Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Poszukiwania - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
14 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,90

Poszukiwania - ebook

Ona, on,

malownicza wyspa

i straszna przeszłość,

pukająca do drzwi…

Powieść Nory Roberts, najsłynniejszej autorki z listy bestsellerów „New York Timesa”

Fiona, niedoszła ofiara seryjnego mordercy, usiłuje powrócić do normalnego życia. Na pięknej wyspie nieopodal Seattle prowadzi szkołę dla psów i podejmuje akcje ratunkowe. Niezbędne jej spokój i samotność zakłóca Simon, szorstki i skryty twórca artystycznych mebli, mający kłopot ze swym psem. Oboje z początku niezbyt się lubią, a jednak nawiązuje się pewna nić. Fiona jeszcze nie wie, że na jej trop wpadł człowiek, który chce dokończyć to, czego nie zrobił jej niedoszły oprawca sprzed lat. Czy Simon będzie umiał zapobiec niebezpieczeństwu? Romans, suspens i dzika przyroda.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8139-961-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

W chłodny lutowy pora­nek z przy­ciem­nia­jącą okna mżawką Devin i Rosie Caul­dwe­lo­wie kochali się powoli, w roze­spa­niu. Zaczy­nał się trzeci dzień ich tygo­dnio­wego urlopu i drugi mie­siąc sta­rań o poczę­cie dru­giego dziecka. Trzy­letni Hugh był owo­cem dłu­giego week­endu na wyspie Orcas w archi­pe­lagu San Juans, a także – w prze­ko­na­niu Rosie – desz­czo­wego popo­łu­dnia i butelki pinot noir.

W nadziei powtó­rze­nia poprzed­niego suk­cesu odwie­dzili znów Orcas i rado­śnie oddali się wypeł­nia­niu zada­nia, gdy ich synek spał słodko z uko­cha­nym Kicu­siem w sąsied­nim pokoju.

Wcze­sna pora nie pozwa­lała napić się wina, ale Rosie uznała cichy desz­czyk za dobry znak.

Uśmiech­nęła się, kiedy leżeli przy­tu­leni, roz­luź­nieni i roz­grzani po sek­sie.

– I kto miał naj­lep­szy pomysł na świe­cie?

Devin lekko ści­snął jej pośla­dek.

– Ty.

– Chwi­leczkę, wła­śnie przy­szedł mi do głowy jesz­cze jeden.

– Potrze­buję kilku minut.

Roze­śmiała się, prze­krę­ciła na łóżku i oparła na jego piersi, odsła­nia­jąc zęby w sze­ro­kim uśmie­chu.

– Prze­stań myśleć o sek­sie, łobu­zie.

– Na to też potrze­buję kilku minut.

– Nale­śniki. Wła­śnie tego nam trzeba. Desz­czowy ranek w przy­tul­nym domku aż się prosi o nale­śniki.

Spoj­rzał na nią, mru­żąc oczy.

– Kto smaży?

– Zagramy. Los zde­cy­duje.

Szybko usia­dła. Zgod­nie z wie­lo­let­nią tra­dy­cją rodzinną Caul­dwel­lów wszystko zale­żało teraz od gry w „kamień, papier, nożyczki” – naj­lep­sze dwa z trzech.

– Cho­lera – mruk­nęła, kiedy roz­bił jej nożyczki kamie­niem.

– Zręcz­niej­szy gracz górą.

– Gówno prawda. Ale umowa stoi, i tak zresztą muszę zro­bić siu­siu. – Schy­liła się, cmok­nęła go mocno i wysko­czyła z łóżka. – Uwiel­biam waka­cje – rzu­ciła, pędząc do łazienki.

Szcze­gól­nie podo­bał jej się wła­śnie ten urlop, z dwoma przy­stoj­nia­kami. Jeżeli deszcz nie usta­nie lub jesz­cze moc­niej się roz­pada, zostaną w domu i będą sobie grać. A jeżeli się roz­ja­śni, może przy­pną Hugh do fote­lika i wybiorą się na prze­jażdżkę rowe­rem albo po pro­stu na długi spa­cer.

Hugh zachwy­cił się oko­licą. Podo­bały mu się ptaki, jezioro, sarny, które wypa­trzyli, i oczy­wi­ście kró­liki – bra­cia wier­nego Kicu­sia.

Może na jesieni on też będzie miał bra­ciszka. Prze­cho­dziła owu­la­cję; nie, nie miała obse­sji na punk­cie zaj­ścia w ciążę. Licze­nie dni nie jest obse­sją – pomy­ślała, zwią­zu­jąc gumką roz­czo­chrane włosy. To świa­do­mość wła­snego ciała.

Zła­pała bluzę i fla­ne­lowe spodnie, obej­rzała się na Devina, który smacz­nie drze­mał.

Naprawdę sądziła, że tra­fili w dzie­siątkę.

Zachwy­cona tą myślą, nacią­gnęła grube skar­pety i zer­k­nęła na zega­rek odło­żony na toa­letkę.

– Ojej, już po ósmej. Dziwne, że Hugh tak długo śpi. Widocz­nie wczo­raj porząd­nie go wymę­czy­li­śmy.

– To pew­nie przez ten deszcz – wymam­ro­tał Devin.

– Pew­nie tak.

Z sypialni udała się do pokoju syna, jak każ­dego ranka, czy to we wła­snym domu, czy to gdzieś indziej. Stą­pała cicho, zado­wo­lona, że Hugh jesz­cze śpi; byłoby miło, gdyby udało jej się wypić poranną kawę, zanim usły­szy pierw­sze „mamo” tego dnia.

Zaj­rzała, spo­dzie­wa­jąc się, że chłop­czyk śpi przy­tu­lony do plu­szo­wego kró­lika. Puste łóżko nie wywo­łało jej nie­po­koju. Mógł wstać na siu­siu, tak jak ona. Świet­nie już sobie radził pod tym wzglę­dem.

Nie wpa­dła w panikę nawet wtedy, kiedy nie zna­la­zła go w małej łazience. Ponie­waż regu­lar­nie wsta­wał wcze­śnie, zachę­cali go, żeby tro­chę się poba­wił, zanim ich obu­dzi. Zwy­kle sły­szała, jak roz­ma­wia z zabaw­kami albo pusz­cza samo­cho­dziki, lecz tym razem jej uwagę zaprząt­nął waka­cyjny seks.

Boże – pomy­ślała, scho­dząc na dół, a jeżeli zaj­rzał do nas, kiedy to robi­li­śmy? Nie, na pewno wszedłby od razu do sypialni i spy­tał, w co się bawimy.

Uśmie­cha­jąc się, weszła do ład­nego salo­niku, gdzie spo­dzie­wała się zoba­czyć synka na pod­ło­dze w oto­cze­niu ulu­bio­nych zaba­wek.

Kiedy go nie ujrzała, palce popło­chu poła­sko­tały jej gar­dło.

Zawo­łała, idąc teraz tak szybko, że aż się śli­zgała w skar­pet­kach na drew­nia­nej pod­ło­dze.

Dopa­dła ją panika – nóż w brzuch.

Drzwi kuchenne stały otwo­rem.

Tuż po dzie­wią­tej Fiona Bri­stow zatrzy­mała się przed ład­nym domem wynaj­mo­wa­nym urlo­po­wi­czom w sercu Parku Sta­no­wego Moran. Deszcz sią­pił równo, co zapo­wia­dało tro­pie­nie w bło­cie. Dała znak part­ne­rowi, żeby został w cię­ża­rówce, wysia­dła i pode­szła do jed­nego z miej­sco­wych funk­cjo­na­riu­szy.

– Davey.

– Hej, Fee. Szybko doje­cha­łaś.

– To nie­da­leko. Reszta w dro­dze. Wyko­rzy­stu­jemy dom jako bazę czy mamy roz­bić obóz gdzie indziej?

– Wyko­rzy­stu­jemy. Zechcesz pew­nie poroz­ma­wiać z rodzi­cami, ale powiem w skró­cie: Hugh Caul­dwell, trzy lata, blon­dyn, oczy nie­bie­skie. Ostat­nim razem ubrany w piżamę ze Spi­der­ma­nem.

Fiona zauwa­żyła lek­kie zaci­śnię­cie ust Daveya. Miał synka w tym samym wieku co Hugh, a synek pew­nie miał taką samą piżamkę.

– Matka około ósmej pięt­na­ście spo­strze­gła, że chłopca nie ma – cią­gnął Davey. – Drzwi od podwó­rza były otwarte. Żad­nych widocz­nych śla­dów wła­ma­nia ani obec­no­ści obcego. Matka zaalar­mo­wała ojca. Od razu zgło­sili zagi­nię­cie, zaczęli bie­gać i wołać, roz­glą­da­jąc się po oko­licy.

I wszystko zadep­tali – pomy­ślała Fiona. Ale czy można ich było winić?

– Prze­szu­ka­li­śmy dom i teren pose­sji, upew­nia­jąc się, czy się mały gdzieś nie scho­wał. – Davey odwró­cił się do Fiony. Z daszka jego czapki kapała woda. – W domu go nie ma. Matka mówi, że chło­piec zawsze nosi ze sobą plu­szo­wego kró­lika. Śpi z nim i wszę­dzie go ze sobą zabiera. Ścią­gnę­li­śmy na poszu­ki­wa­nia straż­ni­ków, jest McMa­hon i Matt – dodał, wymie­nia­jąc nazwi­sko sze­ryfa i innego mło­dego poli­cjanta. – McMa­hon dał mi zgodę na wezwa­nie waszego zespołu i przy­dzie­lił mnie do bazy.

– Zaraz się roz­ło­żymy i zaczniemy. Chcia­ła­bym teraz poroz­ma­wiać z rodzi­cami, jeżeli nie masz nic prze­ciwko temu.

Davey wska­zał dom.

– Są prze­ra­żeni, co zro­zu­miałe, i też chcą iść go szu­kać. Mogła­byś mi pomóc im to wyper­swa­do­wać.

– Zoba­czę, co się da zro­bić.

Myśląc o cze­ka­ją­cej ją roz­mo­wie, wró­ciła do cię­ża­rówki i otwo­rzyła drzwi, by wypu­ścić part­nera. Peck wysko­czył i ruszył razem z nią i Daveyem do domu.

Davey ski­nął głową i Fiona pode­szła do dwojga tulą­cych się na kana­pie ludzi, któ­rzy na jej widok wstali. Kobieta ści­skała w ręku czer­wony samo­cho­dzik stra­żacki.

