Potrójny. Historia brytyjskiego agenta w okupowanej Warszawie - ebook
Potrójny. Historia brytyjskiego agenta w okupowanej Warszawie - ebook
Agent podwójny? Potrójny? Poczwórny? Zdrajca czy bohater?
Nikt tak naprawdę nie wie, kim był Ron Jeffery.
„Dorsz”, czyli szukający w Warszawie pomocy angielski uciekinier z obozu, a potem agent i szpieg, swoje usługi oferował tym, którzy za nie płacili. Nie znaczy to jednak, że nie był patriotą. Był, jak najbardziej: brytyjskim i polskim. Ostatecznie przecież - już po wojnie - kontynuował pracę w wywiadzie brytyjskim i podróżował nielegalnie do komunistycznej Polski.
Jego wspomnienia to fenomenalny zapis przygód młodzieńca, który szuka w wojennej zawierusze swojego miejsca.
Kradnie, kłamie, konspiruje. Napada, zabija, szmugluje. Potrafi być okrutny, ale i ckliwy.
Ron Jeffery nie powiedział ostatniego słowa.
Czy w końcu zdradzi, kim był?
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16015-6 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czytelnik, który weźmie tę książkę do ręki, powinien dobrze zdać sobie sprawę, że autor tych wspomnień stał się w polskim ruchu podziemnym postacią niezwykłą i wyjątkową. Ronald Jeffery, Anglik, który dostał się do niewoli niemieckiej, zbiegł z kolegami z obozu jenieckiego w Łodzi do Warszawy i tam wstąpił na ochotnika do Armii Krajowej, jest niewątpliwie nie tylko jedną z najbardziej kolorowych, ale także heroicznych postaci polskiego ruchu podziemnego. Odznaczył się wręcz szaleńczą odwagą, wobec której bledną wyczyny Kmicica i Skrzetuskiego.
Miał talent do języków obcych. Prócz angielskiego znał francuski i niemiecki. W Warszawie bardzo szybko nauczył się mówić po polsku. Wywiad Armii Krajowej szybko się na nim poznał. Rony został zaprzysiężony, przeszedł odpowiednie przeszkolenie i został pracownikiem wywiadu. Austriackim i niemieckim szpiegom, dostarczającym nam wiadomości, imponował bezpośredni kontakt z autentycznym agentem brytyjskiego Intelligence Service. Jeffery nigdy nim nie był, ale w tej roli nasza Dwójka wysyłała go do Pragi, Wiednia i Hamburga. Każda taka wyprawa z fałszywymi dokumentami łączyła się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Aresztowanie i śmierć czyhały na każdym kroku, ale Anglik w polskiej służbie nie znał uczucia lęku. Przeżywał przygody, które mogą się wydawać wręcz nieprawdopodobne, a jednak były prawdziwe. Rony stał się legendą. Odznaczony został przez dowódcę Armii Krajowej Krzyżem Walecznych, co zdarzało się wówczas niezmiernie rzadko.
Kiedy powróciłem do Warszawy z mojej pierwszej wyprawy do Szwecji i szykowałem się do następnej, do Londynu, zbierałem ładunek informacyjny o sytuacji w Polsce, którym miałem się wkrótce podzielić z władzami polskimi i brytyjskimi po dotarciu do mety. Nie pamiętam, kto mi zwrócił uwagę, że warto porozmawiać z Anglikiem, który działa w naszym wywiadzie i odznacza się niezwykłą inteligencją. Jego przyjaciel, Szkot Thomas Muir, uczył mnie angielskiego. Jeśli mnie pamięć nie myli, zaprowadziła mnie na miejsce spotkania łączniczka Komendy Głównej „Magdalena” (Zofia Straszewska). Pamiętam po dziś dzień tę schadzkę, gdzieś na rogu placu Dąbrowskiego i Kredytowej. Zapamiętałem, że Rony był w popielatej cyklistówce i miał szalik w kratkę. Zachowywał się z rezerwą właściwą Anglikom i okazywał pewną powściągliwość. Mówił po polsku całkiem nieźle, ale z wyraźnym akcentem. Powiedziano mi, że ma fałszywe dokumenty z polskim nazwiskiem, więc ten akcent musiał niebezpiecznie zwracać na niego uwagę. Pomyślałem, że jako rodowity Anglik i podoficer brytyjskiego pułku piechoty będzie miał wśród Brytyjczyków o wiele większą wiarygodność od Polaka. Na odprawie u Bora-Komorowskiego 23 sierpnia 1943 roku zaproponowałem, że wezmę ze sobą do Anglii Jeffery’ego. Obecny na odprawie szef sztabu AK generał Tadeusz Pełczyński sprzeciwił się temu ze względów bezpieczeństwa i zaproponował, abym zabrał ze sobą jego list opisujący zwięźle walkę Polaków z okupantem. List w mikrofilmie mógłbym włączyć do mojej kurierskiej poczty. Tak się też stało. Jeffery’ego już nie zobaczyłem, ale sprawa została załatwiona przez łączniczkę. List, w którym była mowa między innymi o zagładzie dwóch milionów Żydów, zaadresowany był do londyńskiego „Timesa”. Dziennik odmówił ogłoszenia go, zasłaniając się troską o bezpieczeństwo ukrywających się w polskim podziemiu jeńców brytyjskich.
Zanim jeszcze dotarłem do Londynu, Oddział Szósty Sztabu Naczelnego Wodza otrzymał wiosną 1943 roku depeszę od „Kaliny” (generała Stefana Roweckiego) z gratulacjami dla pułku Royal West Kent Regiment dotyczącymi jego wychowanka Ronalda Clarence’a Jeffery’ego, i propozycją awansowania go do stopnia podporucznika Armii Brytyjskiej. Generał uzasadnił swój wniosek aktywnością Jeffery’ego, która zyskała mu pełne zaufanie przełożonych.
Żaden inny Anglik ani Polak nie został wyróżniony taką pochwalną depeszą.
Zorientowałem się w Londynie, że wobec sowieckiej kampanii propagandowej kwestionującej istnienie i walkę AK sprowadzenie Jeffery’ego do Londynu, gdzie byłby jako Anglik świadkiem o wiele bardziej wiarygodnym od Polaka, jest sprawą wielkiej wagi. Nie chcąc narazić się Sowietom, Anglicy odmówili wysłania do Polski misji wojskowej, której meldunki miałyby olbrzymie znaczenie. Ronald Jeffery stał się niejako nieoficjalną jednoosobową obserwacyjną misją brytyjską w Polsce. Zdołałem przekonać o tym oficerów dla Polski życzliwych brytyjskiego SOE. Czternastego lutego 1944 roku SOE wysłało do dowódcy Szóstego Oddziału depeszę następującej treści (w tłumaczeniu na polski):
OS.L.dz.1207–14 lutego 1943
Badamy obecnie dane kaprala Jeffery’ego z Królewskiego Pułku Zachodniego Kentu. Jak Panu wiadomo, przebywa on od bardzo dawna w Warszawie. Jak słyszymy, współdziała z Komendą Główną armii podziemnej. Jak się dowiadujemy, pochodzi z dobrej rodziny z klasy średniej, jest wykształcony i inteligentny. Uważamy, że powinien być sprowadzony do Anglii i że może udzielić dużo informacji o armii podziemnej.
Ostatnia wizyta Nowaka i jego rozmowy z osobistościami angielskimi okazały się niezmiernie pożyteczne. Prawdopodobne jest, że gdy jego śladami przybędzie tu obserwator brytyjski i powtórzy wszystko to, co opowiedział Nowak, będzie to bardzo przekonywające.
Czy zatem byłaby możliwość sprowadzenia tu kaprala Jeffery’ego przez operację „Wildhorn”.
(Chodziło o podjęcie go z Polski samolotem brytyjskim lądującym w okupowanej Polsce. Kryptonimem polskim tej operacji był „Most”).
Podpisane: Pickles
Major
Stosując się do prośby Anglików, pułkownik Michał Protasewicz wysłał 16 lutego 1943 roku następujący radiogram:
Postarajcie się wysłać Hudsonem Anglika kaprala Jeffery’ego, który pracował z Nowakiem. Będzie potrzebny do zwalczania propagandy.
Jeffery nie czekał jednak, aż go Polacy wyślą. W tydzień zaledwie po wyjściu tej depeszy pułkownik Protasewicz wezwał mnie, abym niezwłocznie stawił się na Belgrave Square, w siedzibie Szóstego Oddziału. Jakież było moje zdumienie, gdy w jego gabinecie czekał na mnie Rony we własnej osobie. Powściągliwego jak zawsze Anglika przywitałem z wylewną serdecznością. Anglicy z SOE mieli zorganizować mu spotkanie z ważnymi osobistościami w Rządzie Jego Królewskiej Mości. Zaczęli od ambasadora przy rządzie polskim sir Owena O’Malleya.
Nie lada wstrząs spotkał mnie, gdy po kilku tygodniach po raz drugi wezwany zostałem na Belgrave Square. Czekało mnie dwóch panów z SIS (Special Intelligence Service), by mi oznajmić, że Ronald Jeffery okazał się podwójnym agentem. Został przerzucony z Polski do Szwecji przez niemiecki wywiad. Na poparcie tego oskarżenia zostałem poinformowany z wszystkimi szczegółami o przebiegu wyprawy Jeffery’ego z Warszawy przez Danię do okupowanej Norwegii, a stamtąd w roli uchodźcy przerzuconego przez Niemców przez zieloną granicę do Szwecji. Opis ten dokładnie zgadza się z tym, co czytelnik znajdzie w tej książce, z pominięciem faktów, które przeczyły straszliwemu oskarżeniu. Trudno mi było uwierzyć, by człowiek, który narażał dla Polski własne życie, mógł być zdrajcą. Byłem zgnębiony i osłupiały. Wierzyłem jednak ślepo, że to, co mówi angielski kontrwywiad, musi być prawdą. Powiedziano mi, że informacje o przebiegu podróży Jeffery’ego pochodzą od niego samego, i zapytano mnie o opinię, czy moim zdaniem jego opowiadanie jest zmyślone. Odpowiedziałem, że historia o niemieckim wysokim dygnitarzu niemieckiego wywiadu, który organizuje jeńcowi angielskiemu przerzut do Anglii, bo chce przejść na jej stronę, wydaje mi się wręcz niesamowita, ale wszystko jest możliwe.
Wkrótce po zakończeniu wojny okazało się, że wypowiadając się w najlepszej wierze, popełniłem błąd, fatalny w skutkach dla naszego angielskiego przyjaciela. Wkrótce po kapitulacji Niemiec rozmawiałem z pułkownikiem Haroldem Perkinsem, szefem działu SOE na Polskę. Wobec tego, co usłyszałem, sprawa Jeffery’ego ukazała się w zupełnie innym świetle. Perkins i jego kolega major Truscoe nie wierzyli ani przez chwilę, by Rony był na służbie wywiadu niemieckiego. Jego oskarżyciele opierali się wyłącznie na tym, co on sam im opowiedział o sposobie dostania się z Polski do Anglii. Gdyby rzeczywiście Jeffery był niemieckim agentem – powiedział mi Perkins – złożyłby zupełnie inną relację ukrywającą prawdę.
Ronald Jeffery – powiedział mi w największej tajemnicy pułkownik Perkins – padł, podobnie jak ja, ofiarą intrygi antypolskich elementów w łonie angielskiego wywiadu.
Moje własne przygody opisałem szczegółowo w Kurierze z Warszawy (s. 238–243). Na skutek zabiegów premiera Stanisława Mikołajczyka zgodził się mnie przyjąć Winston Churchill. Wizytę poprzedzić miała rozmowa z osobistym asystentem premiera, majorem Desmondem Mortonem. Morton złożył Churchillowi pisemny raport z tej rozmowy, który od początku do końca fałszował moją wypowiedź w sposób, który miał mnie zdyskredytować. Przyjęcie mnie przez premiera na Downing Street zostało odwołane. Raport Mortona dotarł do SOE i tą drogą do Szóstego Oddziału. Nie straciłem zaufania władz polskich, bo obecny przy rozmowie z Mortonem radca Józef Zarański zaprzeczył kategorycznie, jakobym wypowiadał się w sposób przypisywany mi przez najbliższego współpracownika premiera.
Jak powiedział mi Perkins, dokładnie to samo przydarzyło się Ronaldowi Jeffery’emu. Ambasador brytyjski sir Owen O’Malley był pod takim wrażeniem rozmowy z nim, że postarał się o zaproszenie go przez Churchilla i Edena. Nic z tego nie wyszło. W momencie kiedy Ronald Jeffery wyjeżdżał do letniej rezydencji Churchilla w Chartwell, został nagle wstrzymany i wezwany na przesłuchanie przez kontrwywiad. Do spotkania z Churchillem nie doszło. Jeffery – rzecz znamienna – dostał zakaz kontaktowania się z prasą i wystąpień publicznych. Czyli został po prostu „unieszkodliwiony”. Perkins był przekonany, że w obu przypadkach działała ta sama ukryta ręka. Żaden z nas obu nie podejrzewał wtedy jeszcze, że tą „ręką” byli Brytyjczycy na służbie wywiadu sowieckiego.
W latach osiemdziesiątych pojawiły się w Wielkiej Brytanii całe tomy rewelacji o sowieckich szpiegach w rządzie brytyjskim, zwłaszcza w wywiadzie. W roku 1984 londyński „Sunday Times” (22 lipca 1984) ogłosił artykuł Barry’ego Penrose’a i Simona Freemana pod tytułem MI5 list reveals its 21 Spy. Autorzy artykułu twierdzili, że odsłonięty został zaledwie wątek ukrywanej prawdy. Spóźnione dochodzenia objęły 41 osób, z czego 21 wypadków uznano za udowodnione. Już w roku 1948 brytyjska służba bezpieczeństwa ustaliła, że 16 podejrzanych było ponad wszelką wątpliwość agentami wywiadu sowieckiego. Wielu z nich było wysokimi urzędnikami w Foreign Office i w wywiadzie. Znalazł się na tej liście asystent pułkownika Perkinsa w SOE – kapitan Armant Uhren, który miał w swojej pieczy sprawy polskie. Wraz z innym agentem aresztowany był przed końcem wojny i skazany na siedem lat więzienia. Dotychczas nikt nie ośmielił się zbadać działalności Desmonda Mortona, najbliższego współpracownika i doradcy Churchilla.
W chwili gdy Stalin i jego propaganda oskarżali AK, że nie walczy z Niemcami, lecz morduje komunistów, pojawienie się w Londynie dwóch naocznych świadków znających fakty z pierwszej ręki w osobie mojej i rodowitego Anglika Jeffery’ego było Sowietom szczególnie nie na rękę.
Jak już wspomniałem, zdołałem wybronić się przed Mortonem zarówno w oczach Anglików, jak i Polaków. Jeffery niestety był w trudniejszej sytuacji. Niczego mu nie udowodniono i gdy tylko udało się sowieckim wtyczkom udaremnić jego rolę świadka występującego wobec przywódców Wielkiej Brytanii, parlamentu i prasy – dali mu spokój. Ronald Jeffery, rozgoryczony krzywdą, jaka go spotkała z rąk rodaków, wyemigrował z własnego kraju i osiedlił się wraz ze swoją polską żoną i córeczką w dalekiej Nowej Zelandii.
Fascynujące wspomnienia Jeffery’ego odtwarzają niezapomniany nastrój Warszawy w latach Polski Walczącej i są jedynym świadectwem tego, jak walka AK widziana była oczyma cudzoziemca. Rony przestał być jednak cudzoziemcem. Zakochał się nie tylko w Polce Marysi, przyszłej żonie i matce jego córeczki, która ukrywała go w Warszawie. Zakochał się w Polsce i Polakach. Pisze o nich z głębokim sentymentem. O tę Polskę walczył na polskiej ziemi, narażając na każdym kroku własne życie, które był gotów za nią oddać. Narażał się nieustannie na aresztowanie, tortury śledztwa i śmierć. Jego przygody opisane w tej książce to jedno pasmo cudownych ocaleń.
Jeffrey bardziej zasłużył na miano bohatera aniżeli jakikolwiek cudzoziemiec walczący w polskich szeregach w kraju czy poza krajem. Zasłużył na najwyższe polskie odznaczenie wojskowe Virtuti Militari, ale nigdy go nie dostał.
Słowa te dyktuje mi chęć uczczenia i utrwalenia w pamięci bohaterskiego Anglika, który na ochotnika służył Polsce i nie otrzymał za to żadnej nagrody.
Jan Nowak-JeziorańskiWSTĘP
Chociaż bardzo bym chciał, nie mógłbym podnieść prawej ręki i przysiąc, że ta relacja o II wojnie światowej to prawda i tylko prawda. Wiele okoliczności dotyczących opisywanych zdarzeń nigdy nie ujrzy już światła dziennego. Leżą pogrzebane i rozrzucone w niezliczonych grobach i w świadomości ludzi na całym świecie, niemożliwe do scalenia w jeden pełen i jasny obraz.
Moją własną drogę przez ten wielki konflikt mam w pamięci zachowaną wiernie, pamiętam też wiele doświadczeń i zdarzeń, których los uczynił mnie uczestnikiem lub świadkiem. Przyznaję jednak, i proszę o wyrozumiałość w tym względzie, że znajduje się tu wiele niezamierzonych i nie do ominięcia niedokładności spowodowanych kruchością pamięci i czasem, jaki upłynął od tych wypadków. Prowadzenie notatek na terytorium wroga nie jest wskazane, a po czterdziestu latach nawet najlepsza pamięć może zawodzić co do godzin zdarzeń, dni, tygodni, a czasem nawet miesięcy. Sama istota pracy w podziemiu w czasie wojny ogranicza precyzję zdawania relacji z przebiegu wypadków. Poszczególne osoby prowadziły możliwie skąpe notatki, a najbardziej bezpiecznym sposobem porozumiewania się były rozmowy. Przekazywanie fałszywych informacji, zarówno przyjaciołom, jak i wrogom, było powszechne. Wspólnicy, którzy wpadli w ręce wroga, nie mogli więc zdradzić niczego o doniosłym znaczeniu, ponieważ to, co wiedzieli i co mogłoby zostać z nich wydarte przemocą, nie było prawdą. I to jest kolejna przyczyna ograniczeń autentyczności moich wypowiedzi.
Ze swej strony, kiedy to tylko było możliwe, zniekształcałem informacje o sobie, i tak, kiedy mieszkałem w jednej dzielnicy okupowanej Warszawy, starałem się robić wrażenie, że mieszkam w zupełnie innej. Kiedy wyjeżdżałem do Berlina, mówiłem, że udaję się do Wiednia, a kiedy jechałem w rzeczywistości do Hamburga, Praga była kodem miejsca docelowego. W ostatniej podróży do Anglii w 1944 roku dla wszystkich trasa moja wiodła przez Austrię i Szwajcarię. Tylko jedna osoba, architekt całej tej wyprawy, wiedziała, że naprawdę miałem jechać przez Niemcy, Danię, Norwegię i Szwecję, i tak też było.
Mówię dosyć dobrze po francusku. Większość moich wspólników i przyjaciół, gdyby ich złapano i wymuszono zeznania, podałaby, że podróżuję po Europie, udając Francuza pracującego dla Niemców. W czasie wojny podróżowałem jednak, udając od czasu do czasu Niemca, Polaka, Litwina, a nawet Rosjanina, zwolennika białych. Nigdy nie używałem francuskich dokumentów.
Wiele z tego, co zostało opublikowane o świecie szpiegowskim, powstało pod wpływem takich praktyk i trzeba o tym pamiętać, kiedy czyta się publikacje autorów, którzy nie wiedzieli, jak licznym zniekształceniom ulegały wiadomości, które do nich dotarły. Nie mam złudzeń, że tego rodzaju wpływom ulegałem też ja.
Niezależnie od tego, że wiele nazwisk i miejsc po prostu zapomniałem lub improwizowałem, co nie zmienia istoty rzeczy, niektóre z nich zmieniam z rozmysłem. Akcja rozgrywa się niekiedy również tam, gdzie nie ma jeszcze prawdziwego pokoju, i dla wielu osób bezpieczniej jest, by nie podawać ich prawdziwych nazwisk.
Opisy tu zawarte okrucieństw i cierpień, humoru i radości pochodzą z moich własnych obserwacji. Czas stępił mocno surowość ocen. Mało kto potrafi zrozumieć wojenne namiętności i pasje, które w czasie pokoju podlegają najostrzejszym ograniczeniom. Uwaga ta może wydawać się płytka tym, którzy nigdy nie znaleźli się pod presją uczucia skrajnej nienawiści, miłości ojczyzny, chęci zemsty czy wreszcie szalonego podniecenia w danym momencie, powodujących działania zarówno przerażające, jak i wspaniałe. Jeśli zaoszczędzone im było przeżycie tak skomplikowanych doznań związanych z życiem i śmiercią, niech będą wdzięczni za swój dobry los, którego historia poskąpiła wielu innym.
Mniej więcej w połowie wojny przejrzałem, jakie cele i metody stosuje rosyjski komunizm. Do tego czasu, począwszy od lat studenckich, zauroczony byłem na tyle, by wierzyć nieco mgliście, że nowa ideologia może przynieść ogólny pożytek ludzkości. Natura ludzka już taka jest, że wypacza takie ideologie i wcześniej czy później dostają się one pod wpływy osób, które nie mają nic wspólnego ze szlachetnymi zamierzeniami twórców.
Ujarzmienie i komunizacja Polski były sprawą podstawową spośród wielu innych celów agresji sowieckiej. Walka Polaków i ich podziemnej Armii Krajowej przeciwko Niemcom jest tematem dominującym tej książki, Rosjanie jednak muszą także zajmować tu miejsce, jako że stali z boku, podczas gdy ich potencjalni wrogowie osłabiali i wybijali się wzajemnie.
Stosunek moich rodaków do mnie po powrocie w 1944 roku był wtedy dla mnie zupełnie niezrozumiały. Rany spowodowane tą niesprawiedliwością zagoiły się, ale od czasu do czasu powodują jednak ból. Takie potraktowanie mnie to wynik wpływów, jakie mieli wysoko postawieni i dobrze okopani komuniści w szeregach brytyjskiej wojskowości i służby cywilnej. Z wielu przyczyn nie mogłem być zaakceptowany przez tych zdradzieckich panów. Nie dbam o to, że moje niezbyt uprzejme uwagi o Sowietach mogą pociągnąć za sobą dalszą krytykę i narobić mi wrogów, wprost przeciwnie, każde takie ich działanie będę uważał za komplement.
Relacja o moich losach po powrocie z kontynentu dotyczy wywiadu brytyjskiego, jak i Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Nieprzyjemnie jest o tym mówić patriocie. Wiele z tych spraw udokumentowanych zostało w tej książce, inne wcześniej zostały już podane do publicznej wiadomości. Jeśli spojrzy się z pewnej perspektywy, stopień sowieckiej penetracji przez agentów działających w Wielkiej Brytanii osiągnął stopień plagi. Teraz, kiedy wojenne przymierza należą do przeszłości, w mniej przychylnych warunkach, termity drążą głębiej struktury demokratyczne, mnożą się i wzmacniają zdradzieckie wpływy. Kompetentni dziennikarze ujawnili nazwiska zdrajców, którym darowano winy po ich zdemaskowaniu. Procesy o zdradę i związany z tym rozgłos, który mógłby obnażyć więcej zrakowacenia, zostały zaniechane w wyniku tego dość niezwykłego, ale dobrze obliczonego precedensu. Duże znaczenie miała prawdopodobnie chęć zachowania obrazu brytyjskiej integralności, tak utrwalonego w światowej opinii. Cała ta strategia ukrywania wywołała niepokojący efekt – prawie każdy, kto był związany w jakiś sposób ze światem dyplomatycznym lub szpiegowskim, to osoba podejrzana. Kto zgadnie, ile nazwisk ukrywa się i znajduje ochronę w wyniku takiej polityki? Niektórym udało się uciec od wszelkich podejrzeń i są teraz na emeryturze lub zmarli, ale ilu dobrze zakamuflowanych i protegowanych ich następców służy sierpowi i młotowi w demokratycznym społeczeństwie?
Zamieściłem w tej książce szereg dokumentów i ilustracji, które podnoszą, mam nadzieję, wiarygodność narracji.
Kiedy zabrałem się za pisanie tych wspomnień, zainteresowałem się bardziej różnymi opowiadaniami wojennymi. Autorzy literatury dokumentalnej i beletrystycznej z fascynującymi szczegółami opisują często stosowane w wywiadzie metody, które mają na celu przechytrzenie wroga. Roztropność, do której przywiązywałem dużą wagę, wymaga, by najbardziej skuteczne operacje nieco zamaskować lub nawet ich opis pominąć, dopóki nie pojawią się w podręcznikach szpiegostwa. Tę procedurę stosuję w całej książce. Moim zdaniem powinno to być obowiązkowe.
Osoby, które czytały tę książkę przed opublikowaniem, bardzo pomocne maszynistki i inni, którym jestem niezmiernie zobowiązany, komentowały często mój styl pisania po angielsku. Wielu wyczuwało czy wykrywało pewną obcość w moim stylu pisania. Zaznaczam, że moim językiem macierzystym jest język angielski. Kiedy miałem jedenaście lat i zacząłem chodzić do szkoły średniej, uczyłem się dwóch języków obcych – francuskiego i niemieckiego. Później moje kontakty z tymi językami, a także innymi, pogłębiły się. Bez biegłości w posługiwaniu się polskim i niemieckim ta autobiografia nie zostałaby napisana. Mówienie obcymi językami zawsze było dla mnie źródłem przyjemności i sprawiało mi satysfakcję. Na terytorium wroga nie należało do przyjemności być uważanym za swojego, ale opłacało się to nawet bardziej niż w czasie pokoju. W spokojnych czasach błędy językowe są wybaczalne i często zabawne. W czasie wojny można było zapłacić gardłem za omyłkę w użyciu czasownika nieregularnego lub za wadliwą wymowę. Była to silna zachęta, aczkolwiek niepolecana w celu doprowadzenia wymowy do doskonałości. Wygląda więc na to, że długotrwałe używanie na co dzień w mowie i piśmie obcych języków wpłynęło na mój angielski.
Ten nieco poważny wstęp nie oddaje stylu całości. Miłość i śmiech to także części tej książki, i jeśli zainteresowałem czytelnika do tego miejsca, jest szansa, że zainteresowaniem będzie darzył tę książkę do końca. Na koniec, tym razem bez żadnych zastrzeżeń, słowo do polskich kobiet, w ich własnym, pięknym i bohaterskim kraju i tych rozrzuconych po krajach za siedmioma morzami: pamięć o waszej dzielności, lojalności, umiejętności współczucia, wreszcie waszej piękności nigdy nie umrze. Wszystkim wam i każdej z osobna dedykuję tę książkę. Niech wam sprawi przyjemność taką, jaką mnie sprawiło jej pisanie.
RON JEFFERY
Nowa Zelandia, 1984
W poprzednim wstępie pisanym rok temu podkreślałem konieczność ukrycia prawdziwych danych osobowych wielu polskich towarzyszy walki. Niektórzy z nich jeszcze żyją w Warszawie. Biorąc pod uwagę, że Polacy znów otwarcie walczą o wolność, jest rzeczą podwójnie konieczną, by nie naprowadzić tajnej policji komunistów na ich ślad czy na ślad ich rodzin. Z tego względu wprowadziłem kolejne zmiany niektórych nazwisk, miejsc i dat. Sama opowieść, mimo podjętych środków ostrożności, jest prawdziwą informacją o zdarzeniach, które naprawdę miały miejsce.
RON JEFFERY
Nowa Zelandia, 1985KRNĄBRNY JENIEC
Przygnieciony wstydem, że dałem się złapać do niewoli, następnego ranka znalazłem się w ciężarówce zmierzającej na wschód w kierunku Reichu. Co kilka mil od niemieckich jednostek przejmowano kolejnych jeńców brytyjskich. Wyłapywano ich pojedynczo lub w dwuosobowych grupach po stracie kontaktu z jednostkami macierzystymi. Operacja oczyszczająca była łatwa. Przekroczyliśmy granicę belgijską i zostaliśmy wyładowani na obszernej równinie porosłej trawą, przez którą przepływał leniwy strumyk. Kręciły się tam tysiące jeńców i choć widziało się różne mundury, Brytyjczyków było znacznie mniej niż Francuzów. Brytyjczycy stanowili pstrokatą mieszaninę, nieogoleni, zdeprymowani włóczyli się bezładnie. Było bardzo mało kompletnych mundurów. Nikt nie miał płaszcza. Francuzi natomiast wprost przeciwnie, byli dobrze zorganizowani, schludni, mieli mnóstwo tytoniu i góry ekwipunku. Rozłożyli małe namioty i, może niesłusznie, czuło się atmosferę rozluźnienia, jako że spokojnie podziwiali wiejski krajobraz i wydawali się bardzo zadowoleni z losu. Nie było miłości między dwoma sprzymierzonymi, jako że Francuzi byli tymi, którzy mieli, a my tymi, którzy nie mieli. Żołnierze brytyjscy spali na wolnym powietrzu i choć dni były słoneczne i ciepłe, noce okazały się wilgotne i zimne. W nocnej mizerocie zazdrościliśmy Francuzom ich namiotów, bo chłodna rosa przenikała nasze marne ubrania. Rankiem, zesztywniali i obolali, z trudem wstawaliśmy mokrzy, na pół zmarznięci i jeszcze bardziej wygłodniali.
Jedzenie było sprawą pierwszej wagi. Niemieckie kuchnie polowe gotowały dużo niezłej zupy. Francuzi, dobrze zaopatrzeni w menażki i sprzęt do jedzenia, mogli w pełni cieszyć się ciepłym jedzeniem. Niewielu Brytyjczyków miało jakiekolwiek wyposażenie.
Po prawie tygodniowej walce o fizyczne przeżycie z zaspokajanymi zupełnie podstawowymi, zwierzęcymi potrzebami wszyscy Brytyjczycy zostali wepchnięci do długiej kolumny ciężarówek z miejscami tylko stojącymi, otoczeni ze wszystkich stron Niemcami w hełmach. Ruszyliśmy na wschód do Niemiec. Po wielu męczących godzinach dotarliśmy do Trewiru, znanego turystom malowniczego miasta nad Renem.
Wysiedliśmy w olbrzymich koszarach z dużymi barakami. Zapoznaliśmy się po raz pierwszy z wieżami strażniczymi, solidnymi ogrodzeniami z drutów kolczastych i groźnie wyglądającymi karabinami maszynowymi wycelowanymi prosto na ogrodzony teren. W tym dużym obozie dla jeńców wojennych była przynajmniej kuchnia z dostatecznym wyposażeniem, żeby wszyscy więźniowie otrzymali przysługujące im racje. Niektórym powiodło się lepiej niż innym. Nadstawiając swojego niemieckiego ucha należycie, zdołałem dla dziesięciu chłopa, w tym i mnie, załatwić wejście w skład obozowej grupy roboczej. Dodatkowa praca zapewniała dodatkowe racje żywnościowe i nie mieliśmy wyrzutów sumienia, że byliśmy lepiej traktowani niż nasi bezrobotni bracia.
Jedna robota, w którą nas wrobiono, o mało nie zakończyła się nieszczęściem. Kazano mam wykopać głęboką latrynę w odpowiedzi na zwiększające się obciążenie tego rodzaju urządzeń, jako że bez przerwy nowe strumienie więźniów lały się do obozu. Wrodzona niechęć do wulgarności zakazuje mi żartować w tym miejscu, ale lanie jest tu słowem właściwym, jeśli ma się właściwe wyobrażenie praktyczne o sprawie. W południe duża część była gotowa i po południu robotę planowaliśmy skończyć i oddać do użytku.
Kiedy po powrocie z lunchu wróciliśmy z nowymi siłami i zapałem do dalszego machania łopatami i oskardami, spotkało nas nieprzyjemne zaskoczenie. Taka była jakość naszej porannej roboty, że wielu więźniów użyło już i w dalszym ciągu używało naszego dzieła, choć jeszcze nie było ukończone. Moja niemiecka elokwencja, że sprawcy powinni oczyścić to miejsce, trafiła na dwoje najbardziej paskudnych, głuchych i sadystycznych niemieckich uszu. Perswazje na nic się nie zdawały i kierując się fałszywą dumą z powodu niemożliwości spowodowania zmiany decyzji kontynuowania roboty, kategorycznie odmówiłem, w swoim imieniu i w imieniu pozostałych, zejścia do wykopu. Nasz wartownik był samym uporem. Spokojnie zamocował bagnet na karabinie i zagwizdał, przywołując na pomoc innych, którzy też natychmiast się pojawili, wykazując taką samą gorliwość. Szturchnął mnie bagnetem niezbyt delikatnie między żebra. Był gotów mnie przebić. Rozsądek zwyciężył. Śmierć dla ojczyzny to rzecz szlachetna i chwalebne poświęcenie, ale w tym przypadku, za radą moich mocno zalęknionych kompanów, zdecydowałem się żyć, by walczyć przy innej okazji o sprawy bardziej patriotyczne.
Nie bacząc na przykrości, jakie mieliśmy w południe, jak tylko skończyliśmy kopać latrynę, zażądaliśmy od wartownika, w imieniu Kultury, by umożliwiono nam kąpiel. Germańcy byli zawsze bardzo czuli na słowo „Kultura” i sugestia, że mogą niewiele mieć z nią wspólnego, odnosiła pożądany skutek. I tak wszystkich nas zaprowadzono do garnizonowej łaźni. Po rozkoszach gorącej wody i łaziennego (ostrego) mydła spotkał nas jeszcze jeden szok. W długich lustrach oglądaliśmy zdumieni nasze żałosne odbicia. W szczególności przygnębiał mnie obraz moich łydek, ongiś przedmiotu dumy, które teraz przypominały zapałczane patyczki.
Pewnego ranka długa kolumna więźniów wymaszerowała w kierunku miejscowej stacji kolejowej. Procesja, otoczona wartownikami, wlokła się w akompaniamencie gwiżdżącej szyderczo młodzieży wyrażającej w ten sposób swoją pogardę i wiarę w zwycięstwo swastyki. Nasz niechlujny wygląd niewątpliwie zachęcał do takiej reakcji. Kto nie chciałby przylać takim parszywcom? Wartownicy też okazali się inni. Żołnierze frontowi, którzy nas złapali, byli innego gatunku, znacznie lepsi niż żołnierze z tyłów pragnący wykazać moc swojego ducha bojowego surowym traktowaniem więźniów, nad którymi mieli teraz władzę. Byliśmy zmuszani do zbyt szybkiego marszu, biorąc pod uwagę wielu osłabionych, a czasem rannych więźniów. Postępujący przede mną chłopak w mundurze polowym chwiał się na nogach i potknął w szybkim marszu, przychyliłem się więc, by podnieść na nogi kolegę, kiedy dostałem potężnego kopniaka z tyłu. Wściekły odwróciłem się do wartownika, który mnie kopnął, i poczęstowałem go płynnie po niemiecku historią całego jego nieślubnego pochodzenia. Inny Szwab, słysząc oznaki buntu, podbiegł i natychmiast położył mnie na ziemię potężnym uderzeniem kolby w sam środek pleców. Od tego uderzenia gra w golfa często wywołuje spazm bólu akurat w momencie największego rozmachu. Niezła wymówka, że nigdy nie byłem dobry w golfa!
Jakąś pięćdziesiątkę więźniów ładowano brutalnie do zamkniętych wagonów dla bydła. Zamroczony jeszcze po uderzeniu, wciągnięty zostałem do pociągu i umieszczony w pobliżu jednego z małych otworów wentylacyjnych znajdujących się w każdym rogu wagonu pod sufitem.
Nasza psychiczna i fizyczna udręka trwała, a pociąg turkotał w pięknej słonecznej pogodzie, tocząc się w obrazkowej dolinie Renu. Wagon był szczelnie zamknięty z wyjątkiem tych dwóch szczelin wentylacyjnych i wszyscy stali w tłoku. Porządne gospodarstwa, lasy sosnowe prowadzone z teutońską starannością migały w ostrym kontraście z naszą nędzą i upodleniem.
Czasami godzinami staliśmy w polu, z dala od czegokolwiek, bez żadnej przyczyny, a wartownicy kursowali bez przerwy wzdłuż pociągu. To zatrzymywanie się i ruszanie trwało jakieś trzydzieści sześć godzin, w czasie których nie otwarto ani na chwilę drzwi wagonu, nie dostarczono jadła ani napoju. Dopiero późnym popołudniem drugiego dnia zatrzymaliśmy się na małej stacyjce. Nieznośny głód i pragnienie, brak toalety wraz z niesamowitym przepełnieniem, wszystko to stwarzało prawdziwe piekło na ziemi. Ci, których siły zawiodły, padali, często jedni na drugich, i ci na wierzchu mieli lepiej, bo nie leżeli w nieczystościach zalegających podłogę. Otwarto wreszcie drzwi i osobno z każdego wagonu, pod silną eskortą wyprowadzano nas na pobocze. Pielęgniarki Niemieckiego Czerwonego Krzyża rozdawały zupę z chlebem. Wielu było zbyt słabych, żeby jeść, dawali się jednak przekonać, żeby coś przełknąć. Kto wie, kiedy będzie następny postój?
W czasie kiedy poszczególne grupy jadły, a raczej żarły na peronie, ich wagony myto silnym strumieniem wody z węża. Podłogę następnie pokrywano słomą, luksus w porównaniu do poprzednich warunków. Po powrocie do wagonu sprytnie ulokowałem się z powrotem w rogu, w korzystnym miejscu. Wagony znów pozamykano i czekaliśmy kilka godzin, zanim podjęto podróż.
Z tego zajęcia miejsca pod szczeliną wentylacyjną odniosłem istotną korzyść. Oczekując w rezygnacji, podparty w rogu wagonu, kiedy pociąg znów ruszy, usłyszałem nagle przechodzącego Niemca pytającego, czy ktoś nie potrzebuje jeszcze chleba. Okazało się, że wszyscy więźniowie zamknięci już byli w wagonach, a na stacji pozostało wiele niezjedzonego chleba. Zapewniłem żołnierza, że nasz wagon chętnie skorzysta. Dobrze się złożyło, że w innych wagonach nie zrozumieli oferty i że nie zauważyli, ile chleba dostaliśmy przez wentylator. Chociaż to ja byłem sprawcą tego szczęśliwego obrotu sprawy i kusiło mnie, by zatrzymać znaczną porcję dla siebie, pohamowałem się. Tytułując starszego wiekiem podoficera znacznie powyżej jego rangi, zasugerowałem, żeby chleb rozdzielić po równo. To posunięcie zaakceptowano chętnie i kiedy każdy z więźniów miał kawał chleba na czarną godzinę, nastrój i morale w wagonie znacznie się poprawiły. Niektórym z bardziej uzdolnionych udało się zrobić solidną dziurę w podłodze, i chociaż nie była to najwygodniejsza z toalet, okazała się niezwykle przydatna, podnosząc stan higieny w wagonie.
Rankiem czwartego dnia, a może był to piąty, warunki znów strasznie się pogorszyły. Chociaż improwizowana toaleta i słoma na podłodze trochę pomagały, wielu z godziny na godzinę opadało z sił. Połowa z nas leżała lub siedziała skurczona. Ja na plecach miałem stłuczenie wielkości piłki nożnej po uderzeniu kolbą, co boleśnie uniemożliwiało mi siedzenie. Tkwiłem żałośnie podparty w rogu wagonu. Wreszcie pociąg się zatrzymał. Koniec podróży. Mała stacyjka nazywała się Szubin, dawniej leżała w polskim Korytarzu, teraz włączono ją do Reichu. Uzbrojeni Niemcy byli wszędzie, otwarto wagony i głośne rozkazy rozruszały nas. Żołnierze, którzy przybyli, by nas eskortować do obozu dla jeńców, byli najwyraźniej zaszokowani stanem nowego transportu. Ich dowódca, starszy wiekiem Niemiec, pułkownik noszący medal z pierwszej wojny światowej, nie owijał w bawełnę i wygarnął strażnikom pociągu i dowodzącemu porucznikowi pełnym głosem tę nieludzką Schweinerei.
Warknięto rozkaz, by nam pomóc w wydobyciu się z wagonów, i nieprzyjacielscy żołnierze, odłożywszy karabiny, robili, co mogli, by nam pomóc. Większość z nas wygramoliła się samodzielnie, ale niektórych, co starszych, trzeba było wynieść na noszach, umieszczono ich potem w tyle ciężarówek i odwieziono. Warunki w innych wagonach musiały być nawet gorsze niż w naszym. Niemieckie koce wojskowe pokrywały niektóre nosze, ponury dowód rygorów niemieckiej gościnności.
Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, stosunkowo poprawne traktowanie nas potem, można wywnioskować, że pojmanie tak wielkiej liczby jeńców w krótkim czasie przeciążyło wszelkie obozy, bazy, środki komunikacji, co było widoczne dobitnie po naszym przybyciu do Szubina. Trzeba też zaznaczyć, że traktowanie jeńców wojennych innych narodowości, szczególnie Rosjan i partyzantów, stawało się morderczo barbarzyńskie w miarę postępu wojny.
Długa kolumna wlokła się powoli wzdłuż głównej ulicy miasta i wielu z nas pomagało słabszym, mimo skrajnego wyczerpania. Polscy cywile, jeszcze niedeportowani przez nowych panów, stali wzdłuż ulicy i otwarcie lali łzy nad naszym losem. Zaraz za miastem znajdowała się szkoła zakonna przekształcona w obóz. Wiele akrów z pięknymi budynkami szkolnymi i drzewami otoczono teraz podwójnym ogrodzeniem z drutu kolczastego z regularnie rozstawionymi wieżami wartowniczymi. Jeden z budynków, do którego wniesiono tych na noszach, przekształcono w szpital. Resztę umieszczono w różnych klasach szkolnych z wielopiętrowymi drewnianymi pryczami, na każdej pryczy był wypełniony słomą siennik. Po raz pierwszy od wzięcia do niewoli można było wyciągnąć się wygodnie i umożliwić Matce Naturze przezwyciężenie naszego osłabienia wywołanego przeżyciami ostatnich dni błogosławionym, głębokim snem. Przez kilka dni, kiedy leżeliśmy jakby w odrętwieniu, wartownicy zachowywali się powściągliwie, i choć głód dokuczał nam bez przerwy, odzyskaliśmy nieco sił. Jedna gruba kromka wojskowego chleba, kawa erzacowa i miska wodnistej zupy stanowiły dzienną rację. Przy pompie na dziedzińcu można było się umyć i wracać do zdrowia w cieple słońca. Życie trochę się unormowało. Zarządzono zbiórki na apel i z niemiecką starannością wszyscy więźniowie zostali spisani według nazwisk, ponumerowani i zadokumentowani, włączając adresy domowe i zawody. Tych, którzy mieli odpowiednie kwalifikacje, zatrudniono w obozie jako kucharzy, szewców, elektryków, ogrodników i tym podobnych, a jako że nie było wśród nas oficerów, starsi podoficerowie podjęli przywództwo nad swoimi grupami i byli łącznikami z niemieckimi władzami. Chociaż myślałem zachować moją znajomość niemieckiego w tajemnicy, jakoś rzecz się wydała i naciskano na mnie, bym służył pomocą jako tłumacz w różnych okolicznościach. W szpitalu stałem się bardzo pożyteczny dla chorych, co miało tę korzyść, że dostawałem dodatkowe pożywienie i czasem nieco tytoniu. Udało mi się też przemycić wiele bochenków chleba z kuchni szpitalnej dla kolegów w innych częściach obozu. Niemniej dieta była spartańska i głód doskwierał bez przerwy setkom więźniów zapełniających teraz obóz. Doszło do nas kilka paczek Czerwonego Krzyża i rozdzielaliśmy je skrupulatnie, żeby każdy miał kawałek czekolady, parę cukierków czy innych delikatesów, nie wspominając rozkosznych, a tak oczernianych plasterków mielonki z puszek. Z jednego przydziału paczek otrzymałem całą puszkę słodzonego mleka skondensowanego Nestlé. Po wsunięciu całej puszki za jednym zamachem czułem mdłości przez parę godzin, ale wzmocniło mnie to bardzo.
Normalna dieta dzienna zawiera wiele niezbędnych składników, które uważa się za coś oczywistego, dopiero wyeliminowanie ich z diety, jak to było w naszej opłakanej sytuacji, powoduje uczucie pożądania specyficznych pokarmów, które odczuwaliśmy i na co wszyscy się uskarżali. Przekazywanie paczek żywnościowych nabrało właściwego rozpędu później w czasie wojny, kiedy to przypadała jedna cała paczka na jeńca tygodniowo. Z czasem dzięki szczodrości Czerwonego Krzyża i razem z podstawowymi racjami żywnościowymi niektórzy jeńcy wojenni jedli jakościowo lepiej niż przeciętny żołnierz niemiecki. Pamięć bywa krótka. Wiele wdzięczności należy się Czerwonemu Krzyżowi.
Po skatalogowaniu potencjału zatrudnieniowego wszystkich więźniów Szwaby zaczęły wysyłać grupy robocze na harówkę poza obozem. Większość chętnie brała w tym udział, by opuścić to olbrzymie więzienie i zobaczyć trochę świata poza drutami kolczastymi. Rozeszła się też plotka, że jest tam lepsze jedzenie i w ogóle lepsze warunki, stąd wiele osób starało się o włączenie do tych grup. Prawie każdego dnia grupy więźniów najczęściej złożone z jakichś dwudziestu osób, opuszczały obóz z kilkoma wartownikami pod komendą Unteroffiziera (podoficera). Nowi więźniowie przybywali do obozu i zakwaterowywano ich na miejsce tych, którzy opuścili obóz, i procedura rejestracji rozpoczynała się od nowa.
Szubin był centralą odpowiedzialną za dostarczanie niewolników i administrowanie dużego rejonu. Kiedy wszystkie te wyprawy z obozu miały miejsce, moja rola jako tłumacza, poza zaletami, miała strony ujemne. Utrudniała dołączenie do grupy roboczej, co pociągało mnie nie tylko ze względu na możliwość popatrzenia na świat. Odzyskałem teraz w pełni siły fizyczne i psychiczne po depresji, jaka opanowuje wszystkich żołnierzy w wyniku pierwszego popadnięcia w niewolę. Determinacja, by nie przesiedzieć reszty wojny za drutem kolczastym, stała się moją obsesją i wszystko wskazywało na to, że ucieczka z małej grupy będzie łatwiejsza niż z dobrze strzeżonego obozu głównego. Podjąłem decyzję o ucieczce. Pierwszym krokiem było zrezygnowanie z roli tłumacza, aby nie było żadnych zastrzeżeń co do opuszczenia Szubina pod pretekstem wykonywania pracy potrzebnej nazistom. Przedstawiałem nowym przybyszom z pewną znajomością niemieckiego zalety funkcjonowania w charakterze tłumacza i oczekiwałem, że ktoś mnie zastąpi.
Przed włączeniem się do grupy roboczej, dzięki łapówkom, handlowi wymiennemu, wreszcie krzykliwemu wręcz ogłaszaniu, zdobyłem mapy Polski, kompas oraz manierkę. Jeśli spojrzeć na to z perspektywy czasu, planowanie to było straszną amatorszczyzną, ale miało też rolę terapeutyczną, dawało rację życia i przedmiot obmyśliwań. Parę przyciszonych słów z jednym czy z dwoma bardziej przystępnymi strażnikami pozwoliło mi zorientować się, która z grup roboczych odpowiada najbardziej moim potrzebom. Ogólnym planem było przedrzeć się przez obszar okupowany przez Niemców i przedostać się na tereny w rękach rosyjskich. Planowano zakwaterować kilkunastu więźniów około dwudziestu mil na wschód do pracy przy obwałowaniu kanału. Rankiem któregoś czerwcowego ranka zebrano nas, każdy otrzymał polski płaszcz kawaleryjski, menażkę i parę drobiazgów jako wyposażenie na nową karierę. Na dodatek do map i innego sprzętu potrzebnych w ucieczce odwiedziłem także nasz warsztat szewski i zorganizowałem parę solidnych butów. Cały obóz musiał paradować, a żołnierz niemiecki przechadzał się po szeregach w poszukiwaniu swojego obuwia. Buty były dobrze schowane i włożyłem je dopiero na drogę rankiem w dniu wymarszu z obozu.
Unteroffizier przeszukiwał ubrania i sprzęt, ponieważ jednak ucieczki nie były jeszcze ulubioną rozrywką więźniów, robił to niedbale i niczego nie znalazł. Mały kompas był tak starannie schowany, że skromność nie pozwala mi mówić, gdzie go na sobie ukryłem. Na stacji świeciło piękne słońce, kiedy czekaliśmy na pociąg. Najróżniejsi cywile polscy porozumiewawczo, ostrożnie mrugali do nas pełni życzliwości i wiele papierosów i tytoniu przewędrowało ukradkiem do brytyjskich kieszeni z wielkim ryzykiem dla dawców.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki