- promocja
Poszukiwania - ebook
Poszukiwania - ebook
Ona, on,
malownicza wyspa
i straszna przeszłość,
pukająca do drzwi…
Powieść Nory Roberts, najsłynniejszej autorki z listy bestsellerów „New York Timesa”
Fiona, niedoszła ofiara seryjnego mordercy, usiłuje powrócić do normalnego życia. Na pięknej wyspie nieopodal Seattle prowadzi szkołę dla psów i podejmuje akcje ratunkowe. Niezbędne jej spokój i samotność zakłóca Simon, szorstki i skryty twórca artystycznych mebli, mający kłopot ze swym psem. Oboje z początku niezbyt się lubią, a jednak nawiązuje się pewna nić. Fiona jeszcze nie wie, że na jej trop wpadł człowiek, który chce dokończyć to, czego nie zrobił jej niedoszły oprawca sprzed lat. Czy Simon będzie umiał zapobiec niebezpieczeństwu? Romans, suspens i dzika przyroda.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-961-6 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W chłodny lutowy poranek z przyciemniającą okna mżawką Devin i Rosie Cauldwelowie kochali się powoli, w rozespaniu. Zaczynał się trzeci dzień ich tygodniowego urlopu i drugi miesiąc starań o poczęcie drugiego dziecka. Trzyletni Hugh był owocem długiego weekendu na wyspie Orcas w archipelagu San Juans, a także – w przekonaniu Rosie – deszczowego popołudnia i butelki pinot noir.
W nadziei powtórzenia poprzedniego sukcesu odwiedzili znów Orcas i radośnie oddali się wypełnianiu zadania, gdy ich synek spał słodko z ukochanym Kicusiem w sąsiednim pokoju.
Wczesna pora nie pozwalała napić się wina, ale Rosie uznała cichy deszczyk za dobry znak.
Uśmiechnęła się, kiedy leżeli przytuleni, rozluźnieni i rozgrzani po seksie.
– I kto miał najlepszy pomysł na świecie?
Devin lekko ścisnął jej pośladek.
– Ty.
– Chwileczkę, właśnie przyszedł mi do głowy jeszcze jeden.
– Potrzebuję kilku minut.
Roześmiała się, przekręciła na łóżku i oparła na jego piersi, odsłaniając zęby w szerokim uśmiechu.
– Przestań myśleć o seksie, łobuzie.
– Na to też potrzebuję kilku minut.
– Naleśniki. Właśnie tego nam trzeba. Deszczowy ranek w przytulnym domku aż się prosi o naleśniki.
Spojrzał na nią, mrużąc oczy.
– Kto smaży?
– Zagramy. Los zdecyduje.
Szybko usiadła. Zgodnie z wieloletnią tradycją rodzinną Cauldwellów wszystko zależało teraz od gry w „kamień, papier, nożyczki” – najlepsze dwa z trzech.
– Cholera – mruknęła, kiedy rozbił jej nożyczki kamieniem.
– Zręczniejszy gracz górą.
– Gówno prawda. Ale umowa stoi, i tak zresztą muszę zrobić siusiu. – Schyliła się, cmoknęła go mocno i wyskoczyła z łóżka. – Uwielbiam wakacje – rzuciła, pędząc do łazienki.
Szczególnie podobał jej się właśnie ten urlop, z dwoma przystojniakami. Jeżeli deszcz nie ustanie lub jeszcze mocniej się rozpada, zostaną w domu i będą sobie grać. A jeżeli się rozjaśni, może przypną Hugh do fotelika i wybiorą się na przejażdżkę rowerem albo po prostu na długi spacer.
Hugh zachwycił się okolicą. Podobały mu się ptaki, jezioro, sarny, które wypatrzyli, i oczywiście króliki – bracia wiernego Kicusia.
Może na jesieni on też będzie miał braciszka. Przechodziła owulację; nie, nie miała obsesji na punkcie zajścia w ciążę. Liczenie dni nie jest obsesją – pomyślała, związując gumką rozczochrane włosy. To świadomość własnego ciała.
Złapała bluzę i flanelowe spodnie, obejrzała się na Devina, który smacznie drzemał.
Naprawdę sądziła, że trafili w dziesiątkę.
Zachwycona tą myślą, naciągnęła grube skarpety i zerknęła na zegarek odłożony na toaletkę.
– Ojej, już po ósmej. Dziwne, że Hugh tak długo śpi. Widocznie wczoraj porządnie go wymęczyliśmy.
– To pewnie przez ten deszcz – wymamrotał Devin.
– Pewnie tak.
Z sypialni udała się do pokoju syna, jak każdego ranka, czy to we własnym domu, czy to gdzieś indziej. Stąpała cicho, zadowolona, że Hugh jeszcze śpi; byłoby miło, gdyby udało jej się wypić poranną kawę, zanim usłyszy pierwsze „mamo” tego dnia.
Zajrzała, spodziewając się, że chłopczyk śpi przytulony do pluszowego królika. Puste łóżko nie wywołało jej niepokoju. Mógł wstać na siusiu, tak jak ona. Świetnie już sobie radził pod tym względem.
Nie wpadła w panikę nawet wtedy, kiedy nie znalazła go w małej łazience. Ponieważ regularnie wstawał wcześnie, zachęcali go, żeby trochę się pobawił, zanim ich obudzi. Zwykle słyszała, jak rozmawia z zabawkami albo puszcza samochodziki, lecz tym razem jej uwagę zaprzątnął wakacyjny seks.
Boże – pomyślała, schodząc na dół, a jeżeli zajrzał do nas, kiedy to robiliśmy? Nie, na pewno wszedłby od razu do sypialni i spytał, w co się bawimy.
Uśmiechając się, weszła do ładnego saloniku, gdzie spodziewała się zobaczyć synka na podłodze w otoczeniu ulubionych zabawek.
Kiedy go nie ujrzała, palce popłochu połaskotały jej gardło.
Zawołała, idąc teraz tak szybko, że aż się ślizgała w skarpetkach na drewnianej podłodze.
Dopadła ją panika – nóż w brzuch.
Drzwi kuchenne stały otworem.
Tuż po dziewiątej Fiona Bristow zatrzymała się przed ładnym domem wynajmowanym urlopowiczom w sercu Parku Stanowego Moran. Deszcz siąpił równo, co zapowiadało tropienie w błocie. Dała znak partnerowi, żeby został w ciężarówce, wysiadła i podeszła do jednego z miejscowych funkcjonariuszy.
– Davey.
– Hej, Fee. Szybko dojechałaś.
– To niedaleko. Reszta w drodze. Wykorzystujemy dom jako bazę czy mamy rozbić obóz gdzie indziej?
– Wykorzystujemy. Zechcesz pewnie porozmawiać z rodzicami, ale powiem w skrócie: Hugh Cauldwell, trzy lata, blondyn, oczy niebieskie. Ostatnim razem ubrany w piżamę ze Spidermanem.
Fiona zauważyła lekkie zaciśnięcie ust Daveya. Miał synka w tym samym wieku co Hugh, a synek pewnie miał taką samą piżamkę.
– Matka około ósmej piętnaście spostrzegła, że chłopca nie ma – ciągnął Davey. – Drzwi od podwórza były otwarte. Żadnych widocznych śladów włamania ani obecności obcego. Matka zaalarmowała ojca. Od razu zgłosili zaginięcie, zaczęli biegać i wołać, rozglądając się po okolicy.
I wszystko zadeptali – pomyślała Fiona. Ale czy można ich było winić?
– Przeszukaliśmy dom i teren posesji, upewniając się, czy się mały gdzieś nie schował. – Davey odwrócił się do Fiony. Z daszka jego czapki kapała woda. – W domu go nie ma. Matka mówi, że chłopiec zawsze nosi ze sobą pluszowego królika. Śpi z nim i wszędzie go ze sobą zabiera. Ściągnęliśmy na poszukiwania strażników, jest McMahon i Matt – dodał, wymieniając nazwisko szeryfa i innego młodego policjanta. – McMahon dał mi zgodę na wezwanie waszego zespołu i przydzielił mnie do bazy.
– Zaraz się rozłożymy i zaczniemy. Chciałabym teraz porozmawiać z rodzicami, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
Davey wskazał dom.
– Są przerażeni, co zrozumiałe, i też chcą iść go szukać. Mogłabyś mi pomóc im to wyperswadować.
– Zobaczę, co się da zrobić.
Myśląc o czekającej ją rozmowie, wróciła do ciężarówki i otworzyła drzwi, by wypuścić partnera. Peck wyskoczył i ruszył razem z nią i Daveyem do domu.
Davey skinął głową i Fiona podeszła do dwojga tulących się na kanapie ludzi, którzy na jej widok wstali. Kobieta ściskała w ręku czerwony samochodzik strażacki.
– Jestem Fiona Bristow z zespołu poszukiwawczo-ratowniczego z psami. A to jest Peck. – Położyła dłoń na łbie labradora o czekoladowym umaszczeniu. – Reszta zespołu w drodze. Pomożemy szukać Hugh.
– Musi pani iść od razu. On ma tylko trzy latka.
– Tak, proszę pani. Reszta mojego zespołu zjawi się lada chwila. Jeśli udzielą mi państwo wstępnych informacji, pomoże nam to.
– Wszystko już powiedzieliśmy policji i strażnikom. – Devin spojrzał w okno. – Muszę iść, muszę go szukać. Tutaj tracimy tylko czas.
– Proszę mi wierzyć, panie Cauldwell, policja i strażnicy robią wszystko, co się da, żeby znaleźć Hugh. Ściągnęli nas, bo wszystkim zależy na jego odnalezieniu. Jesteśmy wyszkoleni i skupimy się wyłącznie na państwa synku. Będziemy współpracować z policją i strażnikami parku. Muszę dowiedzieć się jak najwięcej, żebyśmy optymalnie mogli wykorzystać siły i środki. Zorientowała się pani, że Hugh zniknął mniej więcej kwadrans po ósmej?
Do oczu Rosie napłynęły łzy.
– Powinnam wcześniej do niego zajrzeć. Rzadko sypia dłużej niż do siódmej. Powinnam…
– Pani Cauldwell… Rosie – poprawiła się Fiona, posługując się imieniem matki chłopczyka. – Proszę się o nic nie winić. Mali chłopcy są ciekawscy, tak już jest. Czy Hugh kiedykolwiek przedtem wyszedł sam z domu?
– Nigdy, nigdy. Myślałam, że zszedł na dół się pobawić, a kiedy go nie znalazłam, zajrzałam do kuchni. Drzwi… drzwi były otwarte. Na oścież. I nigdzie go nie znalazłam.
– Może mi pani pokaże dom. – Fiona dała znak Peckowi, żeby szedł za nią. – Miał na sobie piżamę?
– Ze Spidermanem. Będzie zmarznięty, mokry, przerażony. – Trzęsły jej się ramiona, kiedy szli do kuchni. – Skoro jest policja, to nie rozumiem, co więcej wy możecie zdziałać.
– Stanowimy siłę dodatkową. No i jest Peck. Specjalnie wyszkolony. Brał udział w dziesiątkach poszukiwań.
Rosie otarła załzawione policzki.
– Hugh lubi psy. Lubi zwierzęta. Może wróci, gdy usłyszy szczekanie psa.
Fiona nie odpowiedziała, tylko otworzyła drzwi na tyłach domu i przykucnęła, żeby rozejrzeć się po otoczeniu z poziomu oczu trzylatka. Lubi zwierzęta – powtórzyła w duchu.
– Na pewno można tu zobaczyć sporo żyjących dziko zwierząt. Sarnę, lisa, zające.
– Tak. Tak. Zupełnie inaczej niż w Seattle. Synek uwielbia rozglądać się po okolicy przez okno albo z tarasu. Byliśmy też z nim na wycieczkach, pieszo i rowerami.
– Czy jest nieśmiały?
– Nie. Nie. Jest śmiały, towarzyski. Niczego się nie boi. O Boże.
Fiona instynktownie objęła roztrzęsioną kobietę.
– Rosie, jeśli nie masz nic przeciwko temu, rozłożę się tu, w kuchni. Potrzebuję pięciu rzeczy, które Hugh ostatnio miał na sobie. Mogą być wczorajsze skarpetki, bielizna, koszula i tak dalej. Pięć małych części garderoby. Tylko nie ściskaj ich w rękach. Włóż je tutaj.
Fiona wyciągnęła z niezbędnika plastikowe torebki.
– Tworzymy zespół pięciu drużyn. Pięciu przewodników, pięć psów. Każdy użyje czegoś, co należy do Hugh, żeby dać psu zapach.
– Będą… go tropić?
Łatwiej przytaknąć niż udzielać wyjaśnień o łapaniu górnego wiatru, stożku zapachu i cząsteczkach złuszczonego naskórka. Chłopiec przecież zniknął ponad godzinę temu.
– Tak. Ma jakiś ulubiony smakołyk? Coś, za czym szczególnie przepada, co daje mu pani, kiedy jest grzeczny?
– No, na przykład… – Wciskając palce we włosy, Rosie rozejrzała się wokół niewidzącym spojrzeniem. – Przepada za wężowymi żelkami.
– Świetnie. Ma pani trochę?
– Ma…m.
– Proszę o naszykowanie ubranek i żelek – powiedziała Fiona z uśmiechem. – Słyszę mój zespół, więc się tu rozgoszczę.
– Dobrze. Dobrze. Proszę… On ma tylko trzy latka.
Rosie wybiegła. Fiona wymieniła spojrzenia z Peckiem i zaczęła przygotowania.
Gdy zjawili się jej ludzie z psami, zwołała odprawę i zaczęła przydzielać sektory do przeszukania, pochylając się nad mapami. Znała tę okolicę, i to gruntownie.
Raj – pomyślała, dla spragnionych spokoju, pięknych widoków, dla tych, którzy chcą uciec od zatłoczonych ulic, aut, zabudowań. A dla zagubionego chłopczyka świat pełen zagrożeń. Strumienie, jeziora, skały.
Prawie pięćdziesiąt kilometrów szlaków dla pieszych, przeszło dwa tysiące hektarów lasu, które połknęły trzylatka i jego pluszowego królika.
– Pada dość mocno, więc skupimy się na najbliższych sektorach i ogarniemy tę połać. – Jako dowódca akcji w terenie Fiona zaznaczyła sektory na mapie, a Davey wypisał dane na dużej białej tablicy. – Wejdziemy częściowo na teren przeszukiwany przez inne drużyny. Bądźmy cały czas w kontakcie, żebyśmy nie deptali sobie po piętach.
– Jest już na pewno przemoczony i zmarznięty. – Meg Greene, matka dwojga dzieci, od niedawna także babcia, spojrzała na swojego męża, Chucka. – Biedactwo.
– Dzieciak w tym wieku nie ma poczucia kierunku. Może podreptać w każdą stronę. – James Hutton ściągnął brwi, sprawdzając krótkofalówkę.
– Może się zmęczy, położy i zaśnie. – Lori Dyson skinieniem głowy wskazała swojego owczarka niemieckiego Pipa. – Może nie usłyszeć wołania szukających, ale nasi tropiciele go wywąchają.
– Taki jest plan. Wszyscy mają współrzędne? Sprawdzone krótkofalówki i plecaki? Upewnijcie się, że macie dobrze nastawione kompasy. Ponieważ Mai operuje nagły przypadek, Davey sam dowodzi bazą. Będziemy zgłaszać się do niego, przeszukując sektory.
Urwała, gdy weszli Cauldwellowie.
– Mam… – Rosie zadrżały wargi. – Mam to, o co pani prosiła.
– Świetnie. – Fiona podeszła i położyła dłonie na ramionach przerażonej matki. – Proszę być dobrej myśli. Wszyscy zjechali tu w jednym celu i pragną tylko jednego: znaleźć Hugh i przyprowadzić go do domu.
Wzięła torebki i rozdała je członkom zespołu.
– Dobra, ruszamy po niego.
Wyszła wraz z innymi na dwór, zarzucając plecak na ramiona. Peck stanął u jej boku, lekkim drżeniem całego ciała sygnalizując gotowość do działania. Tak jak pozostali członkowie zespołu, udała się do przydzielonego sektora i nastawiła kompas.
Otworzyła torebkę z dziecięcą skarpetką i podsunęła psu pod nos.
– To jest Hugh. Hugh. Hugh to mały chłopczyk, Peck. To jest Hugh.
Wąchał z entuzjazmem, wiedział, co do niego należy. Zerknął na nią, niuchnął jeszcze raz, a potem zajrzał jej głęboko w oczy, rozdygotany, jakby chciał powiedzieć: Już mam! Ruszajmy!
– Szukaj Hugh. – Dodała sygnał dłonią i Peck uniósł wysoko pysk. – Szukamy Hugh!
Patrzyła, jak węszy i krąży, pozwoliła się prowadzić, a on kręcił się to szybciej, to wolniej. Miarowa mżawka stanowiła pewną przeszkodę, ale Peck dobrze pracował w deszczu.
Fiona stała w miejscu, rzucając słowne zachęty łapiącemu wiatr psu. Krople deszczu bębniły o jasnożółty sztormiak.