– Jestem Fiona Bri­stow z zespołu poszu­ki­waw­czo-ratow­ni­czego z psami. A to jest Peck. – Poło­żyła dłoń na łbie labra­dora o cze­ko­la­do­wym umasz­cze­niu. – Reszta zespołu w dro­dze. Pomo­żemy szu­kać Hugh.

– Musi pani iść od razu. On ma tylko trzy latka.

– Tak, pro­szę pani. Reszta mojego zespołu zjawi się lada chwila. Jeśli udzielą mi pań­stwo wstęp­nych infor­ma­cji, pomoże nam to.

– Wszystko już powie­dzie­li­śmy poli­cji i straż­ni­kom. – Devin spoj­rzał w okno. – Muszę iść, muszę go szu­kać. Tutaj tra­cimy tylko czas.

– Pro­szę mi wie­rzyć, panie Caul­dwell, poli­cja i straż­nicy robią wszystko, co się da, żeby zna­leźć Hugh. Ścią­gnęli nas, bo wszyst­kim zależy na jego odna­le­zie­niu. Jeste­śmy wyszko­leni i sku­pimy się wyłącz­nie na pań­stwa synku. Będziemy współ­pra­co­wać z poli­cją i straż­ni­kami parku. Muszę dowie­dzieć się jak naj­wię­cej, żeby­śmy opty­mal­nie mogli wyko­rzy­stać siły i środki. Zorien­to­wała się pani, że Hugh znik­nął mniej wię­cej kwa­drans po ósmej?

Do oczu Rosie napły­nęły łzy.

– Powin­nam wcze­śniej do niego zaj­rzeć. Rzadko sypia dłu­żej niż do siód­mej. Powin­nam…

– Pani Caul­dwell… Rosie – popra­wiła się Fiona, posłu­gu­jąc się imie­niem matki chłop­czyka. – Pro­szę się o nic nie winić. Mali chłopcy są cie­kaw­scy, tak już jest. Czy Hugh kie­dy­kol­wiek przed­tem wyszedł sam z domu?

– Ni­gdy, ni­gdy. Myśla­łam, że zszedł na dół się poba­wić, a kiedy go nie zna­la­złam, zaj­rza­łam do kuchni. Drzwi… drzwi były otwarte. Na oścież. I ni­gdzie go nie zna­la­złam.

– Może mi pani pokaże dom. – Fiona dała znak Peckowi, żeby szedł za nią. – Miał na sobie piżamę?

– Ze Spi­der­ma­nem. Będzie zmar­z­nięty, mokry, prze­ra­żony. – Trzę­sły jej się ramiona, kiedy szli do kuchni. – Skoro jest poli­cja, to nie rozu­miem, co wię­cej wy może­cie zdzia­łać.

– Sta­no­wimy siłę dodat­kową. No i jest Peck. Spe­cjal­nie wyszko­lony. Brał udział w dzie­siąt­kach poszu­ki­wań.

Rosie otarła załza­wione policzki.

– Hugh lubi psy. Lubi zwie­rzęta. Może wróci, gdy usły­szy szcze­ka­nie psa.

Fiona nie odpo­wie­działa, tylko otwo­rzyła drzwi na tyłach domu i przy­kuc­nęła, żeby rozej­rzeć się po oto­cze­niu z poziomu oczu trzy­latka. Lubi zwie­rzęta – powtó­rzyła w duchu.

– Na pewno można tu zoba­czyć sporo żyją­cych dziko zwie­rząt. Sarnę, lisa, zające.

– Tak. Tak. Zupeł­nie ina­czej niż w Seat­tle. Synek uwiel­bia roz­glą­dać się po oko­licy przez okno albo z tarasu. Byli­śmy też z nim na wyciecz­kach, pie­szo i rowe­rami.

– Czy jest nie­śmiały?

– Nie. Nie. Jest śmiały, towa­rzy­ski. Niczego się nie boi. O Boże.

Fiona instynk­tow­nie objęła roz­trzę­sioną kobietę.

– Rosie, jeśli nie masz nic prze­ciwko temu, roz­łożę się tu, w kuchni. Potrze­buję pię­ciu rze­czy, które Hugh ostat­nio miał na sobie. Mogą być wczo­raj­sze skar­petki, bie­li­zna, koszula i tak dalej. Pięć małych czę­ści gar­de­roby. Tylko nie ści­skaj ich w rękach. Włóż je tutaj.

Fiona wycią­gnęła z nie­zbęd­nika pla­sti­kowe torebki.

– Two­rzymy zespół pię­ciu dru­żyn. Pię­ciu prze­wod­ni­ków, pięć psów. Każdy użyje cze­goś, co należy do Hugh, żeby dać psu zapach.

– Będą… go tro­pić?

Łatwiej przy­tak­nąć niż udzie­lać wyja­śnień o łapa­niu gór­nego wia­tru, stożku zapa­chu i czą­stecz­kach złusz­czo­nego naskórka. Chło­piec prze­cież znik­nął ponad godzinę temu.

– Tak. Ma jakiś ulu­biony sma­ko­łyk? Coś, za czym szcze­gól­nie prze­pada, co daje mu pani, kiedy jest grzeczny?

– No, na przy­kład… – Wci­ska­jąc palce we włosy, Rosie rozej­rzała się wokół nie­wi­dzą­cym spoj­rze­niem. – Prze­pada za wężo­wymi żel­kami.

– Świet­nie. Ma pani tro­chę?

– Ma…m.

– Pro­szę o naszy­ko­wa­nie ubra­nek i żelek – powie­działa Fiona z uśmie­chem. – Sły­szę mój zespół, więc się tu roz­gosz­czę.

– Dobrze. Dobrze. Pro­szę… On ma tylko trzy latka.

Rosie wybie­gła. Fiona wymie­niła spoj­rze­nia z Peckiem i zaczęła przy­go­to­wa­nia.

Gdy zja­wili się jej ludzie z psami, zwo­łała odprawę i zaczęła przy­dzie­lać sek­tory do prze­szu­ka­nia, pochy­la­jąc się nad mapami. Znała tę oko­licę, i to grun­tow­nie.

Raj – pomy­ślała, dla spra­gnio­nych spo­koju, pięk­nych wido­ków, dla tych, któ­rzy chcą uciec od zatło­czo­nych ulic, aut, zabu­do­wań. A dla zagu­bio­nego chłop­czyka świat pełen zagro­żeń. Stru­mie­nie, jeziora, skały.

Pra­wie pięć­dzie­siąt kilo­me­trów szla­ków dla pie­szych, prze­szło dwa tysiące hek­ta­rów lasu, które połknęły trzy­latka i jego plu­szo­wego kró­lika.

– Pada dość mocno, więc sku­pimy się na naj­bliż­szych sek­to­rach i ogar­niemy tę połać. – Jako dowódca akcji w tere­nie Fiona zazna­czyła sek­tory na mapie, a Davey wypi­sał dane na dużej bia­łej tablicy. – Wej­dziemy czę­ściowo na teren prze­szu­ki­wany przez inne dru­żyny. Bądźmy cały czas w kon­tak­cie, żeby­śmy nie dep­tali sobie po pię­tach.

– Jest już na pewno prze­mo­czony i zmar­z­nięty. – Meg Gre­ene, matka dwojga dzieci, od nie­dawna także bab­cia, spoj­rzała na swo­jego męża, Chucka. – Bie­dac­two.

– Dzie­ciak w tym wieku nie ma poczu­cia kie­runku. Może podrep­tać w każdą stronę. – James Hut­ton ścią­gnął brwi, spraw­dza­jąc krót­ko­fa­lówkę.

– Może się zmę­czy, położy i zaśnie. – Lori Dyson ski­nie­niem głowy wska­zała swo­jego owczarka nie­miec­kiego Pipa. – Może nie usły­szeć woła­nia szu­ka­ją­cych, ale nasi tro­pi­ciele go wywą­chają.

– Taki jest plan. Wszy­scy mają współ­rzędne? Spraw­dzone krót­ko­fa­lówki i ple­caki? Upew­nij­cie się, że macie dobrze nasta­wione kom­pasy. Ponie­waż Mai ope­ruje nagły przy­pa­dek, Davey sam dowo­dzi bazą. Będziemy zgła­szać się do niego, prze­szu­ku­jąc sek­tory.

Urwała, gdy weszli Caul­dwel­lo­wie.

– Mam… – Rosie zadrżały wargi. – Mam to, o co pani pro­siła.

– Świet­nie. – Fiona pode­szła i poło­żyła dło­nie na ramio­nach prze­ra­żo­nej matki. – Pro­szę być dobrej myśli. Wszy­scy zje­chali tu w jed­nym celu i pra­gną tylko jed­nego: zna­leźć Hugh i przy­pro­wa­dzić go do domu.

Wzięła torebki i roz­dała je człon­kom zespołu.

– Dobra, ruszamy po niego.

Wyszła wraz z innymi na dwór, zarzu­ca­jąc ple­cak na ramiona. Peck sta­nął u jej boku, lek­kim drże­niem całego ciała sygna­li­zu­jąc goto­wość do dzia­ła­nia. Tak jak pozo­stali człon­ko­wie zespołu, udała się do przy­dzie­lo­nego sek­tora i nasta­wiła kom­pas.

Otwo­rzyła torebkę z dzie­cięcą skar­petką i pod­su­nęła psu pod nos.

– To jest Hugh. Hugh. Hugh to mały chłop­czyk, Peck. To jest Hugh.

Wąchał z entu­zja­zmem, wie­dział, co do niego należy. Zer­k­nął na nią, niuch­nął jesz­cze raz, a potem zaj­rzał jej głę­boko w oczy, roz­dy­go­tany, jakby chciał powie­dzieć: Już mam! Ruszajmy!

– Szu­kaj Hugh. – Dodała sygnał dło­nią i Peck uniósł wysoko pysk. – Szu­kamy Hugh!

Patrzyła, jak węszy i krąży, pozwo­liła się pro­wa­dzić, a on krę­cił się to szyb­ciej, to wol­niej. Mia­rowa mżawka sta­no­wiła pewną prze­szkodę, ale Peck dobrze pra­co­wał w desz­czu.

Fiona stała w miej­scu, rzu­ca­jąc słowne zachęty łapią­cemu wiatr psu. Kro­ple desz­czu bęb­niły o jasno­żółty sztor­miak.

Gdy Peck ruszył na wschód, poszła za nim mię­dzy gęste drzewa.

