Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Potwór z Andów - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
18 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Potwór z Andów - ebook

Jak to się stało, że Pedro Alonso López mógł w latach 70. w Ekwadorze, Kolumbii i Peru niemal niezauważony zgwałcić i zamordować nawet 300 dziewczynek? Czy jego zbrodnie można wytłumaczyć tym, w jakim środowisku się wychowywał, czy są po prostu wytworem czystego zła?

W swojej książce Potwór z Andów Leone Milton maluje obraz prawdopodobnie najgroźniejszego seryjnego mordercy na świecie. Biografia powstała między innymi na bazie artykułów dziennikarza Rona Laytnera, które napisał po spotkaniu z Pedrem w ekwadorskim więzieniu w 1980 roku.

Kim był człowiek, który dopuścił się tak okrutnych czynów? Czemu je popełnił? Czy poniósł za nie odpowiednią karę?

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8034-989-5
Rozmiar pliku: 902 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ta książka opi­suje ży­cie naj­strasz­liw­szego se­ryj­nego mor­dercy na świe­cie, Pe­dro Alonso Ló­peza. Uważa się, że w ciągu za­le­d­wie trzech lat mógł za­mor­do­wać na­wet trzy­sta dziew­czy­nek. Za­bój­stwa te po­peł­nił w Ekwa­do­rze, Ko­lum­bii i Peru pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych ubie­głego wieku.

W trak­cie pi­sa­nia książki opie­ra­łem się mię­dzy in­nymi na ar­ty­ku­łach, które dzien­ni­karz Ron Layt­ner na­pi­sał po spo­tka­niu z Pe­drem w ekwa­dor­skim wię­zie­niu w Am­bato w 1980 roku. Po­tem po­zwo­li­łem wła­snej fan­ta­zji wy­peł­nić luki. Dla­tego nie­które miej­sca, zda­rze­nia i osoby są fik­cyjne, włą­czone tu dla dra­ma­tycz­nego efektu.

Le­one Mil­ton, 2018„Cho­dzę po ryn­kach i szu­kam dziew­czy­nek o kon­kret­nym wy­glą­dzie. Mu­szą wy­glą­dać nie­win­nie i pięk­nie. Młodo.

Kiedy już znajdę od­po­wied­nią, śle­dzę ją. W jar­marcz­nym tłu­mie ła­two stać się nie­wi­dzial­nym. Ni­gdy nie je­stem da­lej niż o kilka me­trów. Nocą sie­dzę przed jej do­mem. Ob­ser­wuję ją z dala przez szybę. Cze­kam cier­pli­wie – cza­sami kilka dni – za­nim ude­rzę. Ni­g­dzie mi się nie spie­szy. Prze­ciw­nie: cze­ka­nie na ide­alną oka­zję do ataku mnie kręci”.

Pe­dro Alonso Ló­pezROZ­DZIAŁ 1 _HO­TEL_

Wszystko, czego po­trze­bo­wa­łem, mia­łem w ak­tówce. Cztery ja­sno­nie­bie­skie dłu­go­pisy marki BIC, dwa nowe no­tat­niki (pla­sti­kowe okładki mnie de­ner­wo­wały, więc je od­cią­łem), pasz­port, pie­nią­dze, apa­rat Ca­non i – co naj­waż­niej­sze – pa­pie­rosy. Cały wa­gon Marl­boro. Fajki nie były jed­nak dla mnie. Na szczę­ście tego na­łogu udało mi się unik­nąć.

Pra­wie za­po­mnia­łem za­brać pro­wiant, ale gdy sie­dzia­łem w ja­dalni, panna San­chez, nie­śmiała córka Ro­berta, wła­ści­ciela ho­telu, de­li­kat­nie stuk­nęła mnie w nad­gar­stek, wy­cią­ga­jąc do mnie rękę z tym, co po­przed­niego wie­czoru obie­cała przy­go­to­wać. W brą­zo­wej pa­pie­ro­wej tor­bie zna­la­złem kilka owi­nię­tych w fo­lię ka­na­pek, dwa małe, cęt­ko­wane ba­nany i dwa kar­to­niki soku.

– Mam na­dzieję, że wy­star­czy to dla pana i… – Panna San­chez za­trzy­mała się w pół zda­nia.

Nie od­wa­żyła się wy­po­wie­dzieć jego na­zwi­ska i sama wy­da­wała się za­sko­czona, że uwię­zło jej w gar­dle.

– No, tak, tak… ży­czę panu po­wo­dze­nia, pa­nie De­xter – wy­ją­kała, wpa­tru­jąc się w pod­łogę, zbyt nie­śmiała, by od­wa­żyć się spoj­rzeć mi w oczy.

W na­stęp­nej se­kun­dzie śmi­gnęła z po­wro­tem do kuchni. Wa­ha­dłowe drzwi za­mknęły się za nią, bu­ja­jąc się kilka razy na za­wia­sach. Chcia­łem po­dzię­ko­wać, ale nie zdą­ży­łem.

Sta­łem na drżą­cych no­gach na roz­grza­nym chod­niku i cze­ka­łem. Kur­czowo ści­ska­łem ru­do­brą­zową ak­tówkę. Była zro­biona z praw­dzi­wej wło­skiej skóry. Rolls-Royce wśród ak­tó­wek. Po­wie­dział mi to z dumą mój przy­brany oj­ciec, gdy da­wał mi ją w pre­zen­cie w dniu mo­jego eg­za­minu.

– Wła­śnie zo­sta­łeś dzien­ni­ka­rzem, ale to chyba nie ozna­cza, że mu­sisz ubie­rać się tak jak oni? – po­wie­dział bez ogró­dek swo­jemu dwu­dzie­sto­dwu­let­niemu przy­bra­nemu sy­nowi, oto­czony in­nymi dum­nymi ro­dzi­cami na traw­niku przed głów­nym bu­dyn­kiem Uni­wer­sy­tetu Stan­forda.

Oj­ciec był praw­dzi­wym twar­dzie­lem. Stał się taki pod­czas wojny w Wiet­na­mie. Kiedy z niej wró­cił w 1969 roku, za­czął szu­kać Boga – i go zna­lazł. Wła­śnie w taki spo­sób na sie­bie tra­fi­li­śmy. Mia­łem czter­na­ście lat, a moje ży­cie było tak bez­na­dziejne, że nie mo­głem so­bie na­wet wy­obra­zić, by po­ja­wiło się w nim co­kol­wiek bo­skiego. Kiedy jed­nak Mich i Bar­bara wzięli mnie pod swoje skrzy­dła, uzna­łem to za praw­dziwy cud. Kiedy mia­łem szes­na­ście lat, prze­nie­śli­śmy się do par­te­ro­wej willi w Spring Val­ley w Las Ve­gas. Oj­ciec otwo­rzył wła­sną ka­pliczkę. Chciał wieść asce­tyczne ży­cie bli­sko Boga, co zresztą mu się uda­wało. Przez kilka lat. Do chwili kiedy sku­siła go szybka kasa, którą można było zy­skać dzięki co naj­mniej rów­nie szyb­kim mał­żeń­stwom. Ostat­nie pięt­na­ście lat oj­co­wego ży­cia za­wo­do­wego do­sko­nale opi­suje pio­senka _I_ _can't help fal­ling in love_.

Krótko po ukoń­cze­niu stu­diów prze­nio­słem się do San Fran­ci­sco. Do­sta­łem ro­botę jako re­por­ter w „San Fran­ci­sco Chro­nicle”. Wła­śnie tam po­zna­łem swoją przy­szłą żonę Ste­pha­nie, która pra­co­wała jako ko­rek­torka i ku mo­jemu wiel­kiemu za­sko­cze­niu za­ko­chała się we mnie – śnia­dym, nie­wy­so­kim i już wtedy pulch­nym fa­ce­cie. Szybko zo­sta­li­śmy parą i wpro­wa­dzi­łem się do jej apar­ta­mentu w Sau­sa­lito. Pół roku póź­niej, ku wiel­kiemu roz­cza­ro­wa­niu mo­jego przy­bra­nego ojca, wzię­li­śmy ślub w ka­to­lic­kim ko­ściele Świę­tego Pa­tryka. Po­ja­wiła się dwójka dzieci – córka Sam i syn Ja­mes. Ro­dzi­ców, _par­don_, przy­bra­nych ro­dzi­ców, spo­ty­ka­łem co­raz rza­dziej. Wciąż miesz­kali w Las Ve­gas, aż wresz­cie ode­szli. Mich umarł la­tem 1998 roku w wy­niku kom­pli­ka­cji zwią­za­nych z cu­krzycą. Bar­bara zmarła dwa mie­siące póź­niej z tę­sk­noty za nim.

Ja sam wciąż miesz­kam w San Fran­ci­sco. A ści­śle mó­wiąc, tro­chę poza mia­stem, w Gre­en­brae. To wil­lowa dziel­nica dla za­moż­nych. Mogę za to po­dzię­ko­wać pie­nią­dzom z Ve­gas odzie­dzi­czo­nym po ojcu.

Hi­sto­ria, którą opo­wiem, a którą już czę­ściowo za­czą­łem, ro­ze­grała się trzy­dzie­ści osiem lat temu. Nie jest to je­dy­nie opo­wieść o ko­lum­bij­skim se­ryj­nym mor­dercy Pe­dro Alonso Ló­pe­zie. To hi­sto­ria rów­nież o mnie – czuję, że czas się nią po­dzie­lić. Je­stem na eme­ry­tu­rze, mam sie­dem­dzie­siąt je­den lat, a moja żona wła­śnie zmarła na raka piersi. Mam na­dzieję, że ta opo­wieść sprawi, iż moje dzieci zro­zu­mieją moje ży­cie i to, co się wy­da­rzyło. Dzie­ciom, które tak bar­dzo ko­cham, chcę po­wie­dzieć: wy­bacz­cie.

Wra­cam do roku 1980 i chod­nika… W końcu nad­je­chała tak­sówka, wsko­czy­łem do niej i włą­czy­li­śmy się w przed­po­łu­dniowy ruch w Am­bato, kiedy korki nie były jesz­cze tak do­kucz­liwe jak dziś – przy­naj­mniej tak mó­wią. Nie wiem tego jed­nak na pewno, ni­gdy do tego mia­sta nie wró­ci­łem i nie za­mie­rzam tego ro­bić. Kie­rowca pew­nie pro­wa­dził sa­mo­chód w kie­runku wię­zie­nia Gar­cia Mo­reno.ROZ­DZIAŁ 2 _PIERW­SZE SPO­TKA­NIE_

Do­tar­cie do celi, w któ­rej sie­dział Pe­dro Alonso Ló­pez, nie tylko za­jęło wy­jąt­kowo dużo czasu, było rów­nież wy­czer­pu­jące fi­zycz­nie. Pe­dro sie­dział sa­mot­nie w za­pusz­czo­nym bu­dynku, który kie­dyś słu­żył jako wię­zie­nie dla ko­biet. Gmach znaj­do­wał się na krańcu wiel­kiego ob­szaru wię­zie­nia w Am­bato, a eskor­to­wało mnie tam czte­rech umun­du­ro­wa­nych straż­ni­ków. Prze­pro­wa­dzili mnie przez bu­dy­nek główny na po­dwó­rze po­przez wy­schnięty i za­nie­dbany traw­nik i ko­lejny wię­zienny bu­dy­nek na na­stępne po­dwó­rze, tym ra­zem wy­sy­pane żwi­rem, wresz­cie do sze­ścio­pię­tro­wego gma­chu z czer­wo­nej ce­gły. Szybko oce­ni­łem po­wierzch­nię każ­dej kon­dy­gna­cji, która wy­no­siła mniej wię­cej sto me­trów kwa­dra­to­wych. Prze­kro­czy­li­śmy za­rdze­wiałą ciężką bramę i roz­po­czę­li­śmy wspi­na­nie się po scho­dach.

– Pe­dro sie­dzi na sa­mej gó­rze. Reszta pię­ter nie jest uży­wana – po­wie­dział je­den ze straż­ni­ków, od­wra­ca­jąc się w moją stronę.

Schody były wą­skie i nie­równe. Już po po­ko­na­niu pół­to­rej kon­dy­gna­cji za­częły mnie piec mię­śnie ud. Nie mo­głem też zła­pać od­de­chu. Ak­tyw­ność fi­zyczna ni­gdy nie była moim hobby, co ciało sy­gna­li­zo­wało mi te­raz wy­raź­nie.

– Pa­nie De­xter, czy mogę po­móc nieść pana rze­czy? – Straż­nik za­uwa­żył, że moja biała ko­szula po­woli zmie­nia ko­lor na ciem­no­szary.

– Bar­dzo dzię­kuję. – Z wdzięcz­no­ścią po­da­łem ak­tówkę ra­zem z brą­zową to­rebką panny San­chez z wa­łówką i na­tych­miast po­czu­łem, jak ciało mi dzię­kuje.

– Umie­ści­li­śmy tu Pe­dra dla jego wła­snego do­bra – po­wie­dział straż­nik, który prze­jął moje graty.

Młody, zde­cy­do­wa­nie nie miał wię­cej niż dwa­dzie­ścia lat. Wy­soki i nie­zwy­kle umię­śniony. Fry­zura na za­pałkę. Na pewno żoł­nierz. To była praw­do­po­dob­nie jego do­dat­kowa fu­cha. Opo­wie­dział mi, że za głowę Pe­dra wy­zna­czono na­grodę, którą ze­brały ro­dziny za­mor­do­wa­nych przez niego dziew­czy­nek. Kla­wisz albo współ­wię­zień, który go wy­koń­czy, miał do­stać trzy­dzie­ści ty­sięcy ame­ry­kań­skich do­la­rów. Dla więk­szo­ści miesz­kań­ców Ekwa­doru była to kwota nie­mal nie­wy­obra­żalna. Cho­dziły słu­chy, że lu­dzie po­peł­niali drobne prze­stęp­stwa tylko po to, by do­stać się do tego sa­mego wię­zie­nia co Pe­dro, bo to da­wało szansę na po­zba­wie­nie go ży­cia.

– To wła­śnie dla­tego mu­sie­li­śmy pana zre­wi­do­wać i tak do­kład­nie prze­szu­kać pań­skie rze­czy. I to dla­tego jest tu z pa­nem czte­rech straż­ni­ków – po­wie­dział ten o woj­sko­wym wy­glą­dzie.

Dy­rek­tor wię­zie­nia Vic­tor La­scano wy­dał wcze­śniej po­le­ce­nie, bym zo­stał przed wpusz­cze­niem na te­ren za­kładu grun­tow­nie prze­szu­kany przez trzy różne osoby z jego oso­bi­stej ochrony. Te­raz zro­zu­mia­łem dla­czego.

Straż­nik od­wró­cił się do mnie.

– Mówi pan, że chce pan z nim prze­pro­wa­dzić wy­wiad, ale skąd mamy wie­dzieć, że to prawda? Mógłby pan być oszu­stem, wy­na­ję­tym mor­dercą. Może wcale nie jest pan dzien­ni­ka­rzem, tylko chce wy­rwać tro­chę pie­nię­dzy – po­wie­dział i wzru­szył ra­mio­nami.

Po cza­sie, który zda­wał się wiecz­no­ścią, do­tar­li­śmy wresz­cie na szó­ste, ostat­nie pię­tro bu­dynku. Lampy na su­fi­cie się świe­ciły, a gość, który niósł moje rze­czy, od­dał mi je i wska­zał głową drzwi.

– To tam. Tam sie­dzi.

Inny straż­nik za­czął prze­trzą­sać swój pęk klu­czy przy­mo­co­wany do sze­ro­kiego skó­rza­nego pasa, który ota­czał jego bio­dra. Pod­szedł do drzwi i otwo­rzył je.

I tu­taj mam lukę w pa­mięci.

Te­raz, trzy­dzie­ści osiem lat póź­niej, mogę tę lukę wy­tłu­ma­czyć, ale zro­zu­mie­nie, skąd się wzięła, za­jęło mi mnó­stwo czasu. Nie by­łem prze­cież pi­jany ani nic ta­kiego. Po roz­mo­wie z psy­cho­lo­giem zro­zu­mia­łem, że dziura w pa­mięci po­wstała, bo mój mózg chciał chro­nić mnie przed czymś, co jego zda­niem było trau­ma­tycz­nym prze­ży­ciem. Uznał, że po­wi­nie­nem coś ukryć – albo z po­wodu po­czu­cia za­wodu, albo upo­ko­rze­nia. A może jed­nego i dru­giego. Dla­tego wy­ka­so­wał z mo­jej pa­mięci co naj­mniej dzie­sięć mi­nut. Trzeba wziąć pod uwagę, że za­nim ten dzień nad­szedł, od wielu lat no­si­łem się z za­mia­rem ewen­tu­al­nego spo­tka­nia z Pe­drem. Kiedy więc do­szło ono wresz­cie do skutku, mój za­po­bie­gliwy mózg zro­bił zwar­cie. Można to na­zwać naj­bar­dziej agre­sywną formą sa­mo­obrony. Tak przy­naj­mniej wy­ra­ził się mój psy­cho­log.

A jed­nak, dzięki po­mocy psy­cho­loga, udało mi się przy­wró­cić uła­mek wspo­mnień z tego pierw­szego spo­tka­nia w wię­zie­niu.

Pa­mię­tam, że otwo­rzy­łem drzwi, w któ­rych straż­nik przed mo­men­tem prze­krę­cił klucz w zamku. Były po­ma­lo­wane na zie­lono, ale na tyle prze­rdze­wiałe i wy­bla­kłe, że do­mi­no­wały żółte, wy­pa­lone plamy. Były cięż­kie i aby je ru­szyć, mu­sia­łem użyć obu rąk.

Moje na­stępne wspo­mnie­nie to jego ręce. Wiel­kie jak pa­tel­nie, obej­mo­wał nimi pręty kraty.

Po­tem już tylko mrok.

Para oczu. Orze­cho­wych. Prze­krwio­nych.

Mrok.

Sły­szę krzyk, ale nie wiem, czy po­cho­dzi ode mnie, czy od niego.

Mrok.

I znów ręce.

Mrok.

Włosy. Zmierz­wione. Tłu­ste. Jak dredy. Tylko że krót­kie.

Mrok.

Znowu oczy. Pa­trzą na mnie z od­le­gło­ści za­le­d­wie kilku de­cy­me­trów. Wy­daje się to o wiele za bli­sko. Co­fam się. Oczy idą jed­nak za mną. Co­fam się jesz­cze tro­chę. Oczy zni­kają.

Mrok.ROZ­DZIAŁ 3 _VIC­TOR_

Kiedy wró­ci­łem do ho­telu Ha­bi­tel, po­sze­dłem od razu do baru. Nie mo­głem nie po­czuć, jak spoj­rze­nie panny San­chez wy­pala mi dziury w karku. Kilka razy ob­ró­ci­łem się na ba­ro­wym stołku i po­pa­trzy­łem na nią. Spusz­czała wtedy wzrok na pa­piery le­żące przed nią na stole. Uda­wała, że za­pi­suje coś na kartce, ale wi­dzia­łem, że dłu­go­pis po­ru­sza się w po­wie­trzu. Panna San­chez praw­do­po­dob­nie po pro­stu mar­twiła się o mnie. I słusz­nie. Nie było wąt­pli­wo­ści co do tego, że mój ża­ło­sny wy­gląd spo­wo­do­wany był przez wy­wiad, który cał­ko­wi­cie skno­ci­łem. Mia­łem silne po­czu­cie, że całe ży­cie mi się za­wa­liło.

Moja mi­ze­ria stała w nie­mal za­baw­nym kon­tra­ście do oto­cze­nia. Znaj­do­wa­łem się w naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nym ho­telu w mie­ście, w ba­rze zbu­do­wa­nym ze szkła i ma­ho­niu. W ręce trzy­ma­łem ide­al­nie przy­go­to­wany dżin z to­ni­kiem. Szczu­pły, do­brze ubrany bar­man z dumą po­in­for­mo­wał mnie, że dżin to Tan­gu­eray No. Ten. To­nik był rów­nie wy­so­kiej klasy: East Im­pe­rial. Drink za­ser­wo­wano w pę­ka­tej szklance, w któ­rej sta­ran­nie umiesz­czono mie­rzący pięć na pięć cen­ty­me­trów blok prze­zro­czy­stego lodu, a także gruby pla­ste­rek cy­tryny. Nie mo­głem po­wstrzy­mać się od śmie­chu z po­wodu kon­tra­stu, jaki przy­nio­sło mi ży­cie, i po­chło­ną­łem całą za­war­tość jed­nym hau­stem.

Tego wie­czoru chcia­łem cał­ko­wi­cie za­po­mnieć o sa­mym so­bie.

Na­stęp­nego dnia le­ża­łem w ho­te­lo­wym łóżku, cier­piąc tak, jak na to za­słu­ży­łem. Za­mó­wi­łem do po­koju jajka na be­ko­nie, jo­gurt i sa­łatkę owo­cową. Kilka go­dzin póź­niej zwró­ci­łem wszystko, co zja­dłem. Pla­no­wa­łem wra­cać do Sta­nów i za­po­mnieć, że kie­dy­kol­wiek w ogóle wy­bra­łem się do Ekwa­doru. Cie­szy­łem się na wzno­sze­nie się w prze­stwo­rza i pa­trze­nie przez okno, jak Am­bato staje się co­raz mniej­sze i mniej­sze, aż wresz­cie gi­nie we mgle. Jed­nak wie­czo­rem rów­no­waga che­miczna w moim ciele wró­ciła nie­mal do normy i zro­biło mi się lżej na du­szy. Po­sta­no­wi­łem wyjść na spa­cer i oka­zało się, że pół go­dziny w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym bar­dzo mi po­mo­gło. Po­wró­ciła mo­ty­wa­cja, która mnie tu­taj do­pro­wa­dziła. Drze­miący we mnie re­por­ter znów zbu­dził się do ży­cia. Chcia­łem jesz­cze raz spo­tkać się z Pe­drem.

Po po­wro­cie do ho­telu po­sze­dłem do lobby i po­pro­si­łem re­cep­cjo­ni­stę, by za­dzwo­nił do dy­rek­tora wię­zie­nia, Vic­tora La­scano.

– Chciał­bym jesz­cze raz spró­bo­wać prze­pro­wa­dzić wy­wiad z Pe­drem. My­śli pan, że się zgo­dzi?

– Wiem, że się zgo­dzi – od­po­wie­dział pan La­scano spo­koj­nie. – Kilka razy o pana py­tał. Mu­siał pan na nim zro­bić spore wra­że­nie. Wie pan, że jest pierw­szą osobą, z jaką chciał roz­ma­wiać? Ni­gdy nie przyj­mo­wał od­wie­dzin i cał­ko­wi­cie od­rzu­cał moż­li­wość kon­taktu z dzien­ni­ka­rzami.

– Nie wiem, czy po­wi­nie­nem czuć się za­szczy­cony – od­po­wie­dzia­łem, a Vic­tor za­chi­cho­tał.

– Ja też nie! Niech pan jed­nak wpad­nie tu ju­tro o dzie­sią­tej, a ja zor­ga­ni­zuję dwie go­dziny na wy­wiad. Tym ra­zem po­roz­ma­wia­cie w mo­jej sali spo­tkań. W obec­no­ści mo­jej i kilku straż­ni­ków. Bę­dzie pan cał­ko­wi­cie bez­pieczny, nie ma się czego oba­wiać.

Panna San­chez znów przy­go­to­wała dla mnie wo­rek z prze­ką­skami. Tym ra­zem jed­nak to jej oj­ciec po­dał mi go, kiedy prze­cho­dzi­łem obok niego w holu.

– Pro­szę bar­dzo. Po­wo­dze­nia, pa­nie De­xter.

Kor­pu­lentny i łysy dy­rek­tor ho­telu za­trzy­mał mnie na chwilę, by po­wie­dzieć, jak jest dumny, że jego go­ściem jest dzien­ni­karz, który jako pierw­szy na świe­cie prze­pro­wa­dzi wy­wiad z „po­two­rem z An­dów”.

– Wie pan, że wszy­scy w mie­ście o panu mó­wią? A może i w ca­łym kraju. Wi­dzia­łem ar­ty­kuły o panu w kilku ga­ze­tach. Pi­szą jed­nak, że nie dał pan rady prze­pro­wa­dzić tego wy­wiadu. Mogę za­py­tać dla­czego?

– Nie lu­bię być w cen­trum uwagi. Je­stem dzien­ni­ka­rzem. To ja za­daję py­ta­nia. Ja stoję za ka­merą. Tam naj­le­piej się czuję – od­po­wie­dzia­łem krótko.

Dy­rek­tor ze zro­zu­mie­niem ski­nął głową. Ru­szy­łem znów ku szkla­nym drzwiom ho­telu, żeby wsko­czyć do tak­sówki, która cze­kała na mnie na ulicy.

Było dwa­dzie­ścia je­den stopni. Czę­sto się to zda­rza w Ekwa­do­rze. Kraj znany jest z naj­przy­jem­niej­szej po­gody na świe­cie – dwa­dzie­ścia je­den stopni przez okrą­gły rok. Lu­dzie bar­dzo za to Ekwa­dor ce­nili, ja wolę jed­nak San Fran­ci­sco. Lu­bię zimne dni. Kiedy mgła nad­ciąga nad za­tokę, czuję się naj­le­piej na świe­cie. Mark Twain po­wie­dział kie­dyś: „Naj­chłod­niej­szą zimą, jaką kie­dy­kol­wiek prze­ży­łem, było lato w San Fran­ci­sco”. Kiedy do­tar­łem do wię­zie­nia, przy bra­mie cze­kał na mnie dy­rek­tor Vic­tor La­scano. Trzy­mał ręce za wy­pro­sto­wa­nymi ple­cami, ale kiedy wy­sia­dłem z tak­sówki, wy­cią­gnął prawą na przy­wi­ta­nie.

– Wi­tam, pa­nie De­xter! To za­szczyt, że pan znów tu jest. Pan Ló­pez wła­śnie jest wy­pro­wa­dzany ze swo­jej celi.

Po­czu­łem lekki wstyd, kiedy po­my­śla­łem, że dy­rek­tor z pew­no­ścią prze­czy­tał list, który wy­sła­łem kie­dyś do Pe­dra. Opi­sy­wa­łem tam do­kład­nie swoją służbę ko­re­spon­denta wo­jen­nego na Bli­skim Wscho­dzie. Za­sta­na­wia­łem się, ja­kie to my­śli prze­la­ty­wały Vic­to­rowi La­scano przez głowę, kiedy straż­nicy opo­wie­dzieli mu o moim pierw­szym, cha­otycz­nym spo­tka­niu z prze­stępcą. Na pewno po­wąt­pie­wał w to, czy na­prawdę by­łem w sta­nie pra­co­wać w stre­fie wojny. Je­śli tak, to miał ra­cję, bo prawda jest taka, że ni­gdy w ży­ciu nie po­sta­wi­łem stopy na in­nym kon­ty­nen­cie niż obie Ame­ryki.

Mała sala wi­dzeń była nie­chluj­nie po­ma­lo­wana na ró­żowo. Chwilę za­jęło, za­nim moje oczy przy­zwy­cza­iły się do in­ten­syw­nego ko­loru, zwłasz­cza że pro­mie­nie słońca wpa­da­jące przez za­kra­to­wane okno two­rzyły na ścia­nach ja­skrawą grę świa­teł. Po­środku po­miesz­cze­nia, które nie było więk­sze od mo­jej kuchni w San Fran­ci­sco, stał kwa­dra­towy stół wy­ko­nany z ma­to­wej stali, a także cztery po­dobne krze­sła. Vic­tor La­scano wy­cią­gnął jedno z nich i usiadł przy stole, po czym de­li­kat­nie po­ło­żył dłoń na są­sied­nim krze­śle.

– Pro­szę usiąść tu­taj.

Spoj­rza­łem na Vic­tora i po­my­śla­łem, że musi mieć ja­kieś pięć­dzie­siąt lat. Do tego wnio­sku do­pro­wa­dził mnie pro­cent si­wych wło­sów na jego gło­wie, liczba zmarsz­czek i ich po­ło­że­nie. W wieku pięć­dzie­się­ciu lat był w po­ło­wie po­si­wiały, a skóra po­marsz­czyła mu się przede wszyst­kim na czole i wo­kół oczu, pod­czas gdy reszta twa­rzy wciąż była w miarę gładka. Za­uwa­ży­łem też, że za­częły mu opa­dać po­wieki.

Do po­koju we­szło dwóch uzbro­jo­nych straż­ni­ków o ka­mien­nych twa­rzach i sku­pio­nym spoj­rze­niu. Usta­wili się w dwóch ką­tach po­miesz­cze­nia. Kilka se­kund póź­niej po­ja­wił się Pe­dro Alonso Ló­pez. Nie­wy­soki, szczu­pły, ale z lek­kim brzusz­kiem, twarz cała w zmarszcz­kach. Krę­cone brą­zowe włosy za­cze­sał na bok. Sze­roki nos, zła­many, więc krzywy. Oczy nieco zbyt sze­roko roz­sta­wione. Ręce przed sobą, w kaj­dan­kach. Za nim szło dwóch bar­dzo czuj­nych straż­ni­ków. Do­pro­wa­dzili więź­nia do krze­sła, które stało na­prze­ciw mnie.

– Cześć. Ty to Ro­naldo? – po­wie­dział Pe­dro i po­pa­trzył na mnie w sku­pie­niu.

– Tak, Ro­naldo De­xter. Mo­żesz mó­wić do mnie Ron.

Pe­dro się za­śmiał. Nie by­łem w sta­nie oce­nić, czy za tym śmie­chem ukry­wała się złość. Usiadł bli­sko na­prze­ciw mnie.

Po­czu­łem, jak moje dło­nie ro­bią się mo­kre od potu, wło­ży­łem je więc pod stół i dys­kret­nie wy­cie­ra­łem o spodnie. Kiedy uzna­łem, że znów do cze­goś się na­dają, wy­cią­gną­łem przed sie­bie prawą rękę. Do Pe­dra. Po­pa­trzył na za­wie­szoną mię­dzy nami rękę, jakby to był obcy przed­miot z ko­smosu. Przez kilka se­kund po­zwo­lił jej tak ster­czeć, po czym pod­niósł ra­miona, wciąż skute, i wziął moją prawą dłoń w swoją. A dło­nie miał ol­brzy­mie. Pe­dro ści­snął. Kon­kret­nie. Po­czu­łem, jak moje ko­ści się pod­dają. Pe­dro z pew­no­ścią też to po­czuł i ści­snął jesz­cze troszkę moc­niej. Wi­dzia­łem, że opuszki mo­ich pal­ców ro­bią się czer­wone od gro­ma­dzą­cej się w nich krwi. Dys­kret­nie spoj­rza­łem na dy­rek­tora wię­zie­nia. Dla­czego nie re­aguje? Kiedy ból był już nie do znie­sie­nia i chcia­łem o tym po­wie­dzieć, Pe­dro pu­ścił. Tak jakby do­kład­nie wie­dział, gdzie leży moja gra­nica bólu.

– Nie wolno po­da­wać ręki więź­niom – po­uczył mnie Vic­tor.

Bier­ność dy­rek­tora była więc jego spo­so­bem na da­nie mi na­uczki. Po­liczki mi pło­nęły. Jak głu­pim trzeba być, żeby wy­cią­gnąć rękę do naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nego se­ryj­nego mor­dercy na świe­cie? Który w do­datku uży­wał wła­snych rąk jako na­rzę­dzia zbrodni. Sie­dzący na­prze­ciw mnie męż­czy­zna praw­do­po­dob­nie wy­ci­snął ży­cie z po­nad trzy­stu dziew­czy­nek. Cza­sami tak bru­tal­nie, że oczy wy­cho­dziły im z oczo­do­łów.

Po­chy­li­łem się do ak­tówki i wy­ją­łem z niej dłu­go­pis i no­tat­nik. Od­dy­chaj. Skup się. _Je­steś dzien­ni­ka­rzem i masz tu do wy­ko­na­nia ro­botę_. Po­wta­rza­łem to zda­nie w gło­wie jak man­trę. Wresz­cie po­czu­łem, że puls tro­chę zwol­nił.

– Po­do­basz mi się… i ten list. Pi­szesz tam o cie­ka­wych rze­czach, tak jak­by­śmy już się znali. Wy­gląda na to, że mnie ro­zu­miesz. Za­in­te­re­so­wa­łem się. Je­steś je­dy­nym czło­wie­kiem, z któ­rym po­sta­no­wi­łem po­roz­ma­wiać. Gra­tu­luję. Dzięki mnie bę­dziesz bo­gaty i sławny – po­wie­dział Pe­dro.

– Dzię­kuję – od­rze­kłem, bo nic in­nego nie przy­cho­dziło mi do głowy.

Sta­ran­nie wa­ży­łem każde słowo, co spra­wiało, że przez moje gar­dło prze­cho­dziły tylko krót­kie wy­razy i zda­nia. Uzna­łem, że tak bę­dzie naj­le­piej: mó­wić jak naj­mniej. Ob­ser­wo­wać. Po­zwo­lić, by Pe­dro pro­wa­dził roz­mowę.

– Masz pa­pie­rosy?

– Ja­sne – od­po­wie­dzia­łem, otwie­ra­jąc znów ak­tówkę, i da­łem mu osiem pu­de­łek marl­boro.

– Dzięki. – Pe­dro ze­rwał fo­lię z jed­nej paczki i spraw­nie wy­cią­gnął pa­pie­rosa. Je­den ze straż­ni­ków wy­cią­gnął rękę z za­pal­niczką i skrze­sał ogie­niek przed twa­rzą Pe­dra.

– Ron, za­nim roz­pocz­niemy ten wy­wiad, mam jesz­cze jedno ży­cze­nie – po­wie­dział Pe­dro, po czym za­cią­gnął się głę­boko, by dym do­tarł do naj­dal­szych za­ka­mar­ków płuc.

– Tak? – spoj­rza­łem na jego po­bruż­dżoną twarz. Po­pa­trzył na mnie, ale póź­niej od­wró­cił się w stronę dy­rek­tora wię­zie­nia.

– Chcę do­tknąć prze­gu­bów pana pięk­nej córki – po­wie­dział i wska­zał ża­rzą­cym się pa­pie­ro­sem na Vic­tora.

Vic­tor aż się po­ru­szył, za­sko­czony i znie­sma­czony. Ta­kiego otwar­cia się nie spo­dzie­wał.

– Nie ma jej tu­taj – od­po­wie­dział szybko.

– A jest – po­pra­wił go z prze­ko­na­niem Pe­dro. – Sie­dzi w pań­skim biu­rze. Wi­dzia­łem ją, idąc tu­taj. Po­zwól­cie mi jej do­tknąć, bo ina­czej nic nie bę­dzie z wy­wiadu z tym re­por­te­rem – oznaj­mił i wska­zał pa­pie­ro­sem tym ra­zem na mnie.ROZ­DZIAŁ 4 _LAURA_

Laura La­scano. Kiedy we­szła do po­koju, jej wy­gląd po­wa­lił mnie na ko­lana. Jej skóra wy­glą­dała, jakby była zro­biona z por­ce­lany. Tak jakby ni­gdy nie wy­cho­dziła z domu. Nie­moż­liwe, żeby kie­dy­kol­wiek silny je­sienny wiatr omia­tał jej twarz, nie mo­gła czuć, jak sło­neczne pro­mie­nie ogrze­wają jej po­liczki, nie do­znała spły­wa­nia kro­pel desz­czu po czubku nosa. Cera Laury wy­glą­dała jak u sied­mio­latki, ciało było jed­nak krą­głe jak u do­ro­słej ko­biety. Ile mo­gła mieć lat? Może mię­dzy dwa­dzie­ścia pięć a dwa­dzie­ścia dzie­więć. Nie mo­głem zro­zu­mieć, jak Vic­tor mógł po­zwo­lić, by tak ba­jecz­nie piękna istota mo­gła prze­by­wać w wię­zie­niu wy­peł­nio­nym po brzegi męż­czy­znami, któ­rzy ni­gdy w ży­ciu nie po­sia­dali mo­ral­nego kom­pasu. Jak ona mo­gła w ta­kim miej­scu cho­ciaż przez chwilę wy­sie­dzieć w spo­koju? Być może Vic­tor trzy­mał ją w bez­piecz­nym biu­rze. Praw­do­po­dob­nie.

Spo­kój Vic­tora La­scano znik­nął bez śladu. W każ­dej na­no­se­kun­dzie śle­dził prze­bieg wy­da­rzeń wy­trzesz­czo­nymi jak u ma­niaka oczami. Nie chciał się zgo­dzić na żą­da­nie Pe­dra, ale Laura, która za­pewne pod­słu­chała roz­mowę ze swo­jego biura, przy­stała na to.

– Pe­dro, mo­żesz mnie do­tknąć.

Sie­dzą­cym w po­koju męż­czy­znom szczęki opa­dły jesz­cze ni­żej. By­łem chyba je­dy­nym, któ­rego nie zdzi­wiło za­cho­wa­nie Laury. Może dla­tego, że miesz­ka­łem w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, gdzie ko­biety mają zu­peł­nie inny sta­tus. Po­my­śla­łem, że ona po pro­stu miała ochotę na przy­godę. Krótko trzy­mana przez ojca, wy­ko­rzy­stała te­raz szansę na za­strzyk ad­re­na­liny. Nie można ina­czej wy­ja­śnić tego, że chciała, by tak od­ra­ża­jący typ jak Pe­dro ją do­ty­kał. Zro­biła kilka kro­ków od drzwi, żeby zna­leźć się na­prze­ciw niego. On wciąż sie­dział na krze­śle, ale okrę­cił się o ćwierć ob­rotu, a jego klatka pier­siowa zna­la­zła się na po­zio­mie jej ta­lii.

– Je­żeli ru­szysz się na cen­ty­metr od tego krze­sła, za­strzelę cię na miej­scu – po­wie­dział Vic­tor, po­ka­zu­jąc w nie­bu­dzący wąt­pli­wo­ści spo­sób, że pod prawą pa­chą nosi scho­wany w ka­bu­rze pi­sto­let.

Po­wo­lutku, jakby dba­jąc, by wspo­mnie­nie tego zda­rze­nia do­brze za­pi­sało się w pa­mięci, Pe­dro zbli­żył swoje ręce do jed­nej z rąk Laury. De­li­kat­nie gła­skał pal­cami nie­mal prze­zro­czy­stą skórę we­wnętrz­nej strony jej nad­garstka. Tak prze­zro­czy­stą, że wy­raź­nie wi­dać było nie­bie­skie żyły. Prze­cią­gał pal­cami wzdłuż nich. Gła­skał żyły, raz w jedną stronę, raz w drugą. Po­ma­lutku. Po­tem chwy­cił jej dło­nie, splótł swoje palce z jej pal­cami. Był cał­ko­wi­cie sku­piony i obecny. W tej chwili poza Laurą nic in­nego dla niego nie ist­niało. Od­wró­cił jej ręce i przy­glą­dał się wi­śnio­wemu la­kie­rowi na pa­znok­ciach. Na wska­zu­ją­cym palcu pra­wej ręki Laury od­pry­snął ka­wa­łek i Pe­dro po­gła­skał środ­ko­wym pal­cem ten frag­men­cik pa­znok­cia, który nie był po­ma­lo­wany.

– Do­syć już tego! – krzyk­nął Vic­tor.

Straż­nik szybko sta­nął mię­dzy Pe­drem a Laurą. Córka dy­rek­tora wy­szła z po­koju, nie mó­wiąc na­wet słowa.

– To cu­dow­nie piękna ko­bieta – po­wie­dział Pe­dro. – Dla mnie jed­nak za stara. Nie po­ciąga mnie.

– Masz dzieci, Ron? – spy­tał póź­niej Pe­dro, prze­cią­ga­jąc dło­nią po swo­ich po­skrę­ca­nych, po­kry­tych ku­rzem wło­sach. Dym z pa­pie­rosa snuł się mię­dzy jego zmarszcz­kami.

– Tak, dwójkę. Córkę Sam i syna Ja­mesa. – Wy­cią­gną­łem port­fel z we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki i wy­ją­łem fo­to­gra­fię dzieci. Zro­bi­łem ją na Fi­sher­man’s Wharf. Przy molo. Dzieci stały na drew­nia­nym po­mo­ście, a w tle wi­dać było gru­bego, sy­tego lwa mor­skiego, który za­ży­wał sło­necz­nej ką­pieli.

– Słod­kie. Szczę­śliwy z cie­bie fa­cet. Praca, ro­dzina, masz chyba wszystko. Far­ciarz.

– Dzię­kuję – po­wie­dzia­łem i wsa­dzi­łem zdję­cie na miej­sce.

– Ja nie mia­łem w ży­ciu tyle szczę­ścia. Same po­rażki. Cza­sami za­sta­na­wia­łem się, czy warto da­lej żyć. Było jed­nak sporo ja­śniej­szych chwil. Fan­ta­stycz­nych. Te­raz jest ciężko, pew­nie ro­zu­miesz. Sie­dzieć w wię­zie­niu to jakby śnić nie­koń­czący się kosz­mar. Ale za pięt­na­ście lat wyjdę i znowu będę mógł żyć. My­ślę, że moja przy­szłość jest świe­tlana.

– O czym ma­rzysz, kiedy już wyj­dziesz? – za­py­ta­łem po hisz­pań­sku, stwier­dza­jąc, że pa­mię­tam ten ję­zyk znacz­nie sła­biej, niż mi się wy­da­wało. Nie uży­wa­łem go już od nie­mal dwu­dzie­stu lat i an­giel­ski stał się w su­mie moim ję­zy­kiem oj­czy­stym.

– Da­lej będę mor­do­wał. Jesz­cze nie skoń­czy­łem.

Pe­dro spoj­rzał na moją ak­tówkę, opartą o sto­łową nogę.

– Masz wię­cej fa­jek? Jak skoń­czymy, chciał­bym za­brać parę pa­czek do celi.

– Ja­sna sprawa – po­wie­dzia­łem prze­sad­nie pew­nym sie­bie to­nem, żeby ukryć to, jak wstrzą­snęły mną słowa Pe­dra, rów­nież przed dy­rek­to­rem wię­zie­nia.

Bę­dzie da­lej mor­do­wał. To chyba wy­pusz­cze­nie go tak po pro­stu jest nie do po­my­śle­nia? Spoj­rza­łem jed­nak na Vic­tora, który wy­da­wał się zu­peł­nie nie­po­ru­szony. Być może Pe­dro już wcze­śniej wy­ja­wił mu swoje plany, a może Vic­tor był świet­nym ak­to­rem. Po­da­łem Pe­drowi trzy paczki.

– Masz też ze sobą je­dze­nie, nie?

– Tak – po­twier­dzi­łem i pod­nio­słem z pod­łogi brą­zową pa­pie­rową torbę. Wy­cią­gną­łem ka­napki, do któ­rych, jak się oka­zało, po­wkła­dano różne fan­ta­styczne rze­czy, od ana­nasa po rybę.

– Dzięki. Ma­giczne – po­wie­dział Pe­dro, przyj­mu­jąc z wdzięcz­no­ścią ka­napkę, de­li­kat­nie od­pa­ko­wał ją z fo­lii i pod­su­nął so­bie pod nos, z roz­ko­szą na­peł­nia­jąc płuca za­pa­chem świe­żut­kiego chleba.

– Mu­sisz wie­dzieć, że ten wspa­niały aro­mat świeżo upie­czo­nego chleba przy­po­mina mi Flo­ren­cię. Wiesz, o kim mó­wię. Flo­ren­cia?

– Tak.

– Flo­ren­cia. Śliczna Flo­ren­cia. Na­zy­wa­łem ją Flori. Tak jak jej tata.

– Za­nim o niej opo­wiesz, chciał­bym, że­byś opi­sał mi swoje dzie­ciń­stwo.

– Zna­czy to, jak to wszystko się za­częło? Moje do­ra­sta­nie? Oczy­wi­ście. Uro­dzi­łem się w 1948 roku, ale o tym już wiesz, w ma­łym mia­steczku Santa Isa­bel.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: