- promocja
Powiedz pszczołom, że odszedłem - ebook
Powiedz pszczołom, że odszedłem - ebook
„Powiedz pszczołom, że odszedłem” to dziewiąty tom fascynującej sagi „Obca” o podróżniczce w czasie Claire Randall i osiemnastowiecznym Szkocie Jamiem Fraserze, nagradzanej i przetłumaczonej na 33 języki.
Wydaje się, że przeszłość da im schronienie... lecz te czasy są zbyt niebezpieczne, by przeżyć.
W 1743 roku powstanie jakobitów rozdzieliło Jamiego Frasera i Claire Randall. Minęło dwadzieścia lat, zanim się odnaleźli, ale rewolucja amerykańska ponownie grozi im rozstaniem.
Jest rok 1779. Claire i Jamie wreszcie spotykają córkę Briannę, jej męża Rogera oraz ich dzieci na farmie Fraser’s Ridge, choć sądzili, że już nigdy nie zdołają zjednoczyć całej rodziny.
Jednak nawet w odległych rejonach Karoliny Północnej odczuwa się skutki wojny. W koloniach rośnie napięcie, a miejscowe nastroje sprawiają, że w piekielnym tyglu wrze. Jamie wie, że nie wszyscy najemnicy są lojalni i wojna zapuka do jego drzwi. Rewolucja zbliża się do Fraser’s Ridge. A zjednoczona rodzina, z Jamiem i Claire, ma do stracenia więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
Wszystkie części sagi „Obca” zajmowały najwyższe miejsca na listach bestsellerów w 114 krajach i rozeszły się w łącznym nakładzie 50 milionów egzemplarzy. Powieść została zekranizowana. Cieszący się popularnością serial jest dostępny na platformie Netflix.
Diana Gabaldon stworzyła również sagę „Lord John”, powiązaną fabułą z serią „Obca”, oraz zbiór opowiadań „Siedem głazów przeznaczenia”.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-814-9 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Wiesz, że coś ma się wydarzyć. Coś – coś konkretnego, niedobrego, coś okropnego nadchodzi, jest coraz bliżej. Wyobrażasz to sobie i próbujesz odsunąć to wrażenie, ale ono powoli i nieubłaganie znów wkrada się do twojego umysłu.
Przygotowujesz się, jak możesz. Albo wydaje ci się, że się przygotowujesz, chociaż w głębi duszy znasz prawdę – nie ma sposobu, by uniknąć tego ciosu, zamortyzować go czy osłabić. Kiedy nadejdzie, będziesz zupełnie bezradny.
Doskonale o tym wiesz.
A jednak nigdy nie myślisz, że to się stanie właśnie dzisiaj.1. MacKenzie tu są
Fraser’s Ridge, Kolonia Karoliny Północnej
17 czerwca 1779
Pod moim prawym pośladkiem tkwił jakiś kamyk, ale nie chciałam się poruszać. Maleńkie serce pod moimi palcami biło cicho i uparcie – króciutkie drgnienia życia, a między nimi przestrzeń nieskończoności łącząca mnie z ciemnym niebem i wzbijającym się wysoko płomieniem.
– Przesuń trochę tyłek, Angliszko – usłyszałam tuż przy uchu. – Muszę się podrapać w nos, a ty siedzisz mi na ręce.
Jamie poruszył pode mną palcami. Obróciłam się w jego stronę i zmieniłam pozycję, nie wypuszczając z ramion bezwładnego ciała głęboko uśpionej trzyletniej Mandy.
Uśmiechnął się do mnie nad potarganą głową Jema i podrapał się w nos. Chyba minęła już północ, ale ogień wciąż wzbijał się wysoko. Płomienie rzucały refleksy na zarost na jego brodzie, spowijały miękkim blaskiem jego oczy, rude włosy jego wnuka oraz ciemne fałdy znoszonego tartanu, którym obydwaj byli okryci.
Po drugiej stronie ognia Brianna roześmiała się cicho, tak jak ludzie śmieją się w środku nocy w pobliżu śpiących dzieci. Głowę miała opartą na ramieniu Rogera, oczy półprzymknięte. Wydawała się całkowicie wyczerpana, włosy miała brudne i splątane, blask ognia podkreślał głębokie cienie na jej twarzy, ale wyglądała na szczęśliwą.
– Co cię tak śmieszy, _a nighean_? – zapytał Jamie, układając Jema wygodniej. Chłopiec ze wszystkich sił starał się nie zasnąć, ale przegrywał tę walkę. Otworzył szeroko oczy i potrząsnął głową, mrugając jak oszołomiona sowa.
– Co cię śmieszy? – powtórzył Jem, ale nie dokończył ostatniego słowa. Znieruchomiał z na wpół otwartymi ustami i szklistym wzrokiem.
Jego matka zaśmiała się dźwięcznie jak młoda dziewczyna. Dostrzegłam uśmiech Jamiego.
– Właśnie pytałam tatę, czy pamięta zgromadzenie, na którym byliśmy wiele lat temu. Przy wielkim ognisku wywoływano wszystkie klany. Podałam mu płonącą gałąź, kazałam podejść do ogniska i powiedzieć, że MacKenzie tu są.
– Och. – Jem zamrugał raz, potem drugi. Spojrzał na palące się przed nami ognisko i między jego delikatnymi rudymi brwiami uformowała się zmarszczka. – Gdzie teraz jesteśmy?
– W domu – powiedział Roger stanowczo. Napotkał moje spojrzenie i przeniósł wzrok na Jamiego. – Na dobre.
Jamie odetchnął głęboko. Ja również wstrzymywałam oddech od popołudnia, kiedy na polanie pod nami pojawiły się nagle cztery postacie i zbiegliśmy ze wzgórza, żeby je powitać. W milczącym wybuchu radości rzuciliśmy się sobie w ramiona. Potem radość rozszerzyła się na Amy Higgins, która wyszła ze swojej chaty, zwabiona hałasem. Za nią przybiegli Bobby i Aidan – który, widząc Jema, rzucił się na niego z okrzykiem i przewrócił go na ziemię – a dalej Orrie i mały Rob.
Jo Beardsley był niedaleko w lesie. Usłyszał zgiełk i przyszedł sprawdzić, co się dzieje. Nie minęło wiele czasu, nim polana zaroiła się od ludzi. Jeszcze przed zachodem słońca wiadomość dotarła do sześciu bliżej położonych zagród; pozostali niewątpliwie dowiedzą się jutro.
Natychmiast zalała nas cudowna fala góralskiej gościnności; kobiety i dziewczęta biegiem wróciły do chat i przyniosły to, co akurat piekły czy gotowały na kolację, mężczyźni zebrali drewno i na polecenie Jamiego ułożyli je na grani, obok fundamentów Nowego Domu, i świętowaliśmy powrót rodziny w wielkim stylu, otoczeni przez przyjaciół.
Podróżników zasypały setki pytań: Skąd przybywają? Jak udała się podróż? Co widzieli? Nikt nie zapytał, czy cieszą się z powrotu; wszyscy uznali to za oczywiste.
Ani Jamie, ani ja nie domagaliśmy się wyjaśnień. Będzie na to jeszcze dość czasu – a teraz, gdy znaleźliśmy się sami, Roger odpowiedział na jedyne pytanie, które miało jakiekolwiek znaczenie. Od tego, co kryło się za jego słowami, zjeżyły mi się włosy na karku.
– Dosyć ma dzień swego utrapienia – mruknęłam w czarne loki Mandy i pocałowałam malutkie, ogłuchłe we śnie ucho. Po raz kolejny wsunęłam palce pod jej ubranie, brudne po podróży, ale bardzo dobrej jakości, i odnalazłam cieniutką bliznę między żebrami, ślad skalpela, który uratował jej życie dwa lata wcześniej, tak daleko ode mnie.
Dzielne małe serduszko pod moimi palcami biło spokojnie. Zamrugałam, by odpędzić łzy – nie po raz pierwszy dzisiaj i na pewno nie ostatni.
– Miałem rację, prawda? – powiedział Jamie i zdałam sobie sprawę, że powtarza to po raz drugi.
– W czym?
– Że potrzebujemy więcej miejsca – odrzekł cierpliwie. Odwrócił się i wskazał niewidoczny w mroku prostokąt kamiennego fundamentu, jak dotąd jedyny namacalny fragment Nowego Domu. Ciemny ślad pierwotnego Wielkiego Domu wciąż był widoczny w trawie na polanie pod nami, ale stawał się coraz bledszy. Zanim Nowy Dom będzie ukończony, tamten być może pozostanie tylko wspomnieniem.
Brianna ziewnęła jak lew, odgarnęła z twarzy splątaną grzywę i zamrugała sennie w ciemności.
– Tej zimy pewnie będziemy spać w piwniczce – roześmiała się.
– Kobieto małej wiary – rzekł na to Jamie, zupełnie nieporuszony. – Drewno jest ścięte, popiłowane na deski i wyfrezowane. Zanim spadnie śnieg, będziemy mieli ściany, podłogi i okna. Pewnie jeszcze bez szyb – przyznał uczciwie. – Ale to może poczekać do wiosny.
– Mhm. – Brianna znów zamrugała. Potrząsnęła głową i podniosła się, żeby spojrzeć na fundamenty. – Masz kamień na palenisko?
– Mam. Piękny kawałek serpentynitu. Zielony kamień, wiesz?
– Pamiętam. A masz żelazo do pieca?
Jamie wydawał się zaskoczony.
– Nie, jeszcze nie. Ale znajdę coś, zanim pobłogosławimy palenisko.
– No więc tak. – Usiadła prosto, wsunęła rękę między fałdy płaszcza i wyciągnęła dużą płócienną torbę, wyraźnie ciężką i pełną różnych przedmiotów. Grzebała w niej przez chwilę i wyjęła coś, co w blasku ognia zalśniło czernią.
– Użyj tego, tato – powiedziała, podając przedmiot Jamiemu.
Patrzył nań przez chwilę i podał mi z uśmiechem.
– Tak, to się nada. Przywiozłaś to do paleniska?
„To” było gładkim, czarnym metalowym dłutem, ciężkim i długim na sześć cali. Na rękojeści wytłoczony był napis CRAFTSMAN.
– Tak… do paleniska. – Bree się uśmiechnęła, opierając dłoń na udzie Rogera. – Na początku myślałam, że sami zbudujemy dom dla siebie, ale… – Odwróciła się i spojrzała ponad mroczną granią na sklepienie zimnego, czystego nieba. Nad jej głową świeciła Wielka Niedźwiedzica. – Może nam się nie udać przed zimą. A skoro pewnie będziecie musieli nas przygarnąć… – Spojrzała spod rzęs na ojca, który parsknął.
– Nie mów głupstw, dziewczyno. Dobrze wiesz, że nasz dom to wasz dom. – Uniósł brwi. – Im więcej rąk do pomocy przy budowie, tym lepiej. Chcesz zobaczyć fundamenty?
Nie czekając na odpowiedź, wyplątał Jema z tartanu, położył go na ziemi obok mnie i wstał. Wyciągnął z ogniska płonącą gałąź i ruchem głowy wskazał niewidoczny w mroku prostokąt fundamentów.
Bree, choć senna, podjęła wyzwanie. Uśmiechnęła się do mnie, z humorem potrząsając głową, narzuciła płaszcz na ramiona i również się podniosła.
– Idziesz? – zapytała Rogera.
Machnął ręką.
– Kochana, jestem tak wykończony, że nie widzę na oczy. Zaczekam z tym do rana.
Lekko dotknęła jego ramienia i ruszyła za światłem pochodni Jamiego. Potknęła się o ukryty w trawie kamień i wymamrotała coś pod nosem. Przykryłam Jema skrajem mojego płaszcza. Nawet nie drgnął.
Obydwoje z Rogerem siedzieliśmy w ciszy, słuchając ich niknących w mroku głosów, a gdy ucichły, nadal milczeliśmy, wsłuchując się w ogień, w noc i w swoje myśli.
Co takiego musiało się stać w ich czasach, że zaryzykowali niebezpieczeństwa podróży, nie wspominając już o niebezpieczeństwach istniejących teraz i tutaj…
Spojrzał mi w oczy, zrozumiał, o czym myślę, i westchnął.
– Tak, było źle. Wystarczająco źle – powiedział cicho. – Mimo to… mogliśmy tam wrócić i się tym zająć. Ja chciałem tak zrobić. Ale obawialiśmy się, że tam nie ma nikogo, kogo Mandy mogłaby wyczuć wystarczająco mocno.
– Mandy? – Opuściłam wzrok na drobne ciałko, bezwładne we śnie. – Kogo wyczuć? I co masz na myśli, mówiąc „wrócić”? Zaraz… – Przepraszająco uniosłam rękę. – Nie, nie zaczynaj mi teraz opowiadać. Jesteś zmęczony, będzie jeszcze dość czasu. – Urwałam i odchrząknęłam. – Wystarczy, że tu jesteście.
Obdarzył mnie szczerym uśmiechem, widziałam w nim jednak wyczerpanie po podróżach w czasie i przestrzeni oraz przeżytych okropnościach.
– Tak – powiedział. – To wystarczy.
Znów zamilkliśmy. Roger kiwał głową. Pomyślałam, że zasypia, i już miałam się podnieść, by zabrać wszystkich do łóżek, kiedy znów na mnie spojrzał.
– Jest jedna sprawa…
– Tak?
– Czy spotkałaś kiedyś człowieka… kiedykolwiek… nazywającego się William Buccleigh MacKenzie? Albo może Buck MacKenzie?
– Przypominam sobie to nazwisko – powiedziałam powoli. – Ale…
Przetarł twarz i powoli powiódł dłonią do szyi, do białej blizny pozostawionej przez sznur.
– No tak… trzeba zacząć od tego, że to on mnie powiesił. Ale jest też moim praprapraprapradziadkiem. Żaden z nas wtedy o tym nie wiedział – dodał niemal przepraszającym tonem.
– Jezu… Och, przepraszam. Czy nadal jesteś kimś w rodzaju pastora?
Uśmiechnął się, choć twarz wciąż miał naznaczoną zmęczeniem.
– Nie wydaje mi się, żeby to miało termin ważności. Ale nie miałbym nic przeciwko temu, gdybyś powiedziała „Jezu Chryste Roosevelcie Święty”. Myślę, że to byłoby adekwatne do sytuacji.
W kilku słowach opowiedział mi, jak Buck MacKenzie trafił do Szkocji w roku 1980, a potem wrócił razem z nim, szukając Jema.
– Działo się jeszcze o wiele więcej – zapewnił mnie. – Ale finał na razie jest taki, że zostawiliśmy go w Szkocji. W 1739 roku. Razem z… hmm… z jego matką.
– Z Geillis? – Mimowolnie podniosłam głos. Mandy drgnęła i mruknęła z niezadowoleniem. Pogłaskałam ją szybko i ułożyłam wygodniej. – Poznałeś ją?
– Tak. Hm… ciekawa kobieta. – Obok niego na ziemi stał kubek, wciąż do połowy napełniony piwem; czułam zapach drożdży i gorzkiego chmielu. Roger wziął go do ręki i przez chwilę wydawał się zastanawiać, czy wypić piwo, czy wylać sobie na głowę. W końcu upił łyk i znów odstawił kubek.
– Ja… my… chcieliśmy, żeby wrócił tutaj z nami. Oczywiście to byłoby ryzykowne, ale udało nam się znaleźć dość drogich kamieni i myślałem, że damy radę wszyscy razem. Poza tym… jego żona jest tutaj. – Machnął ręką w stronę odległego lasu. – To znaczy w Ameryce. Teraz.
– Coś sobie przypominam… z twojego drzewa rodowego. – Chociaż doświadczenie nauczyło mnie, że do wszystkiego, co zostało zapisane na papierze, można mieć jedynie ograniczone zaufanie.
Roger skinął głową, napił się jeszcze piwa i głośno odchrząknął. Głos miał ochrypły, łamiący się ze zmęczenia.
– Rozumiem, że mu wybaczyłeś… – Dotknęłam własnej szyi. Na jego szyi dostrzegałam ślad po sznurze i cień niewielkiej blizny, którą zostawiłam, wykonując ratunkową tracheotomię za pomocą scyzoryka i bursztynowego ustnika fajki.
– Kochałem go – odrzekł po prostu. Przez czarny zarost i zasłonę zmęczenia przebił się blady uśmiech. – Jak często masz możliwość pokochać kogoś, kto dał ci swoją krew, swoje życie, nie mając pojęcia, kim możesz być, a nawet czy w ogóle istniejesz?
– Cóż, kiedy ma się dzieci, trzeba ryzykować – powiedziałam, delikatnie opierając dłoń na ciepłej głowie Jema. Włosy pod moimi palcami były brudne, lecz miękkie. Oboje z Mandy pachnieli jak szczenięta – słodkim, intensywnym, zwierzęcym zapachem niewinności.
– Tak – powiedział cicho Roger. – Trzeba ryzykować.
Szelest trawy i głosy za naszymi plecami obwieściły powrót inżynierów pogrążonych w dyskusji na temat wewnętrznej kanalizacji.
– Tak, może – mówił Jamie z powątpiewaniem. – Tylko nie wiem, czy uda nam się zdobyć wszystko, czego będziesz potrzebować, zanim nadejdą chłody. Właśnie zacząłem kopać nowy wychodek, na razie to nam wystarczy. A potem, na wiosnę…
Brianna odpowiedziała coś, czego nie dosłyszałam, i po chwili stanęli przed nami, otoczeni aureolą płomieni, tak bardzo do siebie podobni. Ogień rzucał migotliwe refleksy na ich długie nosy i rude włosy. Roger poruszył się i wstał. Ja też podniosłam się ostrożnie. Mandy w moich ramionach była bezwładna jak jej szmaciana lalka Esmeralda.
– Jest cudownie, mamo – powiedziała Bree i otoczyła mnie ramionami. Mandy znalazła się pomiędzy nami. Ciało Bree było silne i łagodne. Przez chwilę trzymała mnie w mocnym uścisku, po czym pochyliła głowę i pocałowała mnie w czoło.
– Kocham cię – powiedziała miękko i ochryple.
– Ja też cię kocham, córeczko – odrzekłam przez zaciśnięte gardło i dotknęłam jej zmęczonej, promiennej twarzy.
Cofnęła się, wzięła ode mnie Mandy i wprawnie umieściła sobie na ramieniu.
– Chodź, kolego – powiedziała do Jema, delikatnie szturchając go czubkiem buta. – Czas do łóżka.
Wymruczał coś sennie i na wpół uniósł głowę, po czym znów ją opuścił i natychmiast głęboko zasnął.
– W porządku, wezmę go. – Roger odsunął Jamiego, wziął Jema w ramiona i podniósł się ze stęknięciem. – Wy też idziecie? Mogę wrócić i zgasić ognisko, jak tylko położę Jema.
Jamie pokręcił głową, obejmując mnie ramieniem.
– Nie, nie zawracaj sobie głowy. Posiedzimy tu chwilę i popatrzymy na ogień.
Ruszyli powoli w dół wzgórza, powłócząc nogami, przy akompaniamencie brzęknięć dochodzących z torby Brianny. Chata Higginsów, gdzie mieli spędzić noc, świeciła jak iskierka w ciemności; widocznie Amy zapaliła lampę i odsunęła skórę z okna.
Jamie wciąż trzymał w ręce dłuto; ze wzrokiem utkwionym w znikających plecach córki podniósł je i pocałował, tak jak kiedyś całował przede mną rękojeść sztyletu, i wiedziałam, że to też jest święta obietnica. Wsunął dłuto do sporranu i objął mnie od tyłu, opierając brodę na czubku mojej głowy, tak byśmy oboje mogli za nimi patrzeć.
– O czym myślisz, Angliszko? – zapytał cicho. – Widziałem twoje oczy; są zachmurzone.
Oparłam się o niego. Jego ciepłe ciało było jak bastion za moimi plecami.
– O dzieciach – powiedziałam z wahaniem. – Oni… to znaczy, wspaniale, że tu są. Myślałam, że już nigdy ich nie zobaczymy, a tu nagle… – Przełknęłam ślinę, przejęta oszałamiającą radością; nieoczekiwanie znów poczułam się, poczuliśmy się częścią czegoś tak niezwykłego jak rodzina. – Patrzeć, jak Jem i Mandy dorastają, znów mieć przy sobie Bree i Rogera…
– Tak – potwierdził z uśmiechem. – Ale?
Potrzebowałam chwili, żeby zebrać myśli i ująć je w słowa.
– Roger powiedział, że w ich czasach stało się coś złego. Rozumiesz, to musiało być coś naprawdę strasznego.
– Tak – odrzekł twardszym tonem. – Brianna też o tym mówiła. Ale wiesz, _nighean_, oni żyli w tym czasie już wcześniej. Chodzi mi o to, że wiedzą… jak tu jest, co będzie.
Miał na myśli trwającą wojnę. Uścisnęłam jego dłonie zaplecione wokół mojego ciała.
– Nie sądzę, by wiedzieli – powiedziałam cicho, patrząc na rozległą polanę u stóp zbocza, gdzie zniknęli w mroku. – Nikt nie wie, kto tego nie przeżył.
– Tak. – Zamilkł z dłonią opartą o mój bok, w miejscu, gdzie pod Monmouth kula muszkietu pozostawiła bliznę. – Tak – powtórzył po dłuższej chwili. – Wiem, o co ci chodzi, Angliszko. Kiedy zobaczyłem Briannę, myślałem, że serce mi pęknie, wiedziałem, że to naprawdę ona i dzieci… ale mimo tej radości… widzisz, okropnie za nimi tęskniłem, ale pocieszała mnie myśl, że są bezpieczni. A teraz…
Urwał i poczułam przy swoim ciele bicie jego serca, powolne i miarowe. Odetchnął głęboko i naraz ogień wystrzelił w górę, wyrzucając snop iskier, które znikły w mroku. Drobne przypomnienie o wojnie, która powoli narastała wokół nas.
– Patrzę na nich – powiedział – i moje serce nagle wypełnia się…
– Grozą – szepnęłam, obejmując go mocno. – Czystą grozą.
– Tak – potwierdził. – Właśnie tak.
Staliśmy tak przez jakiś czas, patrząc w mrok na dole i czekając, aż wróci do nas radość. Okno chaty Higginsów wciąż jarzyło się miękko po drugiej stronie polany.
– W tej chacie jest dziewięć osób – zauważyłam. Głęboko wciągnęłam w płuca chłodną, pachnącą świerkami noc, wyobrażając sobie zaduch i wilgotne ciepło emanujące z dziewięciu śpiących ciał, zajmujących każdy cal powierzchni, oraz z kociołka i czajnika na palenisku.
Drugie okno rozjarzyło się w ciemności.
– Czworo z nich to nasi. – Jamie zaśmiał się cicho.
– Mam nadzieję, że dom się nie spali. – Ktoś dołożył świeżego drewna do ognia i nad kominem zaczęły tańczyć iskry.
– Nie spali się. – Odwrócił mnie twarzą do siebie. – Chcę cię, _a nighean_ – powiedział cicho. – Położysz się ze mną? To może być ostatnia okazja, kiedy jesteśmy sami.
Otworzyłam usta, żeby powiedzieć: „Oczywiście!”, ale zamiast tego szeroko ziewnęłam i zakryłam usta dłonią.
– Ojej. Naprawdę nie chciałam.
Śmiał się niemal bezgłośnie. Potrząsnął głową, wygładził wymiętą derkę, na której siedziałam, przyklęknął na niej i wyciągnął do mnie rękę.
– Chodź, połóż się ze mną i popatrz przez chwilę na gwiazdy, Angliszko. Jeśli za pięć minut nie będziesz jeszcze spać, zdejmę z ciebie ubranie i wezmę cię nagą w świetle księżyca.
– A jeśli zasnę? – Zrzuciłam buty i ujęłam jego rękę.
– Wtedy nie będę sobie zawracał głowy rozbieraniem cię.
Ogień nieco przygasł, ale wciąż palił się równo; ciepły podmuch dotykał mojej twarzy i unosił włosy na skroniach. Gwiazdy były wyraźne i jasne jak diamenty rozsypane przez jakichś niebiańskich włamywaczy. Podzieliłam się tą obserwacją z Jamiem; odpowiedział bardzo lekceważącym szkockim mruknięciem, ale potem położył się obok mnie, wzdychając z zadowoleniem na widok nieba.
– Ano tak, ładnie wyglądają. Widzisz tam Kasjopeję?
Spojrzałam mniej więcej w tym kierunku i pokręciłam głową.
– Zupełnie nie umiem odróżniać gwiazdozbiorów. Widzę Wielki Wóz i zwykle udaje mi się rozpoznać Pas Oriona, ale w tej chwili za nic nie mogę go znaleźć. I gdzieś tam są Plejady, prawda?
– To część Byka, tam, zaraz obok myśliwego. – Wyciągnął rękę. – A to jest Żyrafa.
– Och, nie mów głupstw. Nie ma konstelacji Żyrafy, słyszałabym o tym.
– Właściwie teraz jej nie widać, ale jest. A jeśli się zastanowić, czy to bardziej niedorzeczne od tego, co wydarzyło się dzisiaj?
– Nie – powiedziałam cicho. – Na pewno nie.
Otoczył mnie ramieniem. Obróciłam się, oparłam policzek na jego piersi i w milczeniu patrzyliśmy na gwiazdy, wsłuchani w szum wiatru w gałęziach drzew i powolne bicie naszych serc.
Wydawało się, że minęło dużo czasu, nim Jamie poruszył się i westchnął.
– Chyba nigdy nie widziałem takich gwiazd od tamtej nocy, kiedy spłodziliśmy Faith.
Uniosłam głowę ze zdziwienia. Rzadko wspominaliśmy o Faith – urodziła się martwa, ale była głęboko wrośnięta w nasze serca – chociaż każde z nas zdawało sobie sprawę z uczuć drugiego.
– Wiesz, kiedy została poczęta? Nawet ja tego nie wiem.
Powoli przesunął dłonią po moich plecach, zataczając palcami kółka przy dolnej części kręgosłupa. Gdybym była kotem, pomachałabym ogonem tuż przed jego nosem.
– No cóż, pewnie mogę się mylić, ale zawsze mi się wydawało, że to była ta noc w opactwie, kiedy przyszedłem do twojego łóżka. Na końcu korytarza było wysokie okno i idąc do ciebie, patrzyłem na gwiazdy. Pomyślałem, że to może być znak dla mnie, żebym jasno widział swoją drogę.
Przez chwilę błądziłam po omacku pośród wspomnień. Rzadko wracałam myślami do tego czasu w opactwie Świętej Anny, kiedy niemal udało mu się umrzeć. To był przerażający czas. Dni pełne strachu i zamieszania, przechodzące jeden w drugi, noce czarne od rozpaczy i desperacji. A jednak kiedy spojrzałam wstecz, napotkałam garść żywych obrazów, wyróżniających się z tła jak iluminowane inicjały na stronie starego łacińskiego manuskryptu.
Twarz ojca Anzelma, blada w blasku świec, oczy błyszczące współczuciem, a potem narastającym zachwytem, gdy słuchał mojej spowiedzi. Dłonie opata, delikatne jak skrzydła kolibra, dotykały czoła, oczu, ust i dłoni Jamiego, znacząc umierającego siostrzeńca krzyżmem świętym ostatniego namaszczenia. Cisza w mrocznej kaplicy, gdzie modliłam się o jego życie