupoty, przecież on widzi, że ona siedzi. Wstała więc, uśmiechnęła się, wyobrażając sobie w myślach, jak dodaje: „A teraz wstałam”. — Czekam na dwie osoby — skłamała, żeby nie musiała się za długo tłumaczyć.
— Aha, a jak poszło z Markiem? — uśmiechnął się pod nosem.
— W porządku — odparła, zastanawiając się, co to pytanie tak naprawdę miało znaczyć. — Dziś wieczorem lub jutro rano powinnam mieć ofertę.
— Lubię cię. — Big Ben popatrzył na nią i uniósł brwi, ciekawy, jak zareaguje na to wyznanie. Jej mina się jednak nie zmieniła. — Widzę, że się starasz. Ale powinnaś więcej pracować. Powinnaś pokazać, że zasłużyłaś na awans, który dostałaś — zmarszczył brwi i spoważniał. — To jest prawdziwa kariera. Musisz się naprawdę postarać — uśmiechnął się do siebie i odwrócił na pięcie. — A prawdziwe starania to nie siedzenie na kanapie — rzucił na odchodne.
Usiadła ponownie, chociaż wiedziała, że powinna wrócić do siebie. W czasie, kiedy jej nie było, na pewno przyszło trzydzieści maili, a na poczcie głosowej zapisało się pięć wiadomości. I tak nigdy jej nie odsłuchiwała, gdyż mechanizm telefonu był zbyt pogmatwany. Na karteczkach przyklejonych przez współpracowników na monitorze komputera, pewnie będzie pięć nazwisk i pięć numerów telefonów ważnych ludzi, do których trzeba będzie oddzwonić.
Piętnasta trzydzieści. Spojrzała na telefon i zauważyła sześć nieodebranych połączeń. Jak mogła nie wyczuć wibracji telefonu w kieszeni? Dwa od koleżanki z biura obok, jedno od nieznanego numeru, następne od agencji reklamowej, dwa ostatnie od asystentki dyrektora. Znak, że czas najwyższy pojawić się ponownie w biurze. Zwlokła się z kanapy, uśmiechnęła się sposobem numer pięć: „Kocham swoją pracę najbardziej na świecie” i pomaszerowała do biura Big Bena.
Berta, jego asystentka obrzuciła dziewczynę chłodnym spojrzeniem i wycedziła przez zęby:
— Poczekaj. — Podniosła słuchawkę telefonu i uprzedziła Big Bena o wizycie Walerii. — Wejdź — powiedziała, posyłając dziewczynie ironiczny uśmiech.
Waleria oblizała usta, schowała telefon do kieszeni, wzięła głęboki oddech i weszła do biura.
Big Ben jak zwykle siedział za biurkiem, odbierał przychodzące z prędkością światła maile. Niektóre od razu kasował. Na inne odpowiadał jednym lub dwoma słowami, przy jeszcze innych kręcił z niedowierzaniem swoją prawie łysą głową, przeklinając pod nosem tak cicho, by nawet ktoś znajdujący się w biurze nie był pewien, jakie słowa padają. Czasem nazywano go „Maszynką do mięsa”, gdyż potrafił zmielić człowieka tak, że ten zapominał, jak się nazywa.
Dziewczyna rozejrzała się po biurze, czekając, aż szef zwróci na nią uwagę. Zobaczyła jego zdjęcia z rodziną, ustawione na biurku tak, by przypominały mu, jak wyglądają jej członkowie. Na śnieżnobiałej ścianie wisiały natomiast zdjęcia z partnerami biznesowymi, ważnymi postaciami świata polityki i sportu, dyplomy, nagrody. Obok komputera leżał talerz z niedojedzonym obiadem, a na fotelu zalegała wysłużona książka: „Jak dobrze zarządzać ludźmi”. Dziwne, że Big Ben czyta takie książki, na pewno zalecają, by szanować swoich pracowników. Kto się teraz stosuje do takich zasad?
Waleria, już trochę spokojniejsza, spojrzała na swoje buty, próbując wymyślić rzeczową odpowiedź na pytanie, które za chwilę miało na nią spaść jak grom z jasnego nieba.
— Co ty tu jeszcze robisz?! — warknął, odrywając się na chwilę od monitora. Takiego pytania się nie spodziewała. — Nie widzisz, że jestem zajęty?! Przyjdź za pół godziny! Albo za półtorej. — Wrócił do swoich maili, wymownie wzdychając. Gdy Waleria posłusznie kiwnęła głową, dyrektor spojrzał na nią, uśmiechnął się z politowaniem i powiedział: — Albo czekaj. Później też nie będę miał czasu z tobą porozmawiać. Siadaj. — Usiadła. — Czekaj. — Czekała.
Czuła się jak pies, który został wytresowany do spełniania żądań swojego pana. A dyrektor zaczął dzwonić, najpierw do działu technicznego, potem do personalnego, skończył na przekazaniu swojej żonie, że nie ma ochoty na imprezę wieczorem, gdyż przecież: „Też kiedyś musi spać”. Wreszcie odłożył słuchawkę i zwrócił się do Walerii:
— Słuchaj, po cholerę wysyłasz mi stertę niepotrzebnych maili? Czy myślisz, że mam ich za mało? Kątem oka widzisz mój monitor, więc wiesz, że co dziesięć sekund przychodzi nowy. Myślisz, że ja nie mam co robić? Że siedzę tu bezczynnie, drapiąc się w tyłek i pierdząc w stołek całymi dniami?
— Sam pan prosił — odrzekła, przełykając ślinę — o ich wysyłanie.
— Ale już ich nie chcę! — wydał z siebie błagalne jęknięcie połączone z niedowierzaniem, że ma pracowników, którzy nie rozumieją, jak się im coś powie.
— To w takim razie, jak mam poprosić o decyzję?
— Nie proś mnie w ogóle — odburknął i zanurzył się ponownie w otchłań swojej skrzynki pocztowej. — A poza tym żadnego załatwiania darmowego hotelu. Wszyscy chcieliby spać za darmo! Nie ma szans! — uśmiechnął się, spojrzał Walerii w oczy i zakończył i tak już krótką, aczkolwiek treściwą, wypowiedź: — Po prostu przyjdź do mnie, powiedz mi i postanowimy.
— Jest pan zdecydowany? — zapytała.
— Czy ja do cholery biorę udział w jakimś teleturnieju?!
— Po prostu chcę wiedzieć, czy jest to ostateczna decyzja. Mam jeszcze drugiego szefa i chętnie przekażę mu dobrą wiadomość, że będzie miał mniej czytania.
— Tak, jestem zdecydowany. A teraz możesz iść.
Brakowało jeszcze tylko komendy: „Odmaszerować”, jak w wojsku. Waleria wyszła z biura, niewyraźnie uśmiechnęła się do nienawidzącej jej asystentki, ale szybko zorientowawszy się, że nie może liczyć na odwzajemnienie przyjaznego gestu i cud się nie wydarzy, odmaszerowała. Skierowała swe obcasy w stronę biura drugiego dyrektora, aby zapytać, czy ten też by ją zwolnił z kombinowania darmowych noclegów dla jakichś bardzo ważnych osób. Tymi VIP-ami byli z reguły artyści mający sześcioosobowe grono adoratorów. Należeli do niego: matka, ojciec, brat, siostra, partner i najlepszy kumpel, który bez względu na to, jak bardzo nie podzielał pasji artysty, wspierał go, bo nie miał innego wyjścia. Ta ważna osoba z reguły przybywała do miasta dać koncert lub wystawić obrazy. Jako rekompensatę za darmowe spanie owy artysta oferował umieszczenie logo hotelu na zaproszeniu na tę swoją imprezę. Może i takowe zaproszenia były drukowane w ilości stu egzemplarzy, ale i tak mało kto fatygował się z nich skorzystać.
Waleria nigdy nie potrafiła do końca pojąć logiki decyzji swoich szefów i głowiła się, dlaczego niektórzy goście spali za darmo. Ale tak naprawdę gówno ją to wszystko obchodziło. Wypełniała przecież swoje obowiązki.
Poszła więc do drugiego dyrektora, myśląc po drodze, jak nie dać się wrobić ponownie w pisanie tych przeklętych maili. Traf chciał, że drugi szef był nieprzeciętnie dwulicowy i wyjątkowo ambitny, a przez swój niedorosły perfekcjonizm dokładał pracy wszystkim razem i każdemu z osobna.
— Dzień dobry. Posłuchaj, hmm… — zawiesiła na chwilę głos, myśląc, jak by zacząć, żeby nie wpuścić samej siebie w maliny. — Otóż byłam u dyrektora i on powiedział, że nie chce otrzymywać ode mnie wiadomości o darmowych noclegach. Powiedział, żebym sama decydowała, zawsze na nie — tu się uśmiechnęła, myśląc, że powiedziała coś śmiesznego — a dopiero później fatygowała was. — Spojrzała na człowieka siedzącego naprzeciwko, zachodząc w głowę, jakim cudem zaszedł tak wysoko, będąc tak wielką pomyłką.
— Nie. Nie, nie, nie — odparł jakby do siebie i zamyślił się na chwilę. Nawet na nią nie spojrzał. — Nie przestawaj pisać tych maili, tylko po prostu wysyłaj je tylko do mnie.
— Hmm, z tego, co wiem, to on jest osobą decyzyjną w tej kwestii. Przyszłam cię tylko zawiadomić. — Walerię oblał zimny pot. Wiedziała, że nie powinna była tego mówić, ale nadarzyła się zbyt wyjątkowa okazja, by ją przepuścić. Oczami wyobraźni zobaczyła, jak rozwścieczony szef zamienia się w potwora i pożera ją żywcem. Bo jak inaczej wyobrazić sobie kogoś, kto właśnie usłyszał od osoby postawionej niżej w hierarchii, że nie jest wystarczająco ważnym szefem, by dostawać maile od jakiegoś szaraczka.
— Słuchaj. Będziesz wysyłać mi te maile i tyle, koniec kropka. Zero dyskusji. Konwersację uważam za zakończoną — po czym jego twarz przyjęła wyraz: „Cieszę się, że doszliśmy do konsensusu” i odebrał telefon.
Wracając do swojego biura, wymyślała skomplikowane techniki tortur, których by użyła, gdyby przypadkiem znalazła go przywiązanego do krzesła w jakiejś zatęchłej piwnicy. Na usta cisnęło jej się milion słów, jednak żadne nie było wystarczająco dosadne, by oddać beznadziejność sytuacji. Przystanęła na chwilę, myśląc, co mogła zrobić inaczej, żeby się udało. Zapewne nic. Dlaczego miałaby mieć mniej pracy? Z jakiej okazji ktokolwiek miałby czelność zwolnić ją z wykonywania jakiegoś obowiązku?
Szła korytarzem, rozglądając się na boki. Duże szyby po obu stronach obnażały monotonię i szarość kolorowych na pozór stanowisk pracy. Usiadła w fotelu i łza pociekła jej po policzku. Być może moment kryzysowy nastąpił wcześniej niż zwykle, a być może był to po prostu jeden z tych nieszczególnie przyjemnych momentów pracy w korporacji.
„Nie ma czasu do stracenia” — pomyślała, wytarła łzy i przełknęła ślinę. Pokazała palcem na telefon, jak gdyby była magikiem, zamknęła oczy i w tym samym momencie rozległ się dźwięk nadchodzącego połączenia.
— Witam, nazywam się Anna Kasprzyk i dzwonię z pisma „Prestige”.
— Dzień dobry. — Waleria spojrzała na swoje paznokcie i pomyślała, ile cennych minut swojego dnia będzie musiała poświęcić na bezskuteczne próby spławiania tej kobiety.
— Dzwonię do pani, ponieważ właśnie przygotowujemy kolejne wydanie i mamy dla pani idealne miejsce na reklamę.
— Bardzo dziękuję za zainteresowanie i chęć promocji naszej firmy — odparła mechanicznie Waleria, starając się nie wzdychać za bardzo. — Bardzo jednak byłabym wdzięczna za przesłanie mi tej propozycji mailem.
— Tak, oczywiście — zaśmiała się kobieta po drugiej stronie słuchawki — ale dla pani mamy specjalną ofertę. Czy mogę zająć chwilę, by ją pani przedstawić?
„Specjalna oferta na pewno dotyczy ceny, która i tak będzie o siedemdziesiąt pięć procent za wysoka” — pomyślała i odpowiedziała:
— Bardzo chętnie się z nią zapoznam, ale poprosiłabym ją na maila. Teraz nie bardzo mogę z panią rozmawiać, ponieważ spieszę się na spotkanie.
Po wymienieniu grzecznościowych zwrotów na do widzenia i odłożeniu słuchawki zaczęła sprzątać biurko. Od rana już dwie osoby dzwoniły, by przypomnieć o niezapłaconych fakturach. Wszystko w tej firmie było stworzone tak, by utrudniać życie pracownikom. Od faktury do płatności mijało zwykle sporo czasu, gdyż trzeba było zebrać podpisy „Wszystkich Świętych”, a Big Bena na końcu. A w tym celu poprzebierać nogami po wszystkich piętrach. Firma dbała o kondycję fizyczną swoich pracowników.
Każdy dzień mijał jej tak samo. Wstawała dwie godziny za wcześnie, by dwie godziny za wcześnie zjawić się w pracy, gdzie jej szef i tak już siedział przy biurku i oddawał się rozkoszom czytania służbowych maili, które musiały lepiej wyglądać na monitorze niż na małym urządzeniu mobilnym. Szła do swojego biura i z lekką dozą nieśmiałości włączała komputer. Przebierała się następnie w swoje służbowe ciuchy i czekała na poranne spotkanie, po którym dzień zaczynał się pełną parą, nie zostawiając chwili wolnej na przemyślenia bądź jakiś telefon w sprawach niezwiązanych z pracą.
W ciągu kilku kolejnych godzin nie wydarzyło się nic specjalnie interesującego. Waleria zmieniała tylko kierunek, biegając z biura dyrektora na dół, z dołu do biura dyrektora, a także po kawę, którą nazywała kawą sikaną, gdyż pachniała i smakowała gorzej niż pomyje, w których ktoś wymoczył stare, noszone trzy tygodnie skarpetki… I tak w kółko przez cały dzień.
A gdy już znalazła czas, by zapalić nocną lampkę na biurku — jedyny przedmiot, który przypominał jej o istnieniu innego, prawdziwszego świata — nadszedł moment kryzysowy. Nie zważając na wszechogarniające uczucie obrzydzenia, najpierw posegregowała pocztę przeczytaną, by następnie odpowiedzieć na resztę wiadomości. Gdy zauważyła, że odpowiedzi na dopiero co wysłane maile zaczynają napływać ze zdwojoną siłą, uśmiechnęła się i szybko wyłączyła komputer.
— Pyk! — powiedziała do siebie, gdy jej narzędzie pracy zostało przestawione w tryb uśpienia i spojrzała w czarny monitor. — Do jutra, mój wysłużony monitorku. — Wstając, dodała: — Za niedługo tu zwariuję.
Wyszła z biura, śmiejąc się z siebie. Był to moment tak beznadziejny, że aż magiczny. W innych biurach światła były dawno pogaszone, telefony nie dzwoniły, nikt nie krzyczał, było tak cicho, że aż przyjemnie. Pracoholizm jest jak toksyczna miłość. Pracy się nienawidzi, ale się ją kocha i nie można bez niej żyć.