Pię­cio­letni, ważący trzy­dzie­ści kilo­gra­mów cze­ko­la­dowy Peck był labra­do­rem wete­ra­nem, sil­nym, spryt­nym i nie­stru­dzo­nym. Fiona wie­działa, że gotów jest tro­pić przez wiele godzin, w każ­dych warun­kach, w każ­dym tere­nie, szu­ka­jąc żywych bądź zmar­łych. Wystar­czy, że go o to poprosi.

Razem posu­wali się przez gęsty las po mięk­kiej, nasą­czo­nej wodą gle­bie wyście­lo­nej igłami zrzu­co­nymi przez wyso­kie dagle­zje i stare cedry, dep­cząc lub omi­ja­jąc sku­pi­ska grzy­bów i omszałe zwa­lone pnie, prze­dzie­ra­jąc się przez kol­cza­ste jeżyny. Pod­czas tych poszu­ki­wań Fiona obser­wo­wała język ciała part­nera, odno­to­wy­wała cha­rak­te­ry­styczne miej­sca, spraw­dzała kom­pas. Co kilka minut Peck oglą­dał się na nią, dając znak, że jest na bie­żąco.

– Szu­kaj Hugh. Szu­kamy Hugh, Peck.

Oży­wił się, oka­zu­jąc zain­te­re­so­wa­nie zie­mią wokół zwa­lo­nego drzewa.

– Masz coś, tak? Dobrze. Dobry pies.

Ozna­czyła pierw­szy zasy­gna­li­zo­wany ślad jasno­nie­bie­ską taśmą, przy­sta­nęła razem z psem, ogar­nia­jąc spoj­rze­niem naj­bliż­sze oto­cze­nie i woła­jąc Hugh. Potem zamknęła oczy i nasłu­chi­wała.

Usły­szała tylko szmer desz­czu i szept wia­tru w gałę­ziach drzew.

Kiedy pies trą­cił ją pyskiem, wyjęła z kie­szeni torebkę ze skar­petką, otwo­rzyła ją, żeby Peck mógł sobie odświe­żyć pamięć zapa­chu.

– Szu­kaj Hugh – powtó­rzyła. – Szu­kamy Hugh.

Ruszył z miej­sca, a Fiona prze­stą­piła przez zwa­lony pień i szła za nim w cięż­kich, solid­nych butach. Kiedy Peck odbił na połu­dnie, zgło­siła swe nowe poło­że­nie do bazy i poro­zu­miała się z człon­kami zespołu.

Dzie­ciak jest na dwo­rze co naj­mniej od dwóch godzin – pomy­ślała. Dla zamar­twia­ją­cych się rodzi­ców to bar­dzo długo.

A malu­chy w tym wieku nie mają poczu­cia czasu. Trzy­latki są bar­dzo ruchliwe i nie­zu­peł­nie rozu­mieją, co to zna­czy się zgu­bić. Potra­fią pójść za czymś, co zoba­czą lub usły­szą, są też dość wytrzy­małe, mogą więc upły­nąć całe godziny, zanim utru­dzony wędrówką Hugh zapra­gnie wró­cić do mamy.

Spło­szony kró­lik umknął w zaro­śla. Pełen god­no­ści Peck zaszczy­cił go zale­d­wie prze­lot­nym spoj­rze­niem.

A gdyby to był mały chłop­czyk? – pomy­ślała Fiona. Taki, który kocha swo­jego Kicu­sia, lubi zwie­rzęta? Któ­rego, jak mówi matka, fascy­nuje las? Czy nie chciałby zła­pać praw­dzi­wego kró­lika, licząc na wspólną zabawę? Pew­nie pró­bo­wałby podą­żyć jego śla­dem. To chłop­czyk z mia­sta, kuszony uro­kiem lasu, łonem przy­rody, inno­ścią wszyst­kiego wokół.

Jak mógłby się temu oprzeć?

Rozu­miała to, rozu­miała tę magię. Sama była kie­dyś dziew­czyną z mia­sta, którą zauro­czyły zie­lone cie­nie, taniec świa­tła, nie­ogar­niony ogrom drzew, gór i oce­anu.

Małe dziecko łatwo mogło zgu­bić się w wiel­kim parku.

Na pewno prze­marzł – pomy­ślała. Jest głodny i prze­stra­szony. Chce do matki.

Roz­pa­dało się jesz­cze bar­dziej, a oni brnęli przed sie­bie – nie­stru­dzony pies i wysoka kobieta w gru­bych spodniach i cięż­kich butach. Koń­ski ogon jasno­ru­dych wło­sów zmie­nił się w przy­kle­joną do ple­ców mokrą linę, nie­bie­skie jak jezioro oczy pene­tro­wały pół­mrok.

Kiedy Peck znowu odbił w bok, kie­ru­jąc się w dół krę­tym zbo­czem, nakre­śliła w gło­wie mapkę. Nie­całe czte­ry­sta metrów dalej – jeżeli nie zmie­nią kie­runku – dotrą do stru­mie­nia sta­no­wią­cego połu­dniowo-wschod­nią gra­nicę jej sek­tora. Po dru­giej stro­nie szu­kali Chuck z Quir­kiem. O tej porze roku stru­mień wzbiera – pomy­ślała. Zimna, rwąca woda, poro­śnięte mchem brzegi śli­skie w desz­czu.

Miała nadzieję, że chłop­czyk nie pod­szedł zbyt bli­sko brzegu ani, co gor­sza, nie pró­bo­wał przejść na drugą stronę.

Spo­strze­gła, że wiatr się zmie­nia. Dia­bli nadali. Muszą się dosto­so­wać. Znów odświeży zapach; zrobi Peckowi krótką prze­rwę nad wodą. Pra­co­wali w tere­nie bli­sko dwie godziny i cho­ciaż Peck trzy razy mocno się oży­wił, nie zoba­czyła jesz­cze śladu chłopca – skrawka tka­niny na cier­ni­stym krze­wie, odci­sku stopy na roz­mię­kłej ziemi. Zazna­czyła zasy­gna­li­zo­wane przez psa punkty na nie­bie­sko, a poma­rań­czową taśmą zna­ko­wała prze­byty szlak, dla­tego też wie­działa, że parę razy prze­cięli wła­sne ślady.

Posta­no­wiła skon­tak­to­wać się z Chuc­kiem. Jeżeli Peck jest na śla­dzie, a dzie­ciak prze­pra­wił się przez stru­mień…

Nie pozwo­liła sobie pomy­śleć: „wpadł”. Jesz­cze nie.

W momen­cie, gdy się­gała po krót­ko­fa­lówkę, Peck znów się oży­wił. Tym razem puścił się galo­pem, rzu­ca­jąc jej kró­ciut­kie spoj­rze­nie.

Dostrze­gła błysk w jego oczach.

– Hugh! – zawo­łała, prze­krzy­ku­jąc plu­ska­nie desz­czu i świst wia­tru.

Nie usły­szała chłopca, tylko trzy krót­kie szczek­nię­cia.

Pobie­gła, tak jak przed­tem pies.

Pośli­zgnęła się, bio­rąc zakręt na stoku.

Bli­sko brzegu rwą­cego stru­mie­nia – nie­po­ko­jąco bli­sko – zoba­czyła prze­mo­czo­nego chłop­czyka. Leżał na ziemi, obej­mu­jąc psa.

– Hej, Hugh, cześć. – Szybko poko­nała dzie­lącą ją od niego odle­głość i przy­kuc­nęła, zrzu­ca­jąc ple­cak. – Jestem Fiona, a to jest Peck.

– Pie­sek. – Hugh pła­kał wtu­lony w sierść Pecka. – Pie­sek.

– To dobry pie­sek. Naj­lep­szy na świe­cie.

Gdy Peck potwier­dzał tę opi­nię, mer­da­jąc ogo­nem, Fiona wycią­gnęła z ple­caka koc ter­mo­izo­la­cyjny.

– Teraz cię opa­tulę… Kicu­sia też. To jest Kicuś?

– Kicuś upadł.

– Wła­śnie widzę. Już dobrze. Roz­grze­jemy was obu, dobrze? Nie ska­le­czy­łeś się? A…ach.

Mówiła weso­łym gło­sem, okry­wa­jąc dziecko kocem. Na ubło­co­nej nóżce zoba­czyła krew.

– Małe kuku, tak? Zaraz to opa­trzymy.

Hugh, który nie wypusz­czał z objęć Pecka, odwró­cił buzię do Fiony i spoj­rzał żało­śnie, z drżą­cymi war­gami.

– Chcę do mamy.

– Pew­nie, że tak. Ja i Peck zaraz cię zabie­rzemy do mamy. Pro­szę, to dla cie­bie od mamy. – Wycią­gnęła paczuszkę żelek.

– Nie­grzeczny chłop­czyk – powie­dział Hugh, ale popa­trzył na żelki z zain­te­re­so­wa­niem, cały czas ści­ska­jąc Pecka.

– Mama się nie gniewa. Tata też nie. Pro­szę.

Podała mu paczuszkę i wycią­gnęła krót­ko­fa­lówkę. Hugh pod­su­nął żelkę Peckowi, a ten zer­k­nął z ukosa na Fionę.

Mogę? No co? Mogę?

– Weź… i podzię­kuj.

Peck deli­kat­nie zgar­nął żelkę z rączki chłopca, połknął i w podzięce liznął go ser­decz­nie po buzi. Hugh zachi­cho­tał.

Z miłym cie­płem w sercu Fiona skon­tak­to­wała się z bazą.

– Mamy go. Cały i zdrowy. Powiedz jego mamie, że zajada te swoje żelki i za chwilę ruszamy do domu. – Mru­gnęła do Hugh, który kar­mił brud­nego, mokrego plu­szo­wego kró­lika, a potem ten sam sma­ko­łyk wetknął sobie do buzi. – Ma kilka zadra­pań, jest prze­mo­czony, ale przy­tomny. Odbiór.

– Rozu­miem. Dobra robota, Fee. Potrze­bu­jesz wspar­cia? Odbiór.

– Damy radę. Wra­camy. Będę cię infor­mo­wać. Bez odbioru.

– Popij tro­chę – zapro­po­no­wała i podała Hugh manierkę.

– Co to?

– Zwy­kła woda.

– Lubię sok.

– Posta­ramy się o sok, kiedy wró­cimy do domu. Wypij tro­chę, dobrze?

Napił się posłusz­nie, pocią­ga­jąc nosem.

– Robi­łem siku tak, jak poka­zał mi tata. Nie do spodni.

Uśmiech­nęła się do niego, wspo­mi­na­jąc sygnały dawane przez Pecka.

– Dobrze zro­bi­łeś. Wsią­dziesz mi na barana?

Oczy mu poja­śniały, jak wcze­śniej na widok sło­dy­czy.

– Okej.

Owi­nęła go porząd­nie kocem i odwró­ciła się, żeby się na nią wdra­pał.

– Mów do mnie Fee. Jeżeli będziesz cze­goś potrze­bo­wał, powiedz: Fee, potrze­buję albo chcę.

– Pie­sek.

– Idzie z nami. Popro­wa­dzi nas. – W przy­kuc­nię­tej pozy­cji pogła­skała Pecka i uści­skała go.

– Dobry pies, Peck. Dobry pies. Wra­caj!

Ruszyli w trójkę przez las. Fee z ple­ca­kiem prze­wie­szo­nym przez ramię i chłop­cem na ple­cach.

– Sam otwo­rzy­łeś drzwi, Hugh?

– Nie­grzeczny chłop­czyk – wymam­ro­tał.

No tak – pomy­ślała, ale kto nie był cza­sem nie­grzeczny?

– A co zoba­czy­łeś przez okno?

– Kicu­sie. Kicuś powie­dział: chodźmy do kicu­siów.

– Aha. – Sprytny dzie­ciak – pomy­ślała. Zwala winę na kró­lika.

Hugh się roz­ga­dał i mówił tak szybko w swoim dzie­cię­cym żar­go­nie, że umy­kało jej co trze­cie słowo. Ale ogólny sens łapała.

Mama i tata śpią, a za oknem kicu­sie, więc kto by się powstrzy­mał? A jeśli dobrze się domy­ślała, potem dom znikł i Hugh nie mógł go zna­leźć. Mama nie przy­szła, kiedy zawo­łał, więc spo­dzie­wał się kary. Nie cier­piał dosta­wać kary, która pole­gała na tym, że nikt się z nim nie bawił.

Stało się to jasne, bo kiedy powie­działa „kara”, chłop­czyk roz­pła­kał się, wtu­la­jąc twarz w jej plecy.

– Jeżeli dosta­niesz karę, to Kicuś też powi­nien dostać. Popatrz, hej, Hugh, popatrz. Bambi z mamą.

Uniósł głowę, pocią­ga­jąc nosem. Zapo­mniał o łzach i pisnął z zachwytu na widok łani z jelon­kiem. Potem wes­tchnął, a kiedy go pode­pchnęła wyżej, uło­żył głowę na jej ramie­niu.

– Jestem głodny.

– No myślę. Prze­ży­łeś wielką przy­godę. – Z pew­nym tru­dem wydo­była z ple­caka bato­nik.

Kró­cej się teraz szło niż pod­czas prze­szu­ki­wa­nia terenu, ale kiedy drzewa zaczęły się prze­rze­dzać, chło­piec cią­żył jej już jak kamień.

Hugh, pokrze­piony i zafa­scy­no­wany wszyst­kim dokoła, gadał bez ustanku. Roz­ba­wiona Fiona nie powstrzy­my­wała go, marząc o kadzi kawy, ogrom­nym ham­bur­ge­rze i wia­drze fry­tek.

Kiedy mię­dzy drze­wami doj­rzała dom, wykrze­sała z sie­bie resztkę ener­gii i przy­śpie­szyła kroku. Led­wie minęli linię lasu, z domu wybie­gli Rosie i Devin. Fiona przy­kuc­nęła.

– Zejdź, Hugh. Bie­gnij do mamy.

Nie pod­nio­sła się, tylko objęła ramie­niem Pecka, który z rado­ści aż koły­sał się na boki.

– Tak – wyszep­tała mu do ucha, kiedy Devin wyprze­dził żonę kil­koma susami i porwał Hugh, uno­sząc go do góry. Potem we troje sple­tli się w załza­wiony kłę­bek rąk i nóg. – Taak, to dobry dzień. Ty tego doko­na­łeś, Peck.

Rosie, tuląc syna w ramio­nach, pośpie­szyła do domu. Devin odłą­czył się od niej i na chwiej­nych nogach pod­szedł do Fiony.

– Dzię­kuję. Nie wiem jak…

– Pro­szę bar­dzo. To wspa­niały dzie­ciak.

– Jest dla nas… wszyst­kim. Bar­dzo dzię­ku­jemy. – Oczy mu się zaszkliły, objął Fionę i podob­nie jak Hugh oparł głowę na jej ramie­niu. – Nie potra­fię powie­dzieć…

– Nie musi pan. – Ją też zapie­kły oczy, gdy pokle­pała go po ple­cach. – Peck go zna­lazł. To on jest boha­te­rem dnia. Będzie zado­wo­lony, kiedy uści­śnie mu pan łapę.

– Aha. – Devin potarł twarz, kilka razy ode­tchnął dla uspo­ko­je­nia. – Dzię­kuję, Peck. Dzię­kuję. – Przy­kuc­nął, wycią­gnął rękę.

Peck uśmiech­nął się po psiemu i poło­żył łapę na dłoni Devina.

– Mogę… mogę go uści­skać?

– Będzie zachwy­cony.

Wzdy­cha­jąc głę­boko, prze­jęty dresz­czem, Devin uści­skał Pecka za szyję, wtu­la­jąc twarz w jego sierść. Ponad ramie­niem męż­czy­zny Peck popa­trzył na Fionę roz­iskrzo­nym wzro­kiem.

Ale było faj­nie – zda­wał się mówić. Może to powtó­rzymy?4

Naj­lep­szy przy­ja­ciel czło­wieka. Też coś!

Po sza­leń­czej goni­twie i zażar­tym boju Simo­nowi udało się wyłu­skać mło­tek z mor­der­czo zaci­śnię­tych szczęk Jawsa.

Szcze­niak ska­kał jak sprę­żyna obcią­gnięta futrem, a on trzy­mał w ręku obśli­niony i poob­gry­zany trzo­nek, wyobra­ża­jąc sobie, że mógłby raz a dobrze huk­nąć psa w kości­sty łebek. Ni­gdy by tego nie zro­bił, mimo wiel­kiej ochoty, ale gra wyobraźni to nie zbrod­nia.

I jak na fil­mie rysun­ko­wym zoba­czył ćwier­ka­jące ptaszki krą­żące nad łeb­kiem szcze­niaka i krzy­żyki w jego oczach.

– Wolno poma­rzyć… – mruk­nął.

Odło­żył mło­tek na stół do pracy, poza zasięg nisz­czy­ciel­skich psich zębów, i popa­trzył – ponow­nie – na poroz­rzu­cane po pod­ło­dze warsz­tatu zabawki i kości.

– To ci nie sma­kuje? Dla­czego? – Wziął do ręki kawa­łek liny dłu­go­ści Jawsa i pod­su­nął mu. – Masz, to sobie zniszcz.

Kilka sekund póź­niej, gdy Simon wytarł już obgry­ziony mło­tek, pies upu­ścił linę na jego but i usiadł, młó­cąc ogo­nem, prze­krzy­wia­jąc łebek, z oczami błysz­czą­cymi rado­ścią.

– Nie widzisz, że jestem zajęty? – spy­tał jego pan. – Nie mam czasu na zabawę co pięć minut, do cho­lery. Jeden z nas musi zara­biać na życie.

Odwró­cił się do sto­ją­cej szafki na wino – pięk­nego mebla z dzi­kiej cze­re­śni i hebanu. Przy­twier­dzał ostatni ele­ment wykoń­cze­nia kle­jem do drewna, gdy pies przy­pu­ścił atak na sznu­rówki. Z tru­dem usi­łu­jąc sku­pić się na pracy, Simon strzą­snął psa i wziął zacisk. Strzą­snął, przy­kleił, strzą­snął, doci­snął.

Powar­ki­wa­nia i rado­sne uja­da­nie Jawsa mie­szały się z muzyką U2, którą wybrał na dzi­siej­szy dzień.

Prze­su­nął pal­cami po jedwa­bi­ście gład­kiej powierzchni, kiw­nął głową.

Pod­cho­dząc do dwóch foteli buja­nych, w któ­rych chciał spraw­dzić spo­je­nia, prze­cią­gnął ze sobą psa przez tro­ciny.

Wyglą­dało na to, że Jaws pod­stęp­nie zmu­sił go do zabawy.

Pra­co­wał przez pra­wie dwie godziny, to cią­gnąc psa, to go gania­jąc, to naka­zu­jąc sobie prze­rwę, żeby wypro­wa­dzić pupila do Sraj­lan­dii, jak to nazy­wał.

Prze­rwa dobrze mi zrobi – zde­cy­do­wał. Pora oczy­ścić umysł, chło­nąc łagodne powie­trze i jasne słońce. Ni­gdy go nie męczyło obser­wo­wa­nie gry świa­tła – czy to słońca, czy księ­życa – nad wąską cie­śniną pomię­dzy czę­ściami wyspy two­rzą­cymi jakby worki przy­tro­czone do sio­dła.

Lubił stać na swoim wznie­sie­niu i słu­chać sub­tel­nej, mia­ro­wej melo­dii wody w dole albo przy­siąść na ganku przed warsz­ta­tem i zapa­trzyć się w ciemny las, który zamy­kał wokół niego prze­strzeń, tak jak cie­śnina ją otwie­rała.

W końcu prze­pro­wa­dził się na wyspę nie bez powodu.

Szu­kał samot­no­ści, ciszy, powie­trza, bogac­twa kra­jo­brazu.

Może matka, choć począt­kowo trudno to było pojąć, miała rację, wci­ska­jąc mu psa. Kom­pan zmu­szał go do wycho­dze­nia na dwór, a prze­cież taki wła­śnie cel przy­świe­cał prze­pro­wadzce. Dzięki temu mógł się rozej­rzeć, zre­lak­so­wać, zhar­mo­ni­zo­wać z naturą. Powie­trze, woda, drzewa, wzgó­rza, skały – zewsząd mógł czer­pać inspi­ra­cję do swej pracy.

Kolory, kształty, struk­tury, zaokrą­gle­nia i zała­ma­nia.

Ten skra­wek ziemi, las i woda, ska­li­sty stok, popi­ski­wa­nie i świer­got ptac­twa, zamiast samo­cho­dów i ludzi, dawały mu to, czego szu­kał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: