- W empik go
Potrawka z gołębi - ebook
Potrawka z gołębi - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 172 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszyscy jeźdźcy, z wyjątkiem jednego, siedzieli na mułach; ten zaś, pod którym dumnie stąpał dzianet andaluzyjski, wydawał się od razu główną pocztu tego osobistością.
Nie jechał on wszakże na czele, ale we środku orszaku, który otwierały dwie postacie – niezwykłe.
Jedna – brzuchata, o rumianej i błyszczącej twarzy, ubrana biało i przestronnie – miała zatknięty za pasem wielki nóż… kuchenny; przy siodle zaś zawieszone i z brzękiem bujające się: rożen i dwa tasaki.
Druga, szczupła i zwinna, wiozła sakwy rupieciami wszelakimi wyładowane, pod pachą zaś ściskała narzędzie wielce podobne do miotły.
Prócz tego obie one dźwigały na plecach potężne, metalowe i ogniście na słońcu połyskujące… trąby.
Zaraz za nimi, na starym, o wypełzłej sierści mule, garbiło się księżysko, brudne i niepoczesne, w sutannie zatłuszczonej i w kapeluszu czarnym ze skrzydłami potwornie wielkimi.
Reszta jezdnych posuwała się w pewnym oddaleniu od tej trójki naczelnej.
Wspomniany już jeździec, na wspaniałym rumaku siedzący, był młodzieńcem, który tylko co zaczął trzeci lat dziesiątek. Na świeżej, starannie ogolonej twarzy nosił on znamię wyższej nad lata dojrzałości; w odzieży zaś jego przebijała stateczność i powaga, rzadkie w dwudziestotrzyletnich paniczach.
Towarzysz jego wydawał się zarazem mentorem i kamratem. Miał lat około czterdziestu, spojrzenie marsowe, a na ogorzałej twarzy miotlasty wąs, podkręcony do góry.
Zamykało orszak dwóch wyrostków z nogami do kolan nagimi i ze szczątkami słomianych kapeluszów na głowach oraz wózek niewielki, w ślepą oślicę zaprzężony, na którym złożone były podróżne tłumoki, naczynia kuchenne i kilka skórzanych worów z winem.
Słońce zapadało już za zębatą ścianę skał, zamykających horyzont; mimo to skwar był taki, że ptak żaden nie odważał się wyfrunąć z kryjówki i zaśpiewać, a ziemia na gościńcu pękała, rysując się czarnymi zygzakami szczelin, z których wyzierały zielono-żółte jaszczurki.
Wśród sennej i milczącej okolicy przesuwali się długo ci ludzie, również milczący i senni, aż wjechali pomiędzy winnice, gdzie pracowało wielu wieśniaków i wieśniaczek.
I z nagła buchnęła wrzawa okropna…
Czereda śniadych, półnagich ludzi wybiegła na gościniec, wykrzywiając się, podrygując, wytykając podróżnych palcami i wrzeszcząc wniebogłosy:
– Prosięta! prosięta! prosięta!…
Żaden z orszaku nie odpowiedział im; żaden nawet nie spojrzał w ich stronę.
Zapał napastników powiększył się; poczęli miotać się wścieklej jeszcze i nie wrzeszczeć już, ale wyć:
– Rogacze! rogacze! rogacze!…
A niewiasta jakaś, o czarnym i wyschłym jak deska łonie, krzyknęła piskliwiej niż inni:
– Trębacze!…
I cisnęła grudkę suchej ziemi w zgarbionego i zafrasowanego księżynę.
A w tejże chwili rzucili się nań wszyscy, szarpiąc go za sutannę, obijając mu boki kułakami i wykrzykując do samego ucha najobelżywsze i najwstrętniejsze wyrazy…
Księżulo ani drgnął, jakby nie człowiekiem był żyjącym, lecz manekinem; ludzie też z trąbami, acz czerwoni od tłumionego gniewu, wybuchnąć mu nie dali.
Stoicyzm ten zwyciężył napastników. Wrzaski stawały się coraz umiarkowańsze, pociski coraz rzadsze, wreszcie hałastra powróciła do roboty i jeźdźcy bez przeszkody odbywali dalszą drogę.
– A co, panie Gurowski! – zawołał ze śmiechem młodzieniec do swego wąsatego towarzysza – czy nie wyborny był mój pomysł? Gawiedź wywarła całą swą nienawiść na przedniej straży, korpus zaś główny zostawiła w spokoju…
– Okazuje to, wielebny kanoniku – odparł również wesoło towarzysz – że zminąłeś się, wasza miłość, z przeznaczeniem. Zamiast przystawać do sług Kościoła, należało raczej objąć ster nad sługami Bellony…
– I Kościół, panie Gurowski, bywa wojującym – rzekł na to, spoważniawszy nagle, młodziutki kanonik.
Byliby dalej ciągnęli dysputę, ale w tej chwili ukazała się przed nimi kępa zieloności, spośród której błyskały tu i owdzie oślepiająco białe lub złotawożółte mury domów.
Jeźdźcy podnieśli głowy; muły wyciągnęły pyski. Ludziom i zwierzętom rozszerzyły się źrenice i rozdęły nozdrza. Dla jednych i dla drugich widok domów był rzeczą rozkoszną, od świtu już bowiem, prócz pastuszych szałasów, nie widzieli żadnej ludzkiej siedziby.
Od świtu też i ludzie, i zwierzęta nie jedli nic i nie pili…
– Reverende! – zakrzyknął kanonik na zgarbionego księdza.
– A co? – odmruknął tamten, nie odwracając się, po łacinie.
– Czy to miasto?