- W empik go
Pośmiertny uścisk: Haunebu - ebook
Pośmiertny uścisk: Haunebu - ebook
Haunebu, to druga część żądnej przygód pary: Marka i Tereski którzy postanowili rozwikłać tajemnicę zaginionego skarbu w pierwszej części Pośmiertnego uścisku (Spadek). Tym razem bohaterowie natrafiają na ukryte w podziemiach starej fabryki elementy niezwykłego urządzenia sprzed wielu lat i nieświadomi wagi swojego odkrycia wpadają w rozliczne tarapaty. Czyje szczątki strzegły tajemniczego magazynu? Co właściwie odkryli i dlaczego depczą im po piętach nieznani osobnicy? Co się stanie z ich znaleziskiem? Akcja toczy się współcześnie, oraz w okresie II wojny światowej na terenie Polski jak i Niemiec. Także i tutaj wątek kryminalny wypełnia tytułową sugestię pośmiertnej sprawiedliwości.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od duższego czasu obowiązuje w literaturze sensacyjnej moda na opisywanie najwymyślniejszych metod zabijania czy torturowania istnien ludzkich. Chociaż niniejszą książkę można zaliczy do literatury kryminalnej to śmierć nie jest tutaj wątkiem dominującym a jedynie koleją rzeczy lub fatalnym zbiegiem okoliczności.
Opowiedziana tutaj historia nie jest też czystym "cosy crime" ale ma wiele wspólnego z tą formą kryminalu. Historia ta ma dać czytelnikowi chwile niestresującej rozrywki, czego też autor mu życzy.
Pośmiertny uścisk Haunebu to druga część tryptyku spajanego pośmiertnym uściskiem który jest ostatnim aktem sprawiedliwości. Pierwsza część to Spadek a trzecia to Nuunen.ROZDZIAŁ 1
Niespodziewane lądowanie
(1945 r. Pomorze, okolice Rummelsburga)
Potężna maszyna siadła na ziemi, niczym monstrualny krab o pulsujących, czerwonych oczach. Ucichło dobywające się z jej wnętrza wycie syreny alarmowej, zgasły tętniące, rubinowe światła. Ciszę deszczowej, lutowej nocy przerywało jedynie syczenie kropli deszczu padających na dysze wylotowe przegrzanego silnika głównego.
Brukowany, przyfabryczny plac oświetlony do tej pory jedynie ulicznymi lampami umieszczonymi w jego narożnikach, nagle rozświetliły silne strumienie światła z przeciwlotniczych reflektorów ulokowanych na wieżach strażniczych. Niebawem lądowisko wypełnił tupot wojskowych butów uderzających o wybrukowane podłoże. Zimne, nocne powietrze poczęły przecinać gardłowe, wydawane chrapliwie po niemiecku komendy. Stygnącą powoli maszynę otoczyli półkolem żołnierze w maskujących mundurach z naszywkami w kształcie runicznie stylizowanej, podwójnej błyskawicy. Uzbrojeni w gotową do strzału, automatyczną broń, znieruchomieli w oczekiwaniu dalszych rozkazów.
Minęło kilka przeraźliwie długich minut aż wreszcie rozległ się zgrzyt i z brzucha maszyny wysunęła się metalowa drabinka. Po chwili energicznie zszedł po niej na ziemię wysoki mężczyzna o zmęczonej twarzy, ubrany w nieco dziwny, lotniczy skafander z niemieckimi naszywkami. Przybyły stanął na ziemi, rozejrzał się i zlokalizowawszy oficera dowodzącego oddziałem, ruszył ku niemu lekko utykając. Będąc tuż przed nim, wyrzucił przed siebie rękę w hitlerowskim pozdrowieniu.
_powrót_ROZDZIAŁ 2
Marek na zwiadach
(współcześnie– wczesne lata dwutysięczne)
Morda nic nie rozumiejąc, patrzył z przekrzywionym łbem na swojego Pana, zawzięcie kopiącego stwardniałą murawę. Przyjechali na wspaniałą, zieloną łąkę, a Pan zamiast z nim biegać, nie wiadomo po co, rył w ziemi. Nie było tam ani kreta, ani myszy czy królika, a już na pewno kota. Płowy briard wiedział o tym, bo to miejsce już wcześniej obwąchał, a odsunięty przez Pana kamień nawet oznaczył. Po cóż więc kopać na darmo?
– Morda! Pomógłbyś, zamiast się bezmyślnie gapić, umiesz przecież kopać – odezwał się zasapany Marek, robiąc sobie chwilę odpoczynku. Zwierzak oczywiście niewiele zrozumiał, ale na wszelki wypadek machnął kilka razy bogato owłosionym ogonem i lekko się cofając, delikatnie poszczekiwał, zachęcając Pana do zabawy.
– Morda nie widzisz, że się zmęczyłem? Nie będę teraz z tobą biegał. Masz, przynieś! – Marek zawołał na psa rzucając mu na odczepnego niewielki badyl. Ale Briard ani myślał aportować. Siadł, odwrócił łeb obserwując ze słabym zainteresowaniem lot patyka, po czym przeciągle ziewając, z głuchym łoskotem uwalił się na ziemię, jakby dając Panu do zrozumienia, że jest owczarkiem i takie głupie zabawy go nie rajcują.
– Bydlę – warknął krótko Marek, łapiąc się ponownie za saperkę.
Mężczyzna przyjechał w to miejsce po prawie czterech latach, postanawiając zrobić zwiad, czy nurtująca go cały czas zagadka zaginionych skarbów z okresu Drugiej Wojny Światowej, w dalszym ciągu jest nierozwiązana. Teraz, w czasie kopania, co rusz wracały wspomnienia. A to przypomniał sobie odnalezienie piwnicy z ludzkim szkieletem, a to poszukiwania miejsca ukrycia rodzinnych kosztowności Schlawinerów, a to swoją ucieczkę przed zabójcą Helmutem, czy wreszcie podwodną walkę o życie w znajdującym się nieopodal stawie. Wszystko wydawało mu się tak świeże, jakby powracające we wspomnieniach zdarzenia miały miejsce, co najwyżej kilka tygodni temu. Jedynie zbita murawa pokrywająca wejście do ziemianki świadczyła, że to nie tygodnie, a lata minęły od momentu, gdy ktoś tam ostatnio zaglądał. Wiele się wówczas zdarzyło w ruinach tej dawnej posiadłości niemieckich fabrykantów.
Wreszcie saperka przebiła się przez korzenie, wydając dudniący odgłos. Jest wieko i pustka pod spodem – pomyślał Marek przerywając kopanie. Wyciął spory kawał darni i wybrawszy ziemię pod nią, sprawdził stan skrytego pod powierzchnią ziemi włazu. Nic się nie zmieniło od czasu zasypania wejścia przed czterema laty – uspokoił się – oznaczało to, że jego zamiary mogły się powieść.
Przestał kopać, ponownie przetoczył głaz na poprzednie miejsce i pieczołowicie zamaskował oznaki swojej działalności.
_powrót_ROZDZIAŁ 3
Korek się nudzi
– Nuuda, nic się nie dzieje – parafrazując wypowiedź z kultowego filmu, posterunkowy Jan Korek przeciągnął się nad zawalonym papierami biurkiem, strzelając przy tym przeraźliwie kostkami palców. Od rana nie było żadnego wezwania, więc sierżant Ernest Małopłatny kazał mu likwidować zaległości w papierach, czego Korek nie znosił całym sobą. Ślęczał teraz nad materiałami do sprawozdania, modląc się w duchu o jakąś bójkę, mały napad, czy chociażby wymagającą interwencji pyskówkę. W końcu, zbierając całą siłę woli, podniósł się z krzesła i przeszedł do stolika z komputerem, gdzie miał zamiar sporządzić zaległą notatkę służbową. – Znowu będzie mnie bolał palec wskazujący od tej pisaniny – pomyślał.
Już miał siadać do serdecznie znienawidzonej czynności, gdy w drzwiach stanął Małopłatny.
– Ernest? Stało się coś? Może trzeba gdzieś interweniować? – zerwał się, pytając z nadzieją w głosie.
– Nigdzie nic nie trzeba Jasiu. Naprawdę. Wpadłem tylko po papiery dla prokuratora i zaraz się wynoszę, a ty nie kombinuj, nikt za ciebie tej notatki nie napisze – sierżant bez problemu rozszyfrował podwładnego – ale na pocieszenie ci powiem, że być może niebawem coś się zacznie dziać. Wyobraź sobie, widziałem koło sklepu pewnego gościa, który nam kiedyś przysporzył sporo zajęć. Ty wtedy jeszcze tu nie pracowałeś. Małopłatny opowiedział posterunkowemu sprawę sprzed prawie pięciu lat, gdy Marek „zadbał” o zapewnienie bogatej „rozrywki” ich posterunkowi.
– Jutro albo pojutrze wybiorę się na przegląd terenów biwakowych. Czuję w kościach, że go tam spotkam – dodał opuszczając komendę.
_powrót_ROZDZIAŁ 4
Tajemnicza piwnica
Marek bezzwłocznie wrócił po Tereskę, która wiedziona przeczuciem kończyła już pakowanie prowiantu i swoich nieodłącznych atrybutów: kawy, cienkich papierosków i podstawowego zestawu kosmetyków. Nie zwlekając, wpakowali do samochodu bagaże oraz uszczęśliwionego psa i ruszyli w drogę.
Zabrali ze sobą dwa namioty. Oficjalnie jeden miał pełnić funkcję pracowni artystycznej, jak napomknęli leśniczemu w czasie uzgadniania z nim zamiaru urządzenia biwaku. Ten właśnie namiot, przestronny, wysokości wzrostu człowieka, z prawie płaskim daszkiem i sporym przedsionkiem, postawili dokładnie nad ukrytym jeszcze w ziemi włazem, zlokalizowanym wcześniej przez Marka. Spanie urządzili w drugim, mniejszym namiocie, rozstawionym kilka metrów dalej.
Ponieważ dosyć dawno nie padało, stan gruntu pozwolił na zaparkowanie samochodu w bezpośrednim sąsiedztwie namiotów. W ten sposób mieli wszystko pod ręką, no i świetny kamuflaż w postaci rozpuszczonych informacji, że są artystami. Aby nie zwracać na siebie uwagi, pierwsze dwa dni spędzili na zajęciach zwykłych biwakowiczów. Zrobili większe zakupy w miasteczku, spacerowali po lesie, wylegiwali się w słońcu, baraszkowali z Mordą, a nawet pływali w jeziorze, oddalonym od nich o dziesięć minut spokojnego marszu. Następnego dnia mieli przystąpić do realizacji planu Marka.
Tereskę obudziły promienie słońca przebijające płótno namiotu. Ku swojemu zdziwieniu zauważyła, że śpiwór Marka jest pusty, a od strony „pracowni” dochodzą odgłosy kopania.
– Marku, ty już pracujesz? Jest piąta rano. Jadłeś śniadanie? – usłyszał mężczyzna czyszczący z ziemi odkopane wieko.
– Daj spokój ze śniadaniem Teresko. Nie mogłem spać. Czekałem tylko, żeby się rozwidniło. Spójrz, wejście już odkopane – odpowiedział zgarniając z włazu resztki ziemi. Zaraz będę mógł je otworzyć.
Marek pracował od czwartej rano, wynosząc urobek plastikowym wiaderkiem pomiędzy gęste krzewy rosnące na skraju lasu. Wieko studzienki było drewniane, ale okute cynową blachą. Wyczyścił z piaszczystej ziemi zaśniedziałą powierzchnię, szukając możliwości jej podniesienia. Na jednej krawędzi pokrywy widoczne były skorodowane zawiasy, a po przeciwnej stronie kawałki rdzy w miejscu, gdzie kiedyś był skobel lub uchwyt. W równych odstępach wystawały z blachy resztki gwoździ, mocujących ją niegdyś do drewnianej konstrukcji. Marek był przygotowany na takie przeszkody i teraz podważał wieko niewielkim łomem wyciągniętym ze skrzynki z narzędziami. Coś chrupnęło i zagięcie łomu zrobiło od spodu blachy wypukłość. Wystarczyło jeszcze parę ruchów by, wydając odgłosy rozpadającego się drewna, klapa się poddała. Marek nie tyle ją otworzył, co odgiął, przełamując słaby opór zardzewiałych zawiasów i mocno utlenionej blachy. W końcu resztki metalu puściły i wieko odpadło, otwierając dostęp do ziemianki.
Tereska szybko chwyciła latarkę, którą mężczyzna zapobiegliwie przyniósł sobą i zaświeciła w odkrytą czeluść. Na ceglanej podłodze pokrytej miejscami ziemią i uschłymi łodygami walały się resztki połamanych mebli, zniszczona lampa naftowa i trochę gruzu. Teraz już Marek był pewien, że nikt tu nie wchodził od czasu, gdy opuszczał kilka lat temu swój niedoszły grób. Wnętrze wyglądało dokładnie tak, jak je opuścił. Z tym, że teraz wszystko pokrywała cienka warstwa pyłu, pajęczyn oraz kawałki zmurszałych desek ze zniszczonej klapy.
– To są te twoje skarby Marku? – spytała ironicznie Tereska pykając demonstracyjnie swojego cienkiego mentolowca, ewidentnie zawiedziona obserwowanym wnętrzem.
– Teresko, jak zwykle słuchałaś mnie jak zgaszonego radia. Mówiłem ci, że interesuje mnie nie zawartość tej piwniczki, tylko pustka za jedną z jej ścian. Za tą, której akurat stąd nie widać.
– W takim razie co robimy? Wchodzimy? – Tereska, ponownie ogarnięta pamiętaną z dzieciństwa gorączką poszukiwania skarbów, gotowa była ich natychmiast szukać w swojej letniej piżamce i klapkach na gołych stopach.
– Spokojnie. Wejść tam łatwo, gorzej z wyjściem. Właśnie dlatego wiozłem ze sobą tę aluminiową drabinkę, która tak ci w czasie jazdy przeszkadzała. Zanim tam wejdziemy, trochę tu uprzątnę i przygotuję maskowanie. Na wejściu do piwnicy będziemy stawiać ten stolik – wskazał składany, turystyczny mebelek przykryty opadającą aż do ziemi serwetą. Ale póki co, możesz zrobić śniadanko, o którym wspominałaś, bo już mi burczy w brzuchu – dodał.
Tereska wyszła na zewnątrz namiotu, postawiła wodę na gazowej kuchence i zanurkowała do namiotu mieszkalnego aby wskoczyć w ubranie bardziej dostosowane do planowanej eskapady.
Było fajnie. Słońce wyszło ponad okoliczne drzewa i przyjemnie ich pieściło po nocnym chłodzie. Ciepły wiaterek delikatnie owiewał odsłoniętą skórę, a ruszające do pracy owady przyjemnie brzęczały wokoło. Gdy siedzieli przy stoliku popijając ukochaną kawę i zajadając biwakową jajecznicę na boczku, łaskawie przypomniał sobie o nich Morda, który do tej pory spał jak suseł. Pies był dobrze wychowany i wiedział, że gdy państwo jedzą posiłek, to nie wolno żebrać. Siedział więc tylko grzecznie koło Tereski, z jedną łapą na jej kolanie i uważnie śledził wędrówkę trzymanego przez nią widelca. Briard musiał mieć właściwości telekinetyczne, bo zawartość widelca dziwnie często lądowała w jego pysku.
Wreszcie, pokrzepieni gorącym posiłkiem, wyposażeni w sprzęt niezbędny dla grotołazów, stali przy tajemniczej ścianie, niecierpliwie drapiąc przecinakami półplastyczne, przesiąknięte wilgocią spoiny. Chcieli robić jak najmniej hałasu, dlatego postanowili nie rozbijać muru młotkiem. Minęły co najmniej trzy kwadranse, gdy wreszcie w niektórych miejscach cegły zaczęły się ruszać. Po kilku próbach Markowi udało się wybić trzonkiem młotka jedną z cegieł, która spadając gdzieś po przeciwnej stronie, wywołała charakterystyczny dla pustki pogłos.
– Widzisz Teresko? Nie myliłem się. Za tym murem coś jest, a raczej nic tam nie ma, jest pustka. To cienka ściana stawiana na jedną cegłę. Wygląda na to, że zamurowano nią jakiś korytarz albo drugie pomieszczenie – odezwał się podekscytowany Marek.
– Przepuść mnie! Daj popatrzeć – odparła niecierpliwie jego małżonka wciskając się między mężczyznę, a mur. Oczywiście, poza czernią nic nie ujrzała, ale wyczuła docierający z drugiej strony zapach myszy, pleśni i wilgoci. – Tam musi być pełno robali, pająków i pajęczyn. Żeby tylko znowu trupów nie było! Brr – zatrzęsła się ze wstrętem.
– I co wielkiego? To nie trupy są niebezpieczne, tylko żywi ludzie.
– O nie! – Teresce zrzedła nieco mina, wydobyła jednak z którejś kieszeni niewielką latarkę i zaświeciła w otwór usiłując coś dojrzeć. Niewiele jednak dało się zauważyć, poza fragmentem korytarza o ścianach ułożonych z polnych kamieni.
– To co, Teresko? Rozwalamy?
– Rozwalamy! Raz kozie śmierć. Ciekawe, co tam jest? – aż zapiszczała zapytana.
Druga i trzecia cegła stawiały jeszcze opór, ale pozostałe wymagały niewielkiej siły, aby dać się usunąć. Marek wyciągał coraz sprawniej cegły ze ściany i podawał je małżonce, która układała je w zgrabny murek obok wykonanego wyłomu. Otwór coraz bardziej się powiększał, otwierając wejście do tajemniczego korytarza. W słabym świetle docierającym przez otwór w stropie niewiele widzieli, więc Marek przerwał na chwilę pracę i oświetlił latarką przestrzeń za murem. Mieli przed sobą długi na mniej więcej pięć – sześć kroków korytarz o łukowatym stropie. Zarówno jego ściany, jak i pułap oraz lekko opadającą podłogę, wyłożono różnej wielkości kamieniami połyskującymi od wilgoci w strumieniu padającego światła. Tu i ówdzie, spomiędzy głazów tworzących sklepienie, zwisały korzenie roślin. Posadzka, co wydało im się bardzo dziwne, upstrzona była w wielu miejscach kretowiskami. Porozsiewane wszędzie mysie odchody, dziwne robactwo i zwisające pajęczyny dopełniały niezbyt atrakcyjny obraz całości.
Światło latarki wydobyło z ciemności zakręt korytarza z kilkoma, skręcającymi w lewo i prowadzącymi gdzieś niżej schodkami. Liczne, rdzawe nacieki opadające po stropie i ścianach do posadzki, biegły dalej przy ścianie ku stopniom.
– Chyba wystarczy – orzekł w końcu Marek, gdy w murze ział otwór prawie rozmiaru typowej ościeży.
Tereska ułożyła ostatnie cegły na swojej stercie, wyprostowała się i tym razem asekuracyjnie, zza pleców męża zerkała w czeluść korytarza. – Ja tam nie wejdę – zdecydowała w końcu krótko.
Nagle z góry dobiegło ich niezwykle agresywne szczekanie Mordy. Łagodny z natury briard zachowywał się tak tylko wówczas, gdy jakiś intruz naruszał zaznaczone przez niego terytorium.
– Wychodzimy – zdecydował Marek półgłosem.
– Ty wyjdź i sprawdź, co się dzieje. Ja tu zaczekam. Popatrz jak wyglądam – odparła Tereska wskazując na siebie otwartymi dłońmi. Utytłane zaprawą i ziemią ubranie, ręce czarne po łokcie oraz umorusana twarz z rozmazanym makijażem istotnie przedstawiały dosyć żałosny widok. Całości dopełniał nie wiadomo kiedy zapalony przez Tereskę papieros, który tkwiąc w kąciku jej ust odymiał mrużone oko wywołując komiczny grymas twarzy okolonej rudą, bieloną wapnem fryzurą.
– Dobrze – odparł lekko rozbawiony widokiem swojej małżonki Marek – tylko siedź tu cicho. Zostawiam ci latarkę. Zresztą, zaraz wracam. – Marek rzucił okiem na swoją pomocnicę, której wygląd istotnie trudno byłoby wytłumaczyć jakąkolwiek pracą artystyczną.
Wydostawszy się na powierzchnię, otrzepał się nieco, zastawił piwniczne wejście stolikiem i chwyciwszy smycz przewieszoną przez linkę namiotu, wyszedł na zewnątrz. Morda, agresywnie ujadając, stał nieopodal ich samochodu, do którego ośmielił się zbliżyć jakiś obcy. Osaczony przez wielkiego owczarka mężczyzna, nie bardzo wiedział, co ma robić. O zbliżeniu się do namiotów nie było mowy, ale i uciekać się nie odważył w trosce o tylną część swojego ciała.
– Heń dohry! Mohe han zahrać hego hotwora? – zawołał na widok Marka obcy, starając się nie tylko nie ruszać głową, ale i ustami, co w efekcie dało jakiś dziwny, komiczny dialekt przypominający głos marnego brzuchomówcy.
– Morda! Do nogi! – zawołał Marek. – Siad. Zostań! – dodał, gdy pies posłusznie do niego przybiegł.
Uwiązawszy do niewielkiego drzewka powarkujące jeszcze głucho zwierzę, podszedł do nieznajomego – przepraszam, jeżeli mój pies pana przestraszył, ale on tak reaguje na obcych na swoim terenie.
– W porządku. Taka rola psa. Ale nieźle mnie przestraszył, to fakt – ponownie odezwał się nieznajomy, jak się okazało, niemający żadnej wady wymowy. – Przepraszam, że niepokoję, ale dowiedziałem się od leśniczyny, że państwo jesteście artystami. Wie pan ja trochę maluję i rzeźbię. Pomyślałem sobie, że może podpatrzę jakąś technikę? Jeżeli można oczywiście? Bo teraz to chyba pan robi w glinie? – spytał na koniec, patrząc znacząco na ślady zaprawy widoczne na dłoniach i ubraniu właściciela psa.
– Aaaa, tak. Teraz trochę grzebię w glinie – „zaskoczył” po krótkiej chwili Marek, w gruncie rzeczy mówiąc prawdę.
– Mógłbym zerknąć na tę pana glinę? Interesuje mnie czy zawodowcy sami ją przygotowują, czy kupują gotową?
– Wie pan… Ja przygotowuję sam, ale niech pan się nie obrazi, to tajemnica warsztatu. Skoro pan jest początkujący, proponuję kupić gotową glinę artystyczną. Jest wiele sklepów wysyłkowych, które zajmują się jej sprzedażą.
– Rozuuumiem. Tajemnica warsztatu. A to bardzo pana przepraszam. A pozwoliłby pan zerknąć na swoje dzieła?
– Przykro mi bardzo, znowu muszę pana rozczarować. Pokazuję zainteresowanym tylko ukończone prace, a od momentu nadania kształtu bryle gliny, do efektu końcowego upływa sporo czasu. Jeżeli będzie pan w okolicy mniej więcej za miesiąc, to zapraszam. Wtedy moja praca powinna być ukończona i będzie ją pan mógł zobaczyć – kłamał tym razem jak z nut Marek – a teraz pan wybaczy… – klepiąc przegub lewej ręki zasugerował, że musi kończyć rozmowę.
– Aaaa, to dziękuję bardzo za zaproszenie. A teraz już nie przeszkadzam, nie przeszkadzam. Do widzenia – intruz wreszcie skończył swoje nagabywania.
– Życzę udanych poszukiwań… twórczych naturalnie – dodał po krótkiej pauzie, zerkając wcześniej gdzieś za plecy swojego rozmówcy, po czym oddalił się machnąwszy jeszcze na pożegnanie ręką. Marek dłuższą chwilę patrzył za nieznajomym zastanawiając się nad wypowiedzianym przez niego ostatnim zdaniem. Tereska! – nagle przypomniał sobie o pozostawionej w piwniczce małżonce, odwrócił się więc i szybko ruszył do „pracowni”, uciszając po drodze ujadającego zawzięcie psa.
– Możesz wychodzić Teresko – odezwał się już w przedsionku namiotu. Odpowiedziała mu cisza. Rozejrzał się wokoło. Z haczyka na drążku wspierającym przedsionek zniknął mały odtwarzacz muzyczny, zawieszony tam przez niego w czasie odkopywania wejścia do piwniczki – Tereska słucha muzyki i dlatego nie słyszy nawoływania – pomyślał nieco uspokojony.
– Teresko, wszystko w porządku. Wychodź! – powtórzył nieco głośniej, ale i tym razem bez skutku. Zirytowany wskoczył na drabinkę i błyskawicznie zalazł się na dole. Piwniczka oraz odkryty przed chwilą korytarz były puste! _powrót_