Gdy Peck ruszył na wschód, poszła za nim między gęste drzewa.
Pięcioletni, ważący trzydzieści kilogramów czekoladowy Peck był labradorem weteranem, silnym, sprytnym i niestrudzonym. Fiona wiedziała, że gotów jest tropić przez wiele godzin, w każdych warunkach, w każdym terenie, szukając żywych bądź zmarłych. Wystarczy, że go o to poprosi.
Razem posuwali się przez gęsty las po miękkiej, nasączonej wodą glebie wyścielonej igłami zrzuconymi przez wysokie daglezje i stare cedry, depcząc lub omijając skupiska grzybów i omszałe zwalone pnie, przedzierając się przez kolczaste jeżyny. Podczas tych poszukiwań Fiona obserwowała język ciała partnera, odnotowywała charakterystyczne miejsca, sprawdzała kompas. Co kilka minut Peck oglądał się na nią, dając znak, że jest na bieżąco.
– Szukaj Hugh. Szukamy Hugh, Peck.
Ożywił się, okazując zainteresowanie ziemią wokół zwalonego drzewa.
– Masz coś, tak? Dobrze. Dobry pies.
Oznaczyła pierwszy zasygnalizowany ślad jasnoniebieską taśmą, przystanęła razem z psem, ogarniając spojrzeniem najbliższe otoczenie i wołając Hugh. Potem zamknęła oczy i nasłuchiwała.
Usłyszała tylko szmer deszczu i szept wiatru w gałęziach drzew.
Kiedy pies trącił ją pyskiem, wyjęła z kieszeni torebkę ze skarpetką, otworzyła ją, żeby Peck mógł sobie odświeżyć pamięć zapachu.
– Szukaj Hugh – powtórzyła. – Szukamy Hugh.
Ruszył z miejsca, a Fiona przestąpiła przez zwalony pień i szła za nim w ciężkich, solidnych butach. Kiedy Peck odbił na południe, zgłosiła swe nowe położenie do bazy i porozumiała się z członkami zespołu.
Dzieciak jest na dworze co najmniej od dwóch godzin – pomyślała. Dla zamartwiających się rodziców to bardzo długo.
A maluchy w tym wieku nie mają poczucia czasu. Trzylatki są bardzo ruchliwe i niezupełnie rozumieją, co to znaczy się zgubić. Potrafią pójść za czymś, co zobaczą lub usłyszą, są też dość wytrzymałe, mogą więc upłynąć całe godziny, zanim utrudzony wędrówką Hugh zapragnie wrócić do mamy.
Spłoszony królik umknął w zarośla. Pełen godności Peck zaszczycił go zaledwie przelotnym spojrzeniem.
A gdyby to był mały chłopczyk? – pomyślała Fiona. Taki, który kocha swojego Kicusia, lubi zwierzęta? Którego, jak mówi matka, fascynuje las? Czy nie chciałby złapać prawdziwego królika, licząc na wspólną zabawę? Pewnie próbowałby podążyć jego śladem. To chłopczyk z miasta, kuszony urokiem lasu, łonem przyrody, innością wszystkiego wokół.
Jak mógłby się temu oprzeć?
Rozumiała to, rozumiała tę magię. Sama była kiedyś dziewczyną z miasta, którą zauroczyły zielone cienie, taniec światła, nieogarniony ogrom drzew, gór i oceanu.
Małe dziecko łatwo mogło zgubić się w wielkim parku.
Na pewno przemarzł – pomyślała. Jest głodny i przestraszony. Chce do matki.
Rozpadało się jeszcze bardziej, a oni brnęli przed siebie – niestrudzony pies i wysoka kobieta w grubych spodniach i ciężkich butach. Koński ogon jasnorudych włosów zmienił się w przyklejoną do pleców mokrą linę, niebieskie jak jezioro oczy penetrowały półmrok.
Kiedy Peck znowu odbił w bok, kierując się w dół krętym zboczem, nakreśliła w głowie mapkę. Niecałe czterysta metrów dalej – jeżeli nie zmienią kierunku – dotrą do strumienia stanowiącego południowo-wschodnią granicę jej sektora. Po drugiej stronie szukali Chuck z Quirkiem. O tej porze roku strumień wzbiera – pomyślała. Zimna, rwąca woda, porośnięte mchem brzegi śliskie w deszczu.
Miała nadzieję, że chłopczyk nie podszedł zbyt blisko brzegu ani, co gorsza, nie próbował przejść na drugą stronę.
Spostrzegła, że wiatr się zmienia. Diabli nadali. Muszą się dostosować. Znów odświeży zapach; zrobi Peckowi krótką przerwę nad wodą. Pracowali w terenie blisko dwie godziny i chociaż Peck trzy razy mocno się ożywił, nie zobaczyła jeszcze śladu chłopca – skrawka tkaniny na ciernistym krzewie, odcisku stopy na rozmiękłej ziemi. Zaznaczyła zasygnalizowane przez psa punkty na niebiesko, a pomarańczową taśmą znakowała przebyty szlak, dlatego też wiedziała, że parę razy przecięli własne ślady.
Postanowiła skontaktować się z Chuckiem. Jeżeli Peck jest na śladzie, a dzieciak przeprawił się przez strumień…
Nie pozwoliła sobie pomyśleć: „wpadł”. Jeszcze nie.
W momencie, gdy sięgała po krótkofalówkę, Peck znów się ożywił. Tym razem puścił się galopem, rzucając jej króciutkie spojrzenie.
Dostrzegła błysk w jego oczach.
– Hugh! – zawołała, przekrzykując pluskanie deszczu i świst wiatru.
Nie usłyszała chłopca, tylko trzy krótkie szczeknięcia.
Pobiegła, tak jak przedtem pies.
Poślizgnęła się, biorąc zakręt na stoku.
Blisko brzegu rwącego strumienia – niepokojąco blisko – zobaczyła przemoczonego chłopczyka. Leżał na ziemi, obejmując psa.
– Hej, Hugh, cześć. – Szybko pokonała dzielącą ją od niego odległość i przykucnęła, zrzucając plecak. – Jestem Fiona, a to jest Peck.
– Piesek. – Hugh płakał wtulony w sierść Pecka. – Piesek.
– To dobry piesek. Najlepszy na świecie.
Gdy Peck potwierdzał tę opinię, merdając ogonem, Fiona wyciągnęła z plecaka koc termoizolacyjny.
– Teraz cię opatulę… Kicusia też. To jest Kicuś?
– Kicuś upadł.
– Właśnie widzę. Już dobrze. Rozgrzejemy was obu, dobrze? Nie skaleczyłeś się? A…ach.
Mówiła wesołym głosem, okrywając dziecko kocem. Na ubłoconej nóżce zobaczyła krew.
– Małe kuku, tak? Zaraz to opatrzymy.
Hugh, który nie wypuszczał z objęć Pecka, odwrócił buzię do Fiony i spojrzał żałośnie, z drżącymi wargami.
– Chcę do mamy.
– Pewnie, że tak. Ja i Peck zaraz cię zabierzemy do mamy. Proszę, to dla ciebie od mamy. – Wyciągnęła paczuszkę żelek.
– Niegrzeczny chłopczyk – powiedział Hugh, ale popatrzył na żelki z zainteresowaniem, cały czas ściskając Pecka.
– Mama się nie gniewa. Tata też nie. Proszę.
Podała mu paczuszkę i wyciągnęła krótkofalówkę. Hugh podsunął żelkę Peckowi, a ten zerknął z ukosa na Fionę.
Mogę? No co? Mogę?
– Weź… i podziękuj.
Peck delikatnie zgarnął żelkę z rączki chłopca, połknął i w podzięce liznął go serdecznie po buzi. Hugh zachichotał.
Z miłym ciepłem w sercu Fiona skontaktowała się z bazą.
– Mamy go. Cały i zdrowy. Powiedz jego mamie, że zajada te swoje żelki i za chwilę ruszamy do domu. – Mrugnęła do Hugh, który karmił brudnego, mokrego pluszowego królika, a potem ten sam smakołyk wetknął sobie do buzi. – Ma kilka zadrapań, jest przemoczony, ale przytomny. Odbiór.
– Rozumiem. Dobra robota, Fee. Potrzebujesz wsparcia? Odbiór.
– Damy radę. Wracamy. Będę cię informować. Bez odbioru.
– Popij trochę – zaproponowała i podała Hugh manierkę.
– Co to?
– Zwykła woda.
– Lubię sok.
– Postaramy się o sok, kiedy wrócimy do domu. Wypij trochę, dobrze?
Napił się posłusznie, pociągając nosem.
– Robiłem siku tak, jak pokazał mi tata. Nie do spodni.
Uśmiechnęła się do niego, wspominając sygnały dawane przez Pecka.
– Dobrze zrobiłeś. Wsiądziesz mi na barana?
Oczy mu pojaśniały, jak wcześniej na widok słodyczy.
– Okej.
Owinęła go porządnie kocem i odwróciła się, żeby się na nią wdrapał.
– Mów do mnie Fee. Jeżeli będziesz czegoś potrzebował, powiedz: Fee, potrzebuję albo chcę.
– Piesek.
– Idzie z nami. Poprowadzi nas. – W przykucniętej pozycji pogłaskała Pecka i uściskała go.
– Dobry pies, Peck. Dobry pies. Wracaj!
Ruszyli w trójkę przez las. Fee z plecakiem przewieszonym przez ramię i chłopcem na plecach.
– Sam otworzyłeś drzwi, Hugh?
– Niegrzeczny chłopczyk – wymamrotał.
No tak – pomyślała, ale kto nie był czasem niegrzeczny?
– A co zobaczyłeś przez okno?
– Kicusie. Kicuś powiedział: chodźmy do kicusiów.
– Aha. – Sprytny dzieciak – pomyślała. Zwala winę na królika.
Hugh się rozgadał i mówił tak szybko w swoim dziecięcym żargonie, że umykało jej co trzecie słowo. Ale ogólny sens łapała.
Mama i tata śpią, a za oknem kicusie, więc kto by się powstrzymał? A jeśli dobrze się domyślała, potem dom znikł i Hugh nie mógł go znaleźć. Mama nie przyszła, kiedy zawołał, więc spodziewał się kary. Nie cierpiał dostawać kary, która polegała na tym, że nikt się z nim nie bawił.
Stało się to jasne, bo kiedy powiedziała „kara”, chłopczyk rozpłakał się, wtulając twarz w jej plecy.
– Jeżeli dostaniesz karę, to Kicuś też powinien dostać. Popatrz, hej, Hugh, popatrz. Bambi z mamą.
Uniósł głowę, pociągając nosem. Zapomniał o łzach i pisnął z zachwytu na widok łani z jelonkiem. Potem westchnął, a kiedy go podepchnęła wyżej, ułożył głowę na jej ramieniu.
– Jestem głodny.
– No myślę. Przeżyłeś wielką przygodę. – Z pewnym trudem wydobyła z plecaka batonik.
Krócej się teraz szło niż podczas przeszukiwania terenu, ale kiedy drzewa zaczęły się przerzedzać, chłopiec ciążył jej już jak kamień.
Hugh, pokrzepiony i zafascynowany wszystkim dokoła, gadał bez ustanku. Rozbawiona Fiona nie powstrzymywała go, marząc o kadzi kawy, ogromnym hamburgerze i wiadrze frytek.
Kiedy między drzewami dojrzała dom, wykrzesała z siebie resztkę energii i przyśpieszyła kroku. Ledwie minęli linię lasu, z domu wybiegli Rosie i Devin. Fiona przykucnęła.
– Zejdź, Hugh. Biegnij do mamy.
Nie podniosła się, tylko objęła ramieniem Pecka, który z radości aż kołysał się na boki.
– Tak – wyszeptała mu do ucha, kiedy Devin wyprzedził żonę kilkoma susami i porwał Hugh, unosząc go do góry. Potem we troje spletli się w załzawiony kłębek rąk i nóg. – Taak, to dobry dzień. Ty tego dokonałeś, Peck.
Rosie, tuląc syna w ramionach, pośpieszyła do domu. Devin odłączył się od niej i na chwiejnych nogach podszedł do Fiony.
– Dziękuję. Nie wiem jak…
– Proszę bardzo. To wspaniały dzieciak.
– Jest dla nas… wszystkim. Bardzo dziękujemy. – Oczy mu się zaszkliły, objął Fionę i podobnie jak Hugh oparł głowę na jej ramieniu. – Nie potrafię powiedzieć…
– Nie musi pan. – Ją też zapiekły oczy, gdy poklepała go po plecach. – Peck go znalazł. To on jest bohaterem dnia. Będzie zadowolony, kiedy uściśnie mu pan łapę.
– Aha. – Devin potarł twarz, kilka razy odetchnął dla uspokojenia. – Dziękuję, Peck. Dziękuję. – Przykucnął, wyciągnął rękę.
Peck uśmiechnął się po psiemu i położył łapę na dłoni Devina.
– Mogę… mogę go uściskać?
– Będzie zachwycony.
Wzdychając głęboko, przejęty dreszczem, Devin uściskał Pecka za szyję, wtulając twarz w jego sierść. Ponad ramieniem mężczyzny Peck popatrzył na Fionę roziskrzonym wzrokiem.
Ale było fajnie – zdawał się mówić. Może to powtórzymy?4
Najlepszy przyjaciel człowieka. Też coś!
Po szaleńczej gonitwie i zażartym boju Simonowi udało się wyłuskać młotek z morderczo zaciśniętych szczęk Jawsa.
Szczeniak skakał jak sprężyna obciągnięta futrem, a on trzymał w ręku obśliniony i poobgryzany trzonek, wyobrażając sobie, że mógłby raz a dobrze huknąć psa w kościsty łebek. Nigdy by tego nie zrobił, mimo wielkiej ochoty, ale gra wyobraźni to nie zbrodnia.
I jak na filmie rysunkowym zobaczył ćwierkające ptaszki krążące nad łebkiem szczeniaka i krzyżyki w jego oczach.
– Wolno pomarzyć… – mruknął.
Odłożył młotek na stół do pracy, poza zasięg niszczycielskich psich zębów, i popatrzył – ponownie – na porozrzucane po podłodze warsztatu zabawki i kości.
– To ci nie smakuje? Dlaczego? – Wziął do ręki kawałek liny długości Jawsa i podsunął mu. – Masz, to sobie zniszcz.
Kilka sekund później, gdy Simon wytarł już obgryziony młotek, pies upuścił linę na jego but i usiadł, młócąc ogonem, przekrzywiając łebek, z oczami błyszczącymi radością.
– Nie widzisz, że jestem zajęty? – spytał jego pan. – Nie mam czasu na zabawę co pięć minut, do cholery. Jeden z nas musi zarabiać na życie.
Odwrócił się do stojącej szafki na wino – pięknego mebla z dzikiej czereśni i hebanu. Przytwierdzał ostatni element wykończenia klejem do drewna, gdy pies przypuścił atak na sznurówki. Z trudem usiłując skupić się na pracy, Simon strząsnął psa i wziął zacisk. Strząsnął, przykleił, strząsnął, docisnął.
Powarkiwania i radosne ujadanie Jawsa mieszały się z muzyką U2, którą wybrał na dzisiejszy dzień.
Przesunął palcami po jedwabiście gładkiej powierzchni, kiwnął głową.
Podchodząc do dwóch foteli bujanych, w których chciał sprawdzić spojenia, przeciągnął ze sobą psa przez trociny.
Wyglądało na to, że Jaws podstępnie zmusił go do zabawy.
Pracował przez prawie dwie godziny, to ciągnąc psa, to go ganiając, to nakazując sobie przerwę, żeby wyprowadzić pupila do Srajlandii, jak to nazywał.
Przerwa dobrze mi zrobi – zdecydował. Pora oczyścić umysł, chłonąc łagodne powietrze i jasne słońce. Nigdy go nie męczyło obserwowanie gry światła – czy to słońca, czy księżyca – nad wąską cieśniną pomiędzy częściami wyspy tworzącymi jakby worki przytroczone do siodła.
Lubił stać na swoim wzniesieniu i słuchać subtelnej, miarowej melodii wody w dole albo przysiąść na ganku przed warsztatem i zapatrzyć się w ciemny las, który zamykał wokół niego przestrzeń, tak jak cieśnina ją otwierała.
W końcu przeprowadził się na wyspę nie bez powodu.
Szukał samotności, ciszy, powietrza, bogactwa krajobrazu.
Może matka, choć początkowo trudno to było pojąć, miała rację, wciskając mu psa. Kompan zmuszał go do wychodzenia na dwór, a przecież taki właśnie cel przyświecał przeprowadzce. Dzięki temu mógł się rozejrzeć, zrelaksować, zharmonizować z naturą. Powietrze, woda, drzewa, wzgórza, skały – zewsząd mógł czerpać inspirację do swej pracy.
Kolory, kształty, struktury, zaokrąglenia i załamania.
Ten skrawek ziemi, las i woda, skalisty stok, popiskiwanie i świergot ptactwa, zamiast samochodów i ludzi, dawały mu to, czego szukał.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki