Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Potop. Tom I - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Potop. Tom I - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 585 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Był na Żmu­dzi ród moż­ny Bil­le­wi­czów, od Men­do­ga się wy­wo­dzą­cy, wiel­ce sko­li­ga­co­ny i w ca­łym Ro­sień­skiem nad wszyst­kie inne sza­no­wa­ny. Do urzę­dów wiel­kich nig­dy Bil­le­wi­czo­wie nie do­szli, co naj­wy­żej po­wia­to­we pia­stu­jąc, ale na polu Mar­sa nie­po­ży­te kra­jo­wi od­da­li usłu­gi, za któ­re róż­ny­mi cza­sa­mi hoj­nie by­wa­li na­gra­dza­ni. Gniaz­do ich ro­dzin­ne, ist­nie­ją­ce do dziś, zwa­ło się tak­że Bil­le­wi­cze, ale prócz nich po­sia­da­li wie­le in­nych ma­jęt­no­ści i w oko­li­cy Ro­sień, i da­lej ku Kra­ki­no­wu, we­dle Lau­dy, Szoi, Nie­wia­ży – aż hen, jesz­cze za Po­nie­wie­żem. Po­tem roz­pa­dli się na kil­ka do­mów, któ­rych człon­ko­wie po­tra­ci­li się z oczu. Zjeż­dża­li się wszy­scy wów­czas tyl­ko gdy w Ro­sie­ni­cach, na rów­ni­nie zwa­nej Sta­ny, od­by­wał się po­pis po­spo­li­te­go ru­sze­nia żmudz­kie­go. Czę­ścio­wo spo­ty­ka­li się tak­że pod cho­rą­gwia­mi li­tew­skie­go kom­pu­tu i na sej­mi­kach, a że byli za­moż­ni, wpły­wo­wi, więc li­czyć się z nimi mu­sie­li sami na­wet wszech­po­tęż­ni na Li­twie i Żmu­dzi Ra­dzi­wił­ło­wie. Za pa­no­wa­nia Jana Ka­zi­mie­rza pa­triar­chą wszyst­kich Bil­le­wi­czów był He­ra­kliusz Bil­le­wicz, puł­kow­nik lek­kie­go zna­ku, pod­ko­mo­rzy upic­ki. Ten nie miesz­kał w gnieź­dzie ro­dzin­nym, któ­re dzier­żył pod owe cza­sy To­masz, miecz­nik ro­sień­ski; zaś do He­ra­kliu­sza na­le­ża­ły Wo­dok­ty, Lu­bicz i Mi­tru­ny, le­żą­ce w po­bli­żu Lau­dy, na­okół, jak­by mo­rzem, zie­mia­mi drob­nej szlach­ty ob­la­ne. Prócz Bil­le­wi­czów bo­wiem kil­ka było tyl­ko więk­szych do­mów w oko­li­cy, jako Soł­ło­hu­by, Mon­twił­ło­wie, Schyl­lin­go­wie, Ko­ry­zno­wie, Si­cińc­sy (choć i drob­nej bra­ci tych­że na­zwi­sko nie bra­kło), zresz­tą całe po­rze­cze Lau­dy usia­ne było gę­sto tak zwa­ny­mi "oko­li­ca­mi" albo mó­wiąc zwy­czaj­nie: za­ścian­ka­mi za­miesz­ka­ły­mi przez sław­ną i gło­śną w dzie­jach Żmu­dzi szlach­tę lau­dań­ską. W in­nych oko­li­cach kra­ju rody bra­ły na­zwę od za­ścian­ków albo za­ścian­ki od ro­dów, jako by­wa­ło na Pod­la­siu; tam zaś, wzdłuż lau­dań­skie­go po­rze­cza, było in­a­czej. Tam miesz­ka­li w Mo­re­zach Sta­kja­no­wie, któ­rych swe­go cza­su Ba­to­ry osa­dził za mę­stwo oka­za­ne pod Psko­wem. W Woł­mon­to­wi­czach na do­brej gle­bie ro­ili się Bu­try­mo­wie, naj­dłuż­sze chło­py z ca­łej Lau­dy, słyn­ni z ma­ło­mów­no­ści i cięż­kiej ręki, któ­rzy cza­sy sej­mi­ków, zjaz­dów lub wo­jen mu­rem w mil­cze­niu iść zwy­kli. Zie­mie w Dro­żej­ka­nach i Mo­zgach upra­wia­li licz­ni Do­ma­sze­wi­czo­wie, słyn­ni my­śli­wi; ci pusz­czą Zie­lon­ką aż do Wił­ko­mie­rza tro­pem niedź­wie­dzim cha­dza­li. Gasz­tow­to­wie sie­dzie­li na Pa­cu­ne­lach; pan­ny ich sły­nę­ły pięk­no­ścią, tak iż w koń­cu wszyst­kie gład­kie dziew­czę­ta w oko­li­cy Kra­ki­no­wa, Po­nie­wie­ża i Upi­ty pa­cu­nel­ka­mi na­zy­wa­no. Soł­ło­hu­bo­wie Mali byli bo­ga­ci w ko­nie i by­dło wy­bor­ne, na le­śnych pa­stwi­skach ho­do­wa­ne; zaś Go­ście­wi­cze w Gosz­czu­nach smo­łę w la­sach pę­dzi­li, od któ­re­go za­ję­cia zwa­no ich Go­ście­wi­cza­mi Czar­ny­mi albo dym­ny­mi.

Było i wię­cej za­ścian­ków, było i wię­cej ro­dów. Wie­lu z nich na­zwy ist­nie­ją jesz­cze, ale po więk­szej czę­ści i za­ścian­ki nie leżą tak, jak le­ża­ły, i lu­dzie in­ny­mi w nich imio­na­mi się wo­ła­ją. Przy­szły woj­ny, nie­szczę­ścia, po­ża­ry, od­bu­do­wy­wa­no się nie za­wsze na daw­nych po­go­rze­li­skach, sło­wem: zmie­ni­ło się wie­le. Ale cza­su swe­go kwit­nę­ła jesz­cze sta­ra Lau­da w pier­wot­nym by­cie i szlach­ta lau­dań­ska do naj­więk­szej do­szła wzię­to­ści, gdyż przed nie­wie­lą laty, czy­niąc pod Ło­jo­wem prze­ciw zbun­to­wa­ne­mu ko­zac­twu, wiel­ką się sła­wą pod wo­dzą Ja­nu­sza Ra­dzi­wił­ła okry­ła. Słu­ży­li zaś wszy­scy lau­dań­scy w cho­rą­gwi sta­re­go He­ra­kliu­sza Bil­le­wi­cza; więc bo­gat­si jako to­wa­rzy­sze na dwa ko­nie, uboż­si na jed­ne­go, naj­uboż­si z pocz­to­wych. W ogó­le szlach­ta to była wo­jen­na i w za­wo­dzie ry­cer­skim szcze­gól­nie roz­mi­ło­wa­na. Na­to­miast na tych spra­wach, któ­re zwy­kle ma­te­rią sej­mi­ków sta­no­wi­ły, mniej się zna­li. Wie­dzie­li, że król jest w War­sza­wie, Ra­dzi­wiłł i pan Hle­bo­wicz, sta­ro­sta na Żmu­dzi, a pan Bil­le­wicz w Wo­dok­tach na Lau­dzie. To im wy­star­czy­ło, i gło­so­wa­li tak, jak ich pan Bil­le­wicz na­uczył, w prze­ko­na­niu, że on tego chce, cze­go i pan Hle­bo­wicz, ten znów z Ra­dzi­wił­łem idzie w or­dyn­ku, Ra­dzi­wiłł jest ręką kró­lew­ską na Li­twie i Żmu­dzi, król zaś mał­żon­kiem Rze­czy­po­spo­li­tej i oj­cem rze­szy szla­chec­kiej.

Pan Bil­le­wicz był zresz­tą wię­cej przy­ja­cie­lem niż klien­tem po­tęż­nych oli­gar­chów na Bir­żach – i to wiel­ce ce­nio­nym, bo na każ­de za­wo­ła­nie miał ty­siąc gło­sów i ty­siąc sza­bel lau­dań­skich, a sza­bel w rę­kach Sta­kja­nów, Bu­try­mów, Do­masz­kie­wi­czów lub Gasz­tow­tów nie lek­ce­wa­żył jasz­cze w tym cza­sie nikt na świe­cie. Póź­niej do­pie­ro. Póź­niej do­pie­ro zmie­ni­ło się wszyst­ko, wła­śnie wów­czas, gdy pana He­ra­kliu­sza Bil­le­wi­cza nie sta­ło.

Nie sta­ło zaś tego ojca i do­bro­dzie­ja szlach­ty lau­dań­skiej w roku 1654. Roz­pa­li­ła się wów­czas wzdłuż ca­łek wschod­niej ścia­ny Rze­czy­po­spo­li­tej strasz­na woj­na. Pan Bil­le­wicz już na nią nie po­szedł, bo nie po­zwo­lił mu na to wiek i głu­po­ta, ale lau­dań­scy po­szli. Owóż, gdy przy­szła wieść, że Ra­dzi­wiłł po­bi­ty zo­stał pod Szkło­wem, a lau­dań­ska cho­rą­giew w ata­ku na na­jem­ną pie­cho­tę fran­cu­ska pra­wie w pień wy­cię­ta – sta­ry puł­kow­nik, ra­żo­ny apo­plek­sją, du­szę od­dał.

Wieść tę przy­wiózł nie­ja­ki pan Mi­chał Wo­ło­dy­jow­ski, mło­dy, ale bar­dzo wsła­wio­ny żoł­nierz, któ­ren w za­stęp­stwie pana He­ra­kliu­sza lau­dań­skim z ra­mie­nia Ra­dzi­wił­ła prze­wo­dził. Reszt­ki ich przy­by­ły tak­że do za­gród oj­czy­stych, znę­ka­ne, po­głę­bio­ne, zgło­dzo­ne i śla­dem ca­łe­go woj­ska na het­ma­na wiel­kie­go na­rze­ka­ją­ce, że ufny w gro­zę swe­go imie­nia, w urok zwy­cięz­cy, z małą siłą na dzie­sięć­kroć licz­niej­szą po­tę­gą się rzu­cił, a przez to po­grą­żył woj­sko, kraj cały.

Lecz wśród ogól­nych na­rze­kań ani je­den głos nie pod­niósł się prze­ciw mło­de­mu puł­kow­ni­ko­wi, panu Je­rze­mu Mi­cha­ło­wi Wo­ło­dy­jow­skie­mu. Owszem, ci, co uszli z po­gro­mu, wy­sła­wia­li go pod nie­bio­sa, cuda opo­wia­da­jąc o jego do­świad­cze­niach woj­sko­wych i czy­nach. I je­dy­ną to było po­cie­chą dla lau­dań­skich nie­do­bit­ków wspo­mi­nać o prze­wa­gach, któ­rych pod prze­wo­dem pana Wo­ło­dy­jow­skie­go do­ko­na­li: jako w ata­ku prze­bi­li się, niby przez dym, przez pierw­sze kupy po­śled­niej­sze­go żoł­nie­rza; jak po­tem na fran­cu­skich na­jem­ni­ków wpadł­szy cały re­gi­ment naj­przed­niej­szy w puch na sza­blach roz­nie­śli, gdy czym pan Wo­ło­dy­jow­ski wła­sną ręką ściął te­goż re­gi­men­tu obe­rsz­ta; jako ko­niec, oto­cze­ni i w czte­ry ognie wzię­ci, sal­wo­wa­li się po de­spe­rac­ku z za­mę­tu, gę­stym tru­pem pa­da­jąc i nie­przy­ja­cie­la ła­miąc.

Słu­cha­li z ża­lem, ale i dumą owych opo­wia­dań ci z lau­dań­skich. Któ­rzy, woj­sko­wo w kom­pu­cie li­tew­skim nie słu­żąc, obo­wią­za­ni byli tyl­ko w po­spo­li­tym ru­sze­niu sta­wiać. Spo­dzie­wa­no się też po­wszech­nie, że po­spo­li­te ru­sze­nie, osta­tecz­na kra­ju obro­na, wkrót­ce zo­sta­nie zwo­ła­ne. Była już z góry umo­wa, że w ta­kim ra­zie pan Wo­ło­dy­jow­ski zo­sta­nie ob­ra­ny lau­dań­skim rot­mi­strzem, bo choć się do miej­sco­we­go oby­wa­tel­stwa nie li­czył, nie było odeń mię­dzy miej­sco­wym oby­wa­tel­stwem sław­niej­sze­go. Nie­do­bit­ko­wie mó­wi­li jesz­cze o nim, że sa­me­go het­ma­na z toni wy­rwał. To­też cała Lau­da na ręku go pra­wie no­si­ła, a oko­li­ca wy­dzie­ra­ła oko­li­cy. Kłó­ci­li się zwłasz­cza Bu­try­mi, Do­ma­sze­wi­cze i Gasz­tow­to­wie, u któ­rych ma zo­stać naj­dłu­żej go­ści­ną. On zaś so­bie ową bit­ną szlach­tę upodo­bał, że gdy okru­chy wojsk ra­dzi­wił­łow­skich cią­gnę­ły do Birż, by tam jako tako po klę­sce przyjść do spra­wy – on z in­ny­mi nie od­szedł, a jeż­dżąc z za­ścian­ku do za­ścian­ku, w Pa­cu­ne­lach u Gasz­tow­tów wresz­cie sta­łą re­zy­den­cję za­ło­żył, u pana Pa­ko­sza Gasz­tow­ta, któ­ry nad wszyst­ki­mi w Pa­cu­ne­lach miał zwierzch­ność.

Co praw­da, nie mógł­by był pan Wo­ło­dy­jow­ski żad­ną mia­rą Birż je­chać, gdyż za­cho­ro­wał ob­łoż­nie: na­przód przy­szły nań złe go­rącz­ki, po­tem od kon­tu­zji, któ­rą był pod Cy­bi­cho­wem jesz­cze otrzy­mał, od­ję­to mu pra­wą rękę. Trzy pan­ny Pa­ko­szów­ny, słyn­ne z uro­dy pa­cu­nel­ki, wzię­ły go w czu­łą opie­kę i po­przy­się­gły tak sław­ne­go ka­wa­le­ra do pier­wot­ne­go zdro­wia do­pro­wa­dzić, szlach­ta zaś, kto żyw był, za­ję­ła się po­grze­bem daw­ne­go swe­go wo­dza, pana He­ra­kliu­sza Bil­le­wi­cza. Po po­grze­bie otwar­to te­sta­ment nie­bosz­czy­ka, z któ­re­go po­ka­za­ło się, iż sta­ły puł­kow­nik dzie­dzicz­ką ca­łej for­tu­ny, z wy­jąt­kiem wsi Lu­bi­cza, uczy­nił wnucz­kę swą Alek­san­drę Bil­le­wi­czów­nę, łow­czan­kę upic­ką, opie­kę zaś nad nią, do­pó­ki by za mąż nie po­szła, po­wie­rzył ca­łej szlach­cie lau­dań­skiej. "…Któ­rzy, jako mnie życz­li­wy­mi byli (gło­sił te­sta­ment) i mi­ło­ścią za mi­łość pła­ci­li, nie­chże i sie­ro­cie tak będą, a w tych cza­siech ze­psu­cia i prze­wrot­no­ści, gdy przed swa­wo­lą i zło­ścią ludz­ką nikt bez­pie­czen ani pró­żen bo­jaź­ni być nie może – nie­chaj sie­ro­ty przez pa­mięć moją od przy­go­dy strze­gą.

Ba­czyć tak­że mają, aby for­tu­ny w bez­piecz­no­ści za­ży­wa­ła z wy­jąt­kiem wsi Lu­bi­cza, któ­rą panu Kmi­ci­co­wi, mło­de­mu cho­rą­że­mu or­szań­skie­mu, da­wam, da­ro­wu­ję i za­pi­su­je, aby w tym prze­szko­dy ja­kiej nie miał. Kto by zaś się tej przy­chyl­no­ści mo­jej dla W-nego An­drze­ja Kmi­ci­ca dzi­wo­wał albo w tym krzyw­dę wnucz­ki mo­jej uro­dzo­nej Alek­san­dry upa­try­wał, wie­dzieć ma i po­wi­nien, iżem od ojca uro­dzo­ne­go Ję­drze­ja Kmi­ci­ca jesz­cze z mło­dych lat, aż do dnia śmier­ci, przy­jaź­ni i zgo­ła bra­ter­skie­go afek­tu do­zna­wał. Z któ­rym woj­ny od­pra­wo­wa­łem i ży­cie mi po wie­le­kroć ra­to­wał, a gdy złość i in­vi­dia pa­nów Si­ciń­skich wy­drzeć mi for­tu­nę chcia­ły – i do niej mi do­po­mógł. Tedy ja, He­ra­kliusz Bil­le­wicz, pod­ko­mo­rzy upic­ki, a ra­zem grzesz­nik nie­god­ny, przed sro­gim są­dem bo­żym dziś sto­ją­cy, przed czte­re­ma laty (żyw jesz­cze i no­ga­mi po ni­zi­nie ziem­skiej cho­dząc) do pana Kmi­ci­ca ojca, miecz­ni­ka or­szań­skie­go, się uda­łem, aby wdzięcz­ność i przy­jaźń sta­tecz­ną ślu­bo­wać. Tam­że za wspól­ną zgo­dą po­sta­no­wi­li­śmy oby­cza­jem daw­nym szla­chec­kim i chrze­ści­jań­skim, że dzie­ci na­sze, a mia­no­wi­cie syn jego An­drzej z wnucz­ką moją Alek­san­dra, łow­czan­ką, sta­dło uczy­nić maja, aby z nich po­tom­stwo na chwa­łę bożą i po­ży­tek Rze­czy­po­spo­li­tej wy­ro­sło. Cze­go so­bie naj­moc­niej ży­czę i wnucz­kę moją do po­słu­szeń­stwa tu wy­pi­sa­nej woli obo­wią­zu­ję, chy­ba­by pan cho­rą­ży or­szań­ski (cze­go Bóg nie daj) szpet­ny­mi uczyn­ka­mi sła­wę swą spla­mił i be­zec­nym był ogło­szo­ny. A je­śli­by sub­stan­cję swą ro­dzin­ną utra­cił, co przy tam­tej ścia­nie we­dle Or­szy łac­nie zda­rzyć się może, tedy go ma pod bło­go­sła­wień­stwem za męża mieć, choć­by też i od Lu­bi­cza od­padł, nic na to nie zwa­żać. Wsze­la­ko, je­śli­by za szcze­gól­ną ła­ską Boga wnucz­ka moja chcia­ła na chwa­łę Jego pa­nień­stwo swe ofia­ro­wać i za­kon­ny ha­bit przy­wdziać, tedy wol­no jej to uczy­nić, al­bo­wiem chwa­ła boża przed ludz­ką iść po­win­na…"

W taki to spo­sób roz­po­rzą­dził for­tu­ną i wnucz­ką pan He­ra­kliusz Bil­le­wicz, cze­mu nikt się za bar­dzo nie dzi­wił. Pan­na Alek­san­dra z daw­na wie­dzia­ła, co ją cze­ka, i szlach­ta z daw­na o przy­jaź­ni mię­dzy Bil­le­wi­czem a Kmi­ci­ca­mi sły­sza­ła – zresz­tą umy­sły w cza­sach klę­ski czym in­nym były za­ję­te, tak że wkrót­ce i o te­sta­men­cie mó­wić prze­sta­no.

Mó­wio­no tyl­ko o Kmi­ci­cach nie­ustan­nie we dwo­rze w Wo­dok­tach, a ra­czej o panu An­drze­ju, bo sta­ry miecz­nik nie żył już tak­że. Młod­szy pod Szkło­wem z wła­sną cho­rą­giew­ką i or­szań­ski­mi wo­len­ta­rza­mi sta­wał. Póź­niej znik­nął z oczu, ale nie przy­pusz­cza­no żeby zgi­nął, gdyż śmierć tak znacz­ne­go ka­wa­le­ra pew­nie by nie uszła nie­po­strze­że­nie. Fa­mi­lian­ci to bo­wiem byli w Or­szań­skiem Kmi­ci­ce i pa­no­wie znacz­nych for­tun, ale tam­te stro­ny pło­mień woj­ny znisz­czył. Po­wia­ty i zie­mie całe zmie­nia­ły się w głu­che pola, kru­szy­ły się for­tu­ny, gi­nę­li lu­dzie. Po zła­ma­niu Ra­dzi­wił­ła nikt już sil­niej­sze­go opo­ru nie da­wał. Go­siew­ski, het­man po­lny, sił nie miał; ko­ron­ni het­ma­no­wie wraz z woj­ska­mi na Ukra­inie ostat­kiem wojsk wal­czy­li i wspo­móc go nie mo­gli, rów­nież jak i Rzecz­po­spo­li­ta, przez woj­ny ko­zac­kie wy­czer­pa­na. Fala za­le­wa­ła kraj co­raz da­lej, gdzie­nieg­dzie tyl­ko o wa­row­ne mury się od­bi­ja­jąc, ale i mury pa­da­ły jed­ne za dru­gi­mi, jak upadł Smo­leńsk. Wo­je­wódz­two smo­leń­skie, w któ­rym le­ża­ły for­tu­ny Kmi­ci­ców, uwa­ża­no za stra­co­ne. W po­wszech­nym za­mie­sza­niu, w po­wszech­nej trwo­dze roz­pro­szy­li się lu­dzie jak li­ście wi­chrem ro­ze­gna­ne i nikt nie wie­dział, co się z mło­dym cho­rą­żym or­szań­skim sta­ło.

Ale do sta­ro­stwa żmudz­kie­go woj­na jesz­cze nie do­szła, ochło­nę­ła z wol­na szlach­ta lau­dań­ska po klę­sce szkłow­skiej. "Oko­li­ce" po­czę­ły zjeż­dżać i na­ra­dzać tak o rze­czy pu­blicz­nej, jak o spra­wach pry­wat­nych. Bu­try­mo­wie, naj­skor­si do boju, prze­bą­ki­wa­li, że trze­ba bę­dzie na con­gres­sus po­spo­li­te­go ru­sze­nia do Ro­sień je­chać, a po­tem do Go­siew­skie­go, by po­mścić szkłow­ską prze­gra­ną; Do­ma­sze­wi­cze My­śli­wi po­czę­li się za­pusz­czać la­sa­mi, Pusz­czą Ro­gow­ską, aż po za­stę­py nie­przy­ja­ciel­skie, wie­ści z po­wro­tem przy­wo­żąc; Go­ście­wi­cze Dym­ni w dy­mach mię­so na przy­szłą wy­pra­wę wę­dzi­li. W spra­wach pry­wat­nych po­sta­no­wio­no by­wa­łych i do­świad­czo­nych lu­dzi na od­szu­ka­nie pana An­drze­ja Kmi­ci­ca po­słać.

Skła­da­li owe rady star­si lau­dań­scy pod prze­wo­dem Pa­ko­sza Gasz­tow­ta i Ka­sja­na Bu­try­ma, dwóch pa­triar­chów oko­licz­nych – wszyst­ka zaś szlach­ta, któ­rej uf­ność, jaką w niej po­ło­żył zmar­ły pan Bil­le­wicz, wiel­ce po­chle­bi­ła, po­przy­się­gła so­bie wier­nie stać przy li­te­rze te­sta­men­tu i pan­nę Alek­san­drę pra­wie ro­dzi­ciel­ską opie­ką oto­czyć. To­też gdy cza­su woj­ny, na­wet w stro­nach, do któ­rych woj­na nie do­szła, zry­wa­ły się nie­sna­ski i za­wi­chrze­nia, na brze­gach Lau­dy wszyst­ko po­zo­sta­ło spo­koj­nie. Żad­nych dy­fe­ren­cji nie pod­nie­sio­no, nie było żad­ne­go wo­ry­wa­nia się w gra­ni­ce ma­jęt­no­ści mło­dej dzie­dzicz­ki; nie po­prze­sy­py­wa­no kop­ców, nie wy­cię­to ce­cho­wa­nych so­sen na ru­bie­żach la­sów, nie za­je­cha­no pa­stwisk. Owszem, wspo­ma­ga­no za­sob­ną samą przez się dzie­dzicz­kę, czym któ­ra oko­li­ca" mo­gła. Więc Sta­kja­no­wie nad­rzecz­ni do­sy­ła­li ryby so­lo­nej, z Woł­mon­to­wicz od mru­kli­wych Bu­try­mów przy­cho­dzi­ły zbo­ża, sia­no od Gasz­tow­tów, zwie­rzy­na od Do­ma­sze­wi­czów My­śli­wych, smo­ła i dzie­gieć od Go­ście­wi­czów Dym­nych. O pan­nie Alek­san­drze nikt w za­ścian­kach nie mó­wił, jak "na­sza pan­na", a pięk­ne pa­cu­nel­ki wy­glą­da­ły pana Kmi­ci­ca bog­daj tak samo nie­cier­pli­wie jak ona.

Tym­cza­sem przy­szły wici zwo­łu­ją­ce szlach­tę – więc po­czę­to ru­szać na Lau­dzie. Kto z pa­cho­lę­cia wy­rósł na męża, kogo nie po­chy­lił wiek, ten na koń sia­dać mu­siał. Jan Ka­zi­mierz przy­był go Grod­na i tam miej­sce je­ne­ral­ne­go zbio­ru na­zna­czył. Tam też cią­gnię­to. Ru­szy­li w mil­cze­niu pierw­si Bu­try­mo­wie, za nimi inni, a Gasz­tow­to­wie na ostat­ku, jak za­wsze czy­ni­li, bo im od pa­cu­ne­lek żal było od­jeż­dżać. Szlach­ta z in­nych stron kra­ju w ma­łej tyl­ko sta­wi­ła się licz­bie i kraj po­zo­stał bez obro­ny, a Lau­da po­boż­na sta­nę­ła w ca­ło­ści.

Pan Wo­ło­dy­jow­ski nie ru­szył, bo nie mógł jesz­cze ręką wła­dać, więc wła­śnie ja­ko­by woj­ski mię­dzy pa­cu­nel­ka­mi po­zo­stał. Opu­sto­sza­ły "oko­li­ce" i jeno star­cy z bia­ło­gło­wa­mi za­sia­da­li wie­czo­rem przy ogni­skach. Ci­cho było w Po­nie­wie­żu i Upi­cie – cze­ka­no wszę­dy na no­wi­ny.

Pan­na Alek­san­dra rów­nież za­mknę­ła się w Wo­dok­tach, ni­ko­go prócz sług i swych opie­ku­nów lau­dań­skich nie wi­du­jąc.ROZ­DZIAŁ I

Przy­szedł nowy rok 1655. Sty­czeń był mroź­ny, ale su­chy; zima tęga przy­kry­ła Żmudź świę­tą gru­bym na ło­kieć, bia­łym ko­żu­chem; lasy gię­ły się i ła­ma­ły pod ob­fi­tą oki­ścią, śnieg olśnie­wał oczy w dzień przy słoń­cu, a nocą przy księ­ży­cu mi­go­ta­ły ja­ko­by iskry nik­ną­ce po stę­ża­łej od mro­zu po­wierzch­ni; zi­werz zbli­żał się do miesz­kań ludz­kich, a ubo­gie, sza­re ptac­two stu­ka­ło dzio­ba­mi do szyb sze­dzią i śnież­ny­mi kwia­ta­mi okry­tych.

Pew­ne­go wie­czo­ra sie­dzia­ła pan­na Alek­san­dra w izbie cze­lad­nej wraz z dziew­czę­ta­mi dwor­ski­mi. Daw­ny to był zwy­czaj Bil­le­wi­czów, że gdy go­ści nie było, to z cze­la­dzią spę­dza­li wie­czo­ry śpie­wa­jąc pie­śni po­boż­ne i przy­kła­dem swym pro­stac­two bu­du­jąc. Tak też czy­ni­ła i pan­na Alek­san­dra, a to tym łac­niej, że mię­dzy jej dziew­ka­mi dwor­ski­mi same były pra­wie szlach­cian­ki, sie­ro­ty bar­dzo ubo­gie. Te ro­bo­tę wszel­ką, choć­by naj­grub­szą, speł­nia­ły i przy pa­niach słu­żeb­ny­mi były, a w za­mian za to ćwi­czy­ły się w oby­czaj­no­ści, lep­sze­go do­zna­jąc od pro­stych dzie­wek trak­to­wa­nia. Były jed­nak mię­dzy nimi i chłop­ki, mową głów­nie się róż­nią­ce, bo wie­le z nich po pol­sku nie umia­ło.

Pan­na Alek­san­dra wraz z krew­ną swą pan­ną Kul­wie­ców­ną sie­dzia­ły po­środ­ku, a dziew­czę­ta po bo­kach na ła­wach; wszyst­kie ką­dziel przę­dły. Na po­tęż­nym ko­mi­nie ze zwie­szo­nym oka­pem pa­li­ły się kło­dy so­sno­we i kar­py, to przy­ga­sa­jąc, to znów strze­la­jąc ja­snym, wiel­kim pło­mie­niem lub skra­mi, w mia­rę jak sto­ją­cy we­dle ko­mi­na wy­ro­stek przy­rzu­cał drob­niej­szych brzeź­nia­ków i łu­czy­wa. Gdy pło­mień strze­lił ja­śniej, wi­dać było ciem­ne drew­nia­ne ścia­ny ogrom­nej izby z nad­zwy­czaj ni­skim, bel­ko­wa­nym su­fi­tem. U be­lek wi­sia­ły na ni­ciach róż­no­ko­lo­ro­we gwiazd­ki uczy­nio­ne z opłat­ków, krę­cą­ce się w cie­ple, a zza be­lek wy­glą­da­ły młot­ki cze­sa­ne­go lnu, zwie­sza­ją­ce się na obie stro­ny jak­by tu­rec­kie zdo­bycz­ne buń­czu­ki. Cały nie­mal pu­łap był nim za­ło­żo­ny. Po ścia­nach ciem­nych błysz­cza­ły ja­ko­by gwiaz­dy stat­ki cy­no­we, więk­sze i mniej­sze, sto­ją­ce lub po­opie­ra­ne na dłu­gich pół­kach dę­bo­wych.

W głę­bi, przy drzwiach, ku­dła­ty Żmu­dzin hu­czał gwał­tow­nie żar­na­mi mru­cząc pod no­sem pieśń mo­no­ton­ną, pan­na Alek­san­dra prze­su­wa­ła w mil­cze­niu pa­cior­ki ró­żań­ca, prząd­ki przę­dły, nic jed­na do dru­giej nie mó­wiąc.

Świa­tło pło­mie­nia pa­da­ło na ich mło­de, ru­mia­ne twa­rze, one zaś z rę­ko­ma wznie­sio­ny­mi ku ką­dzie­lom, lewą pod­szczy­pu­jąc len mięk­ki, pra­wą krę­cąc wrze­cio­na, przę­dły gor­li­wie jak­by na wy­ści­gi, su­ro­wy­mi spoj­rze­nia­mi pan­ny Kul­wie­ców­ny pod­nie­ca­ne. Cza­sem też spo­glą­da­ły na się by­stry­mi oczka­mi, a cza­sem na pan­nę Alek­san­drę, jak­by w ocze­ki­wa­niu, ry­chło­li Żmu­dzi­no­wi mleć za­ka­że i pieśń po­boż­ną roz­pocz­nie; ale z ro­bo­tą nie usta­wa­ły i przę­dły, przę­dły; wiły się nici, war­cza­ły wrze­cio­na, mi­go­ta­ły dru­ty w ręku pan­ny Kul­wie­ców­ny, a ku­dła­ty Żmu­dzin w żar­na hu­czał. Chwi­la­mi jed­nak prze­ry­wał ro­bo­tę, wi­docz­nie coś się w żar­nach psu­ło, bo jed­no­cze­śnie roz­le­gał się jego gniew­ny głos:

– Pa­dłas!

Pan­na Alek­san­dra pod­no­si­ła gło­wę, jak­by roz­bu­dzo­na ci­szą, któ­ra na­stę­po­wa­ła po okrzy­kach Żmu­dzi­na; wów­czas pło­mień oświe­cał jej bia­łą twarz i po­waż­ne, błę­kit­ne oczy, pa­trzą­ce spod brwi czar­nych.

Była to uro­dzi­wa pan­na o pło­wych wło­sach, bla­da­wej ce­rze i de­li­kat­nych ry­sach. Mia­ła pięk­ność bia­łe­go kwia­tu. Ża­łob­na suk­nia do­da­wa­ła jej po­wa­gi. Sie­dząc przed tym ko­mi­nem była tak w my­ślach po­grą­żo­na jak w śnie; za­pew­ne nad dolą wła­sną roz­my­śla­ła, gdyż losy jej były w za­wie­sze­niu. Te­sta­ment prze­zna­czał ją na żonę czło­wie­ka, któ­re­go nie wi­dzia­ła od lat dzie­się­ciu, a że do­bie­ga­ła do­pie­ro dwu­dzie­stu, wiec po­zo­sta­ło jej tyl­ko nie­ja­sne wspo­mnie­nie dzie­cin­ne ja­kie­goś burz­li­we­go wy­rost­ka, któ­ry za cza­su swe­go po­by­tu z oj­cem w Wo­dok­tach wię­cej z rusz­ni­cą po ba­gnach la­tał, niż na nią pa­trzył.

"Gdzie on jest i jaki on jest te­raz?" – oto py­ta­nia, któ­re ci­snę­ły się na myśl po­waż­nej pan­nie. Zna­ła go w praw­dzie jesz­cze z opo­wia­dań nie­bosz­czy­ka pod­ko­mo­rze­go, któ­ry na czte­ry lata przed śmier­cią przed­się­wziął był da­le­ką i trud­ną po­dróż do Or­szy. Otóż, we­dle tych opo­wia­dań, miał to być "wiel­kiej fan­ta­zji ka­wa­ler, choć go­rącz­ka okrut­ny". Po owym ukła­dzie o mał­żeń­stwo dzie­ci, za­war­tym mię­dzy sta­rym Bil­le­wi­czem a Kmi­ci­cem oj­cem, miał ów ka­wa­ler przy­je­chać za­raz do Wo­dok­tów ako­mo­do­wać się pan­nie; tym­cza­sem wy­bu­chła wiel­ka woj­na i ka­wa­ler za­miast do pan­ny po­cią­gnął na pola be­re­stec­kie. Tam po­strze­lon, le­czył się w domu; po­tem ojca scho­rza­łe­go i bli­skie­go śmier­ci pil­no­wał; po­tem znów była woj­na – i tak ze­szły owe czte­ry lata. Te­raz od śmier­ci sta­re­go puł­kow­ni­ka upły­nął już ka­wał cza­su, a o Kmi­ci­cu słuch prze­padł.

Mia­ła tedy o czym my­śleć pan­na Alek­san­dra, a może tę­sk­ni­ła do nie­zna­ne­go. W ser­cu czy­stym, wła­śnie dla­te­go że jesz­cze mi­ło­ści nie za­zna­ło, no­si­ła wiel­ką go­to­wość do ko­cha­nia. Iskry tyl­ko trze­ba było, żeby na tym ogni­sku roz­pa­lił się pło­mień spo­koj­ny, ale ja­sny, rów­ny, sil­ny i jak znicz li­tew­ski nie­ga­sną­cy.

Więc nie­po­kój ogar­nął ją, cza­sem luby, a cza­sem przy­kry, i du­sza jej cią­gle za­da­wa­ła so­bie py­ta­nia, na któ­re nie było od­po­wie­dzi, a ra­czej do­pie­ro mia­ła na­dejść z pól da­le­kich. Więc pierw­sze py­ta­nie było: zali on z do­brej woli ją za­ślu­bi i go­to­wo­ścią na jej go­to­wość do ko­cha­nia od­po­wie? W owych cza­sach ukła­dy ro­dzi­ciel­skie o mał­żeń­stwo dzie­ci by­wa­ły rze­czą zwy­kłą, a dzie­ci, choć­by po śmier­ci ro­dzi­ców, zwią­za­ne pod bło­go­sła­wień­stwem, do­trzy­my­wa­ły naj­czę­ściej ukła­du. W sa­mym więc za­swa­ta­niu jej nie wi­dzia­ła pa­nien­ka nic nad­zwy­czaj­ne­go, ale że do­bra wola nie za­wsze z obo­wiąz­kiem cho­dzi w pa­rze, więc i ta tro­ska ob­cią­ży­ła pło­wą głów­kę pan­ny: "Czy on mnie po­ko­cha?" I po­tem już sta­dło my­śli opa­dło ją, jak sta­do pta­stwa opa­da drze­wa sa­mot­nie na roz­le­głych po­lach sto­ją­ce: "Ktoś ty jest? ja­kiś jest? żyw cho­dzisz po świe­cie? czy może już gdzieś tam po­le­głeś?… Da­le­koś ty? czy bli­sko?…" Otwar­te ser­ce pan­ny, jak drzwi otwar­te na przy­ję­cie mi­łe­go go­ścia, mimo woli wo­ła­ło ku da­le­kim stro­nom., ku la­som i po­lom śnież­nym, nocą przy­kry­tym:

"By­waj, ju­na­ku! bo nie masz nic gor­sze­go na świe­cie nad ocze­ki­wa­nie!"

Wtem, jak­by od­po­wiedź wo­ła­niu, z ze­wnątrz, wła­śnie z owych śnież­nych da­le­ko­ści nocą po­kry­tych, do­szedł głos dzwon­ka.

Pan­na drgnę­ła, lecz oprzy­tom­niaw­szy wnet przy­po­mnia­ła so­bie, że to Pa­cu­ne­lów przy­sła­no każ­de­go pra­wie wie­czo­ra do ap­tecz­ki po leki dla mło­de­go puł­kow­ni­ka; myśl tę po­twier­dzi­ła pan­na Kul­wie­ców­na mó­wiąc:

– To od Gasz­tow­tów po dria­kiew.

Nie­re­gu­lar­ny głos dzwon­ka tar­ga­ne­go przy dy­sz­lu brzmiał co­raz wy­raź­niej; na ko­niec ucichł na­gle, wi­docz­nie san­ki za­trzy­ma­ły się przed do­mem.

– Obacz, kto przy­je­chał – rze­kła pan­na Kul­wie­ców­na do ob­ra­ca­ją­ce­go żar­na Żmu­dzi­na.

Żmu­dzin wy­szedł z cze­lad­nej, lecz po ma­łej chwi­li po­ja­wił się z po­wro­tem i bio­rąc znów za drąg od ża­ren rzekł z fleg­mą:

– Pa­nas Kmi­tas.

– A sło­wo sta­ło się cia­łem! – wy­krzyk­nę­ła pan­na Kul­wie­ców­na.

Prząd­ki ze­rwa­ły się na rów­ne nogi; ką­dzie­le i wrze­cio­na po­spa­da­ły na zie­mię. Pan­na Alek­san­dra wsta­ła tak­że; ser­ce jej biło jak mło­tem, na twarz wy­stę­po­wa­ły ru­mień­ce, a po nich bla­dość; ale od­wró­ci­ła się umyśl­nie od ko­mi­na, żeby wzru­sze­nia nie oka­zać. Wtem we drzwiach po­ja­wi­ła się wy­nio­sła ja­kaś po­stać w sztu­bie i czap­ce fu­trza­nej na gło­wie. Mło­dy męż­czy­zna po­stą­pił na śro­dek izby i po­znaw­szy, że znaj­du­je się w cze­lad­nej, spy­tał dźwięcz­nym gło­sem, nie zdej­mu­jąc czap­ki:

– Hej! a gdzie to wa­sza pan­na?

– Je­stem – od­po­wie­dzia­ła dość pew­nym gło­sem Bil­le­wi­czów­na.

Usły­szaw­szy to przy­by­ły zdjął czap­kę, rzu­cił ją na zie­mię i skło­niw­szy się rzekł:

– Jam jest An­drzej Kmi­cic.

Oczy pan­ny Alek­san­dry spo­czę­ły bły­ska­wi­cą na twa­rzy Kmi­ci­ca, a po­tem znów wbi­ły się w zie­mię; przez ten czas jed­nak zdo­ła­ła pa­nien­ka doj­rzeć pło­wą jak żyto, moc­no pod­go­lo­ną czu­pry­nę, sma­głą cerę, siwe oczy by­stro przed się pa­trzą­ce, ciem­ny wąs i twarz mło­dą, or­li­ko­wa­tą, a we­so­łą i ju­nac­ką.

On zaś w bok ujął lewą rękę, pra­wą do wąsa pod­niósł i tak mó­wił:

– Jesz­czem w Lu­bi­czu nie był, jeno tu pta­kiem śpie­szy­łem do nóg pan­ny łow­czan­ki się po­kło­nić. Pro­sto z obo­zu mnie tu wiatr przy­wiał, daj Boże, szczę­śli­wy.

– Wać­pan wie­dzia­łeś o śmier­ci dzia­dziu­sia pod­ko­mo­rze­go? – spy­ta­ła pan­na.

– Nie wie­dzia­łem, alem go łza­mi rzew­ny­mi opła­kał, do­bro­dzie­ja mo­je­go, gdym się o jego zgo­nie od owych sza­racz­ków do­wie­dział, któ­rzy z tych stron do mnie przy­by­li. Szcze­ry to był przy­ja­ciel, nie­le­d­wie brat mego nie­bosz­czy­ka ro­dzi­ca. Pew­nie wać­pan­nie wia­do­mo do­brze, że przed czte­re­ma laty aż po Or­szę do nas przy­był. Wte­dy mi to wać­pan­nę obie­cał i kon­ter­fekt po­ka­zał, do któ­re­go po no­cach wzdy­cha­łem. Był­bym tu wcze­śniej przy­je­chał, ale woj­na nie mat­ka: ze śmier­cią jeno lu­dzi swa­ta.

– To wać­pan jesz­cze swo­je­go Lu­bi­cza nie wi­dział?

– Czas na to bę­dzie. Tu pierw­sze służ­by i droż­szy le­gat, któ­ry na­przód chciał­bym odzie­dzi­czyć. Jeno mi się wać­pan­na tak od ko­mi­na od­wra­casz, żem do­tąd i w oczy spoj­rzeć nie mógł. Ot! tak! Od­wróć się wać­pan­na, a ja od ko­mi­na zaj­dę! – ot – tak!

To rze­kł­szy śmia­ły żoł­nierz chwy­cił nie spo­dzie­wa­ją­cą się ta­kie­go po­stęp­ku Oleń­kę za ręce i ku ogni­sku od­wró­cił, tak nią jak fry­gą za­krę­ciw­szy.

Ona zaś zmie­sza­ła się jesz­cze bar­dziej i na­kryw­szy oczy dłu­gi­mi rzę­sa­mi sta­ła tak świa­tłem i wła­sną pięk­no­ścią za­wsty­dzo­na. Kmi­cic pu­ścił ją wresz­cie i ude­rzył po kon­tu­szu.

– Jak mi Bóg miły, ra­ry­tet! Dam na sto mszy po moim do­bro­dzie­ju, że mi cię za­pi­sał. Kie­dy ślub?

– Jesz­cze nie­pręd­ki, jesz­czem nie wać­pa­na – od­rze­kła Oleń­ka.

– Ale bę­dziesz, choć­bym ten dom miał pod­pa­lić! Na Boga! my­śla­łem, że kon­ter­fekt po­chle­bio­ny, ale to, wi­dzę, ma­larz wy­so­ko mie­rzył, a chy­bił. Sto bi­zu­nów ta­kie­mu – i pie­ce mu ma­lo­wać, nie one spe­cja­ły, któ­ry­mi oczy pasę. Mi­łoż to taki le­gat do­stać, niech mnie kule biją!

– Do­brze nie­bosz­czyk dzia­dziuś mi po­wia­dał, żeś wać­pan go­rącz­ka.

– Tacy u nas wszy­scy w Smo­leń­skiem, nie jak wasi Żmu­dzi­ni. Raz, dwa! – i musi być, jak chce­my, a nie, to śmierć!

Oleń­ka uśmiech­nę­ła się i rze­kła już pew­niej­szym gło­sem pod­no­sząc na ka­wa­le­ra oczy:

– Ej! to chy­ba Ta­ta­rzy u was miesz­ka­ją?

– Wszyst­ko jed­no! a wać­pan­na moją je­steś z woli ro­dzi­ców i po ser­cu.

– Po ser­cu, to jesz­cze nie wiem.

– Nie­chbyś nie była, to bym się no­żem pchnął!

– Śmie­ją­cy się to wać­pan mó­wisz… ależ my to jesz­cze w cze­lad­nej!…Pro­szę do kom­nat. Po dłu­giej dro­dze pew­nie się i wie­cze­rza przy­go­dzi – pro­szę!

Tu Oleń­ka zwró­ci­ła się do pan­ny Kul­wie­ców­ny:

– Cio­tuch­na pój­dzie z nami?

Mło­dy cho­rą­ży spoj­rzał by­stro:

– Cio­tuch­na? – spy­tał – jaka cio­tuch­na?

– Moja, pan­na Kul­wie­ców­na.

– A to i moja – od­parł za­bie­ra­jąc się do rąk ca­ło­wa­nia. – Dla Boga! toż ja mam w cho­rą­gwi to­wa­rzy­sza, któ­ry się zwie Kul­wiec-Hip­po­cen­tau­rus. Czy nie krew­niak, pro­szę?

– To z tych sa­mych! – od­rze­kła dy­ga­jąc sta­ra pan­na.

– Do­bry chłop, a wi­cher jak i ja! – do­dał Kmi­cic.

Tym­cza­sem wy­ro­stek uka­zał się ze świa­tłem, więc prze­szli do sie­ni, gdzie pan An­drzej szu­bę z sie­bie zrzu­cił, a po­tem na dru­gą stro­nę, do kom­nat go­ścin­nych.

Za­raz po ich odej­ściu prząd­ki zbi­ły się w cia­sną gro­mad­kę i nuż jed­na przez dru­gą ga­dać a uwa­gi czy­nić. Stroj­ny mło­dzian po­do­bał się im bar­dzo, więc i nie szczę­dzi­ły mu słów, wza­jem­nie się w po­chwa­łach prze­sa­dza­jąc.

– Łuna od nie­go bije – mó­wi­ła jed­na. – Kie­dy wszedł, my­śla­łam, że kró­le­wicz.

– A oczy ma jak ryś, aż nimi kłu­je – od­rze­kła dru­ga. – Ta­kie­mu się nie prze­ciw!

– Naj­go­rzej się prze­ciw­iać! – od­po­wie­dzia­ła trze­cia.

– Pan­ną jak wrze­cio­nem okrę­cił! Ale już to znać, że mu się uda­ła bar­dzo, bo i ko­muż by się ona nie uda­ła?

– Ale i on nie gor­szy, nie bój się! Żeby ci się taki zda­rzył, po­szła­byś i do Ol­szy, choć to po­dob­no na koń­cu świa­ta.

– Szczę­śli­wa pan­na!

– Bo­ga­tym za­wsze le­piej na świe­cie. Ej, ej! zło­toż to, nie ry­cerz!

– Mó­wi­ły pa­cu­nel­ki, że i ten rot­mistrz, któ­ren jest w Pa­cu­ne­lach, u sta­re­go Pa­ko­sza, pięk­ny ka­wa­ler.

– Nie wi­dzia­łam ja go, ale gdzie jemu do pana Kmi­ci­ca! Już ta­kie­go chy­ba na świe­cie nie ma!

– Pa­dłas! – za­wo­łał na­gle Żmu­dzin, któ­re­mu znów się coś w żar­nach po­psu­ło.

– A nie pój­dziesz, ty ku­dła­ty, ze swo­imi wy­my­sła­mi! Daj­że już spo­kój, bo się i do­sły­szeć nie moż­na!…Tak, tak! trud­no lep­sze­go niż pan Kmi­cic na ca­łym świe­cie zna­leźć! Pew­nie i w Kiej­da­nach ta­kie­go nie ma!

– Taki to się i przy­śni!

– Nie­chby się choć przy­śnił…

W taki to spo­sób roz­pra­wia­ły ze sobą szlach­cian­ki w cze­lad­nej. Tym­cza­sem na­kry­wa­no co du­chu w izbie sto­ło­wej, a w go­ścin­nej sie­dział pan­na Alek­san­dra sam na sam z Kmi­ci­cem, bo ciot­ka Kul­wie­ców­na po­szła krzą­tać się we­dle wie­cze­rzy.

Pan An­drzej nie zdej­mo­wał wzro­ku z Oleń­ki i oczy iskrzy­ły mu się co­raz bar­dziej, na ko­niec rzekł:

– Są lu­dzie, któ­rym ma­jęt­ność nad wszyst­ko mil­sza, inni za zdo­by­czą na woj­nie go­nią, inni się w ko­niach ko­cha­ją, ale ja bym wać­pan­ny za żad­ne skar­by nie od­dał! Da­li­bóg, im wię­cej pa­trzę, tym więk­sza ocho­ta do że­niacz­ki, żeby choć i ju­tro! Już tę brew to chy­ba wać­pan­na kor­kiem przy­pa­lo­nym ma­lu­jesz?

– Sły­sza­łam, że tak pło­che czy­nią, ale jam nie taka.

– A oczy ja­ko­by z nie­ba! Od kon­fu­zji słów mnie bra­ku­je.

– Nie bar­dzoś wać­pan skon­fun­do­wa­ny, gdy tak ob­ce­sem na mnie na­sta­jesz, aż mnie i dziw­no.

– To też oby­czaj nasz smo­leń­ski: do nie­wiast czy w ogień iść śmia­ło. Mu­sisz kró­lo­wo, do tego przy­wyk­nąć, bo tak za­wsze bę­dzie.

– Mu­sisz wać­pan od­wyk­nąć, bo nie może tak być.

– Może się i pod­dam, niech mnie usie­ką! Wierz, wać­pan­na, nie wierz, ale rad bym ci nie­ba przy­chy­lić! Dla cie­bie, mój kró­lu, go­tó­wem się i oby­cza­jów in­nych uczyć, bo wiem to do sie­bie, żem żoł­nierz pro­stak i w obo­zie wię­cej by­wa­łem niź­li na po­ko­jach dwor­skich.

– Ejże, nic to nie szko­dzi, bo i mój dzia­dziuś żoł­nie­rzem był, ale dzię­ku­ję za do­brą chęć! – od­rze­kła

Oleń­ka i oczy jej spoj­rza­ły tak słod­ko na pana An­drze­ja, że mu od razu ser­ce jak wosk stop­nia­ło i od­rzekł:

– Wać­pan­na mnie na nit­ce bę­dziesz wo­dzić!

– Oj, nie­po­dob­ny wać­pan do ta­kich, któ­rych na nit­ce wo­dzą! Naj­trud­niej to z nie­sta­tecz­ny­mi.

Kmi­cic uka­zał bia­łe, ja­ko­by wil­cze, żeby w uśmie­chu.

– Jak to? – rzekł – ma­łoż to oj­co­wie na­ła­ma­li na mnie rózg w kon­wen­cie, abym do stat­ku przy­szedł i róż­ne pięk­na mak­sy­my spa­mię­tał, prze­wod­nicz­ki ży­wo­ta…

– A któ­rą­żeś naj­le­piej spa­mię­tał?

– "Kie­dy ko­chasz, pa­daj do nóg" – ot tak!

To rze­kł­szy pan Kmi­cic już był na ko­la­nach, pa­nien­ka zaś wo­ła­ła cho­wa­jąc nogi pod sto­łek:

– Dla Boga! tego w kon­wen­cie nie uczy­ni­li! Daj wać­pan spo­kój, bo się roz­gnie­wam…i ciot­ka za­raz przyj­dzie…

On zaś, klę­cząc cią­gle, pod­niósł gło­wę w górę i w oczy jej pa­trzył.

– A niech i cała cho­rą­giew cio­tek nad­cią­gnie, nie za­prę się ocho­ty!

– Wstań­że pan.

– Już wsta­ję.

– Sia­daj wać­pan.

– Już sie­dzę.

– Zdraj­ca z wać­pa­na, Ju­dasz!

– A nie­praw­da, bo jak ca­łu­ję, to szcze­rze!… Chcesz się prze­ko­nać!

– Ani się wać­pan waż!

Pan­na Alek­san­dra śmia­ła się jed­nak, a od nie­go aż łuna biła mło­do­ści i we­so­ło­ści. Noz­drza mu la­ta­ły jak mło­de­mu źreb­co­wi szla­chet­nej krwi.

– Aj! aj! – mó­wił – co to za oczki, ja­kie licz­ko! Ra­tuj­cież mnie, wszy­scy świę­ci, bo nie usie­dzę!

– Nie trze­ba wszyst­kich świę­tych wzy­wać. Sie­dzia­łeś wać­pan czte­ry lata, aniś tu zaj­rzał, to siedź i te­raz!

– Ba! Zna­łem jeno kon­ter­fekt. Każe tego ma­la­rza w smo­łę, a po­tem w pie­rze wsa­dzić i po ryn­ku w Upi­cie bi­czem pę­dzać. Już po­wiem wszyst­ko szcze­rze: chcesz wać­pan­na, to prze­bacz! – nie, to szy­ję utnij! My­śla­łem so­bie tedy na ów kon­ter­fekt po­glą­da­jąc: gład­ka, ga­dzi­na, bo gład­ka, ale gład­kich nie brak na świe­cie – mam czas! Oj­ciec nie­bosz­czyk na­pę­dzał, żeby to je­chać, a ja za­wsze jed­no: Mam czas! Że­niacz­ka nie prze­pad­nie! Pan­ny na woj­nę nie cho­dzą i nie giną. Nie prze­ciw­i­łem się wszyst­kim woli oj­cow­skiej, Bóg mi świa­dek, ale chcia­łem wpierw woj­ny za­żyć, ja­koż na wła­snej skó­rze prak­ty­ko­wa­łem. Te­raz do­pie­ro po­zna­ję, żem był głu­pi, bo mo­głem i że­nia­ty na woj­nę iść, a tu mnie de­li­cje cze­ka­ły. Chwa­ła Bogu, że cał­kiem mnie nie usie­kli. Po­zwól wać­pan­na rącz­ki uca­ło­wać.

– Le­piej nie po­zwo­lę.

– Tedy nie będę py­tał. U nas w Or­szań­skim mó­wią: "Proś, a nie dają, to sam weź!"

Tu pan An­drzej przy­piął się do rącz­ki pa­nien­ki i ca­ło­wać ją po­czął, a pa­nien­ka nie wzbra­nia­ła się za­nad­to, żeby nie­życz­li­wo­ści nie oka­zać.

Wtem we­szła pan­na Kul­wie­ców­na i wi­dząc, co się dzie­je, pod­nio­sła oczy do góry. Nie zda­ła jej się ta kon­fi­den­cja, ale nie śmia­ła stro­fo­wać, na­to­miast za­pro­si­ła na wie­cze­rzę. Po­szli tedy obo­je, wziąw­szy się pod ręce jak­by ro­dzeń­stwo, do ja­dal­nej izby, w któ­rej stał stół na­kry­ty, a na nim wszel­kich po­traw ob­fi­cie, zwłasz­cza wę­dlin wy­bor­nych, i omsza­ły gą­sio­rek wina moc da­ją­ce­go. Do­brze było ze sobą mło­dym, raź­ni i we­so­ło. Pan­na już była po wie­cze­rzy, więc tyl­ko pan Kmi­cic za­siadł i jeść po­czął z tą samą ży­wo­ścią, z jaką przed­tem roz­ma­wiał. Oleń­ka spo­glą­da­ła nań z boku, rada, że je i pije, po­tem zaś, gdy na­sy­cił pierw­szy głód, za­czę­ła wy­py­ty­wać:

– To wać­pan nie spod Or­szy je­dziesz?

– Bo ja wiem skąd?!… Dziś tu by­wa­łem, ju­tro tam! Ta­kem pod nie­przy­ja­cie­la pod­cho­dził jako wilk pod owce i co tam moż­na było urwać, tom ury­wał.

– A żeś się to wać­pan wa­żył ta­kiej po­tę­dze opo­no­wać, przed któ­rą sam het­man wiel­ki mu­siał ustą­pić?

– Żem się wa­żył? Jam na wszyst­ko go­tów, taka już we mnie na­tu­ra!

– Mó­wił to i nie­bosz­czyk dzia­dziuś… Szczę­ście, żeś wać­pan nie zgi­nął.

– Ej! na­kry­wa­li mnie czap­ką i ręką jako pta­ka w gnieź­dzie, ale co na­kry­li, tom usko­czył i gdzie in­dziej uką­sił. Na­przy­krzy­łem się tak, że cena na moją gło­wę… Wy­bor­ny ten pół­gę­sek!

– W imię Ojca i Syna! – za­wo­ła­ła z nie­uda­nym prze­ra­że­niem Oleń­ka spo­glą­da­jąc jed­no­cze­śnie z uwiel­bie­niem na tego mło­dzia­na, któ­ry ra­zem mó­wił o ce­nie na swo­ją gło­wę i pół­gę­sku.

– Chy­baś miał wać­pan po­tę­gę wiel­ką do obro­ny?

– Mia­łem dwie­ście swo­ich dra­go­ni­ków, bar­dzo przed­nich, ale mi się w mie­siąc wy­kru­szy­li. Po­tem z wo­len­ta­rza­mi cho­dzi­łem, któ­rych zbie­ra­łem, gdziem mógł, nie prze­bre­dza­jąc. Do­brzy pa­choł­ko­wie do bi­twy, ale ło­try na ło­tra­mi! Ci, co nie po­gi­nę­li, prę­dzej póź­niej pój­dą wro­nom na fry­ka­sy…

To rze­kł­szy pan An­drzej znów się roz­śmiał, wy­chy­lił kie­lich wina i do­dał:

– Ta­kich dra­pi­chru­stów jesz­cześ wać­pan­na w ży­ciu nie wi­dzia­ła. Niech mi kat świe­ci! Ofi­cy­je­ro­wie – wszyst­ko szlach­ta z na­szych szlach­ta z na­szych stron, fa­mi­lian­ci, god­ni lu­dzie, ale pra­wie na każ­dym jest kon­dem­nat­ka. Sie­dzą te­raz w Lu­bi­czu, bo co mia­łem in­ne­go z nimi zro­bić?

– To wać­pan całą cho­rą­gwią do nas przy­cią­gnął?…

– Tak jest. Nie­przy­ja­ciel za­mknął się w mia­stach, bo zima okrut­na! Moi lu­dzie też się zdar­li jako mio­tły od cią­głe­go za­mia­ta­nia, więc mi ksią­że wo­je­wo­da hi­ber­ny w Po­nie­wie­żu na­zna­czył. Da­li­bóg, do­brze to za­słu­żo­ny od­po­czy­nek!

– Jedz wać­pan, pro­szę.

– Ja bym dla wać­pan­ny i tru­ci­znę zjadł!… Zo­sta­wi­łem tedy część mo­jej ho­ło­ty w Po­nie­wie­żu, część w Upi­cie, a god­niej­szych kom­pa­nów do Lu­bi­czam w go­ści­nę za­pro­sił… Ci przy­ja­dą wać­pan­nie czo­łem bić.

– A gdzież wać­pa­na lau­dań­scy lu­dzie zna­leź­li?

– Oni mnie zna­leź­li, gdym i tak już do Po­nie­wie­ża na hi­ber­ny szedł. Był­bym bez nich tu przy­cią­gnął.

– Pij no wać­pan…

Ja bym dla wać­pan­ny i tru­ci­znę wy­pił…

– Ale o śmier­ci dzia­dziu­sia i o te­sta­men­cie to lau­dań­scy do­pie­ro wać­pa­nu po­wie­dzie­li?

– A, o śmier­ci to oni. Pa­nie, świeć nad du­szą mego do­bro­dzie­ja! Czy to wać­pan­na wy­sła­łaś do mnie tych lu­dzi?

– Tego so­bie wać­pan nie myśl. O ża­ło­bie my­śla­łam, o mo­dli­twie, wię­cej o ni­czym…

– Oni też to samo mó­wi­li… Ho! Har­de ja­kieś sza­ra­ki!… Chcia­łem im dać na­gro­dę za fa­ty­gę, to jesz­cze się na mnie żach­nę­li i nuż przy­ma­wiać, że to może or­szań­ska szlach­ta munsz­tu­łu­ki bie­rze, ale lau­dań­ska nie! Bar­dzo mi szpet­nie przy­ma­wia­li! Co ja sły­sząc my­ślę so­bie tak: nie chce­cie pie­nię­dzy, każę wam dać po sto bi­zu­nów.

Na to pan­na Alek­san­dra chwy­ci­ła się za gło­wę. – Je­zus Ma­ria! i wać­pan to uczy­nił?

Kmi­cic spoj­rzał zdzi­wio­ny.

– Nie prze­stra­szaj się wać­pan­na. Nie uczy­ni­łem, choć się du­sza za­wsze we mnie na ta­kich szla­chet­ków prze­wra­ca, któ­rzy rów­ny­mi nam się być mie­nią. Alem so­bie po­my­ślał: okrzy­czą mnie nie­win­nie w oko­li­cy za gwał­tow­ni­ka i jesz­cze przed wać­pan­ną ob­mó­wią.

– Wiel­kie to szczę­ście! – rze­kła od­dy­cha­jąc głę­bo­ko Oleń­ka – bo in­a­czej na oczy bym wać­pa­na wi­dzieć nie mo­gła.

– A to ja­kim spo­so­bem?

– Mała to szlach­ta, ale sta­ro­żyt­na i sław­na. Dzia­duś nie­bosz­czyk za­wsze się w nich ko­chał i na woj­nę z nimi cho­dził. Wiek ży­cia ra­zem prze­słu­ży­li, a cza­su po­ko­ju w dom ich przyj­mo­wał. Sta­ra to domu na­sze­go przy­jaźń, któ­rą wać­pan sza­no­wać mu­sisz. Masz prze­cie ser­ce i nie po­psu­jesz tej świę­tej zgo­dy, w któ­rej ży­li­śmy do­tąd!

– To ja o ni­czym nie wie­dzia­łem! niech mnie usie­ką, je­ślim wie­dział! A przy­zna­ję, że ta bosa szla­chet­czy­zna ja­koś mi nie idzie do gło­wy. U nas: kto chłop, to chłop, a szlach­ta wszyst­ko fa­mi­lian­ci, któ­rzy po dwóch na jed­ną ko­by­łę nie sia­da­ją… Da­li­bóg, że ta­kim sze­re­pet­kom nic do Kmi­ci­ców ani do Bil­le­wi­czów, jak pi­sko­rzom nic do szczuk, choć i to, i to ryba.

– Dzia­duś po­wia­dał, że sub­stan­cja nic nie sta­no­wi, jeno krew i po­czci­wość, a to po­czci­wi lu­dzie, in­a­czej by ich dzia­duś opie­ku­na­mi mo­imi nie czy­nił.

Pan An­drzej zdu­miał się i otwo­rzył sze­ro­ko oczy.

– Ich? opie­ku­na­mi wać­pan­ny dzia­duś uczy­nił? wszyst­ką szlach­tę lau­dań­ską?…

– Tak jest. Wać­pan się nie marszcz, bo nie­bosz­czy­ka wola świę­ta. Dziw­no mi to, że wy­słań­cy tego wać­pa­nu nie po­wie­dzie­li?

– Był­bym ich… Ale nie może to być! Prze­cie tu jest kil­ka­na­ście za­ścian­ków. wszy­scyż to oni nad wać­pan­ną sej­mu­ją? Zali i nade mną będą sej­mi­ko­wać, czym po ich my­śli, czy nie?… Ej! nie żar­tuj no wać­pan­na, bo się we mnie krew bu­rzy!

– Pa­nie An­drze­ju, ja nie żar­tu­ję… świę­tą i szcze­rą praw­dę mó­wię. Nie będą oni sej­mi­ko­wa­li nad wać­pa­nem; ale je­śli im oj­cem za przy­kła­dem dzia­du­sia bę­dziesz, je­śli ich nie ode­pchniesz, py­chy nie oka­żesz, to nie tyl­ko ich, ale i mnie za ser­ce uj­miesz. Będę ra­zem z nimi wać­pa­nu dzię­ko­wa­ła, całe ży­cie… całe ży­cie, pa­nie An­drze­ju…

Głos jej brzmiał jak proś­ba pie­ści­wa, ale on nie roz­marsz­czał brwi i chmur­ny był. Gnie­wem wpraw­dzie nie wy­buch­nął, choć chwi­la­mi prze­la­ty­wa­ły mu jak­by bły­ska­wi­ce po twa­rzy, ale od­rzekł z wy­nio­sło­ścią i dumą:

– Te­gom się nie spo­dzie­wał! Sza­nu­ję wolę nie­bosz­czy­ka i tak my­ślę, że pan pod­ko­mo­rzy mógł ten dro­biazg szla­chec­ki do cza­su mego przy­by­cia opie­ku­na­mi wać­pan­ny uczy­nić, ale gdym tu już raz nogą sta­nął, nikt inny prócz mnie opie­ku­nem nie bę­dzie. Nie tyl­ko owe sza­ra­ki, ale i sami Ra­dzi­wił­ło­wie bir­żań­scy nie tu do opie­ki nie mają!

Par­na Alek­san­dra spo­waż­nia­ła i od­rze­kła po krót­kiej chwi­li mil­cze­nia:

– Źle wać­pan czy­nisz, że się dumą uno­sisz. Kon­dy­cje dzia­da nie­bosz­czy­ka albo trze­ba wszyst­kie przy­jąć, albo wszyst­kie od­rzu­cić – rady in­nej nie wi­dzę. Lau­dań­scy nie będą się przy­krzyć ani też na­rzu­cać, bo to god­ni lu­dzie i spo­koj­ni. Tego wać­pan nie przy­pusz­czaj, żeby oni ci cięż­cy byli.

Gdy­by tu ja­kieś nie­sna­ski po­wsta­ły, te­dy­by mo­gli sło­wo rzec, ale tak mnie­mam, że wszyst­ko pój­dzie zgod­nie i spo­koj­nie, a wte­dy taka to bę­dzie opie­ka, jak­by jej nie było…

On po­mil­czał jesz­cze chwi­lę, po­tem ręką kiw­nął i rzekł:

– Praw­dać to, że ślub wszyst­ko za­koń­czy. Nie ma się o co spie­rać, niech jeno sie­dzą spo­koj­nie i nie wtrą­ca­ją się do mnie, bo da­li­bóg, nie dam so­bie w wąsy dmu­chać; zresz­tą, mniej­sza o nich! Przy­zwól wać­pan­na na ślub pręd­ki, to bę­dzie naj­le­piej!

– Nie wy­pa­da te­raz o tym mó­wić w cza­sie ża­ło­by…

– Aj! a dłu­go będę mu­siał cze­kać?

– Sam dzia­duś na­pi­sał, żeby nie dłu­żej jak pół roku.

– Wy­schnę do tego cza­su jak trza­ska. Ale się już nie gnie­waj­my. Ju­żeś wać­pan­na tak za­czę­ła na mnie su­ro­wie spo­glą­dać jak na wi­no­waj­cę. Bog­daj­że cię, mój kró­lu zło­ty! Com ja wi­nien; kie­dy na­tu­ra we mnie taka: gdy mnie gniew na kogo uchwy­ci, to bym go roz­darł, a gdy przej­dzie, to bym zszył!

– Strach z ta­kim żyć – od­rze­kła już we­se­lej Oleń­ka.

– No! zdro­wie wać­pan­ny! Do­bre to wino, a u mnie sza­bla i wino to grunt. Jaki tam strach ze mną żyć! Wać­pan­na to mnie usi­dlisz swo­imi ocza­mi i w nie­wol­ni­ka ob­ró­cisz, mnie, któ­rym ni­ko­go nad sobą zno­sić nie chciał. Ot, i te­raz! wo­la­łem z cho­rą­giew­ką na wła­sną rękę cho­dzić niż pa­nom het­ma­nom się kła­niać… Mój kró­lu zło­ty! je­ślić się co we mnie nie spodo­ba, to i prze­bacz, bom się ma­nier pod har­ma­ta­mi uczył, nie we frau­cy­me­rach – w zgieł­ku żoł­nier­skim, nie przy lut­ni. U nas tam nie­spo­koj­na stro­na, sza­bli z ręki nie po­puść. To­też, choć tam i kon­dem­nat­ka jaka na kim cię­ży, choć go i wy­ro­ka­mi ści­ga­ją – nic to! Lu­dzie go sza­nu­ją, byle fan­ta­zję miał ka­wa­ler­ską. Exem­plum: moi kom­pa­nio­no­wie, któ­rzy gdzie in­dziej daw­no by w wie­żach sie­dzie­li… swo­ją dro­gą god­ni ka­wa­le­ro­wie! Na­wet bia­ło­gło­wy u nas w bu­tach i przy sza­bli cho­dzą i par­tiom het­ma­nią, jako pani Ko­ko­siń­ska, stryj­na mego po­rucz­ni­ka, czy­ni­ła, któ­ra te­raz ka­wa­ler­ską śmier­cią po­le­gła, a sy­no­wiec pod moją ko­men­dą za nią się mścił, choć jej za ży­cia nie ko­chał. Gdzie nam dwor­no­ści się uczyć, choć­by naj­więk­szym fa­mi­lian­tom? Ale to ro­zu­mie­my: woj­na – to sta­wać, sej­mik – to gar­dło­wać, a mało ję­zy­ka – to da­lej­że sza­blą! Ot, co jest! ta­kie­go mnie nie­bosz­czyk pod­ko­mo­rzy po­znał i ta­kie­go dla wać­pan­ny wy­brał!

– Jam za­wsze za wolą dzia­du­sia szła chęt­nie od­par­ła spusz­cza­jąc oczy pa­nien­ka.

– A daj­że jesz­cze rą­czy­ny uca­ło­wać, moja słod­ka dziew­czy­no! Da­li­bóg, okrut­nieś mi do ser­ca przy­pa­dła. Tak mnie sen­ty­ment ro­ze­brał, że nie wiem, jak do owe­go Lu­bi­cza tra­fię, któ­re­gom jesz­cze nie wi­dział.

– Dam wać­pa­nu prze­wod­ni­ka.

– Ej, obej­dzie się. Już ja przy­wy­kłem tłuc się po no­cach. Mam pa­choł­ka z Po­nie­wie­ża, któ­ry po­wi­nien dro­gę znać. A tam mnie Ko­ko­siń­ski z kom­pa­na­mi cze­ka… wiel­cy to fa­mi­lian­ci u nas Ko­ko­siń­scy, któ­rzy się Pyp­ką pie­czę­tu­ją… Tego nie­win­nie be­zec­nym ogło­szo­no za to, że panu Or­pi­szew­skie­mu dom spa­lił i dziew­kę po­rwał, a lu­dzi wy­ciął… God­ny to­wa­rzysz!… Daj­że jesz­cze rą­czy­ny. Czas, wi­dzę, je­chać!

Wtem pół­noc po­czę­ła bić z wol­na na wiel­kim gdań­skim ze­ga­rze w ja­dal­nej izbie sto­ją­cym.

– Dla Boga! czas! czas! – za­wo­łał Kmi­cic. – Nic tu już nie wskó­ram! Mi­łu­je­szże mnie choć na ob­wi­nię­cie pal­ca?

– Kie­dy in­dziej od­po­wiem. Prze­cie bę­dziesz mnie wać­pan od­wie­dzał?

– Co dzień! chy­ba­by się zie­mia pode mną roz­pa­dła. Niech mnie usie­ką!…

To rze­kł­szy Kmi­cic wstał i wy­szli obo­je do sie­ni. San­ki cze­ka­ły już przed gan­kiem, więc ubrał się w szu­bę i że­gnać ją po­czął pro­sząc, by do kom­nat wró­ci­ła, bo z gan­ku zim­no leci.

– Do­bra­noc, kró­lo­wo miła – mó­wił – śpij smacz­no, bo ja to chy­ba oka nie zmru­żę o two­jej gład­ko­ści roz­my­śla­jąc!

– By­leś wać­pan cze­go szpet­ne­go nie upa­trzył. Ale le­piej dam wać­pa­nu czło­wie­ka z ka­gan­kiem, bo to i wil­ków pod Woł­mon­to­wi­cza­mi nie brak.

– A cóż to ja koza, że­bym się wil­ków miał bać? Wilk żoł­nie­rzo­wi przy­ja­ciel, bo czę­sto się z jego ręki po­ży­wi. Wzię­ło się też i ban­do­le­cik do sa­nek. Do­bra­noc, naj­mil­sza, do­bra­noc!

– Z Bo­giem!

To rze­kł­szy Oleń­ka cof­nę­ła się, a pan Kmi­cic ru­szył ku gan­ko­wi. Ale po dro­dze, w szpa­rze uchy­lo­nych drzwi do cze­lad­nej, doj­rzał kil­ka par oczu dziew­cząt, któ­re spać się nie po­kła­dły, aby go uj­rzeć raz jesz­cze. Tym po­słał pan Ję­drzej żoł­nier­skim oby­cza­jem ca­łu­sa od ust ręką i wy­szedł. Po chwi­li za­brzę­czał dzwo­nek i jął brzę­czeć zra­zu gło­śno, po­tem co­raz bar­dziej mdle­ją­cym dźwię­kiem, co­raz sła­biej, wresz­cie ustał.

Ci­cho się zro­bi­ło w Wo­dok­tach, aż ta ci­sza zdzi­wi­ła pan­nę Alek­san­drę; w uszach jej jesz­cze brzmia­ły sło­wa pana An­drze­ja, sły­sza­ła jesz­cze jego śmiech szcze­ry, we­so­ły, w oczach sta­ła buj­na po­stać mło­dzień­ca, a te­raz, po tej bu­rzy słów, śmie­chu i we­so­ło­ści, ta­kie dziw­ne na­sta­ło mil­cze­nie. Pa­nien­ka nad­sta­wi­ła uszu, czy nie do­sły­szy jesz­cze choć tego dzwon­ka od sa­nek. Ale nie! już on tam dzwo­nił gdzieś w la­sach, pod Woł­mon­to­wi­cza­mi. Więc moc­na tę­sk­no­ta ogar­nę­ła dziew­czy­nę – i nig­dy nie czu­ła się tak sa­mot­ną na świe­cie.

Z wol­na wziąw­szy świe­cę, prze­szła do izby sy­pial­nej i klę­kła do pa­cie­rzy. Za­czy­na­ła je z pięć razy, nim wszyst­kie z na­le­ży­tą po­wa­gą od­mó­wi­ła. Ale po­tem jej my­śli jak­by na skrzy­dłach po­gna­ły do tych sa­nek i do tej po­sta­ci w nich sie­dzą­cej… Bór z jed­nej stro­ny, bór z dru­giej, w środ­ku sze­ro­ka dro­ga, a on so­bie je­dzie… pan An­drzej! Tu Oleń­ce wy­da­ło się, że wi­dzi jak na ja­wie pło­wą czu­pry­nę, siwe oczy i śmie­ją­ce się usta, w któ­rych błysz­cza­ły bia­łe jak u mło­de­go psia­ka zęby. Trud­no bo­wiem mia­ła przed sobą za­pie­rać po­waż­na pan­na, że jej się okrut­nie po­do­bał ów roz­hu­ka­ny ka­wa­ler. Za­nie­po­ko­ił ją tro­chę, tro­chę prze­stra­szył, ale jak­że po­cią­gnął za­ra­zem wła­śnie tą fan­ta­zją, tą we­so­łą swo­bo­dą i szcze­ro­ścią. Aż się wsty­dzi­ła, że jej się po­do­bał na­wet ze swo­jej py­chy, kie­dy to na wzmian­kę o opie­ku­nach gło­wę jak­by tu­rec­ki dzia­net pod­niósł i mó­wił: "Sami na­wet Ra­dzi­wił­ło­wie bir­żań­scy nic tu do opie­ki nie mają…" – To nie nie­wie­ściuch, to mąż praw­dzi­wy! – mó­wi­ła so­bie pan­na. – Żoł­nierz jest, ja­kich dzia­duś naj­wię­cej mi­ło­wał… Bo i war­to!

Tak roz­my­śla­ła pa­nien­ka – i to ją ogar­nia­ła bło­gość ni­czym nie zmą­co­na, to nie­po­kój, ale i ten nie­po­kój był ja­kiś luby. Po­tem za­czę­ła się roz­bie­rać, gdy drzwi skrzyp­nę­ły i we­szła ciot­ka Kul­wie­ców­na ze świe­cą w ręku.

– Strasz­nie­ście dłu­go sie­dzie­li! – rze­kła. – Nie chcia­łam mło­dym prze­szka­dzać, że­by­ście się sami pierw­szym ra­zem na­ga­da­li. Grzecz­ny wy­da­je się ka­wa­ler. A to­bie jak się udał?

Pan­na Alek­san­dra zra­zu nic nie od­po­wie­dzia­ła, jeno bo­sy­mi już nóż­ka­mi przy­bie­gła do ciot­ki, za­rzu­ci­ła jej ręce na szy­ję, a zło­żyw­szy swą ja­sną gło­wę na jej pier­siach rze­kła piesz­czo­tli­wym gło­sem:

– Cio­tuch­na, aj, cio­tuch­na!

– Oho! – mruk­nę­ła sta­ra pan­na pod­no­sząc w górę oczy i świe­cę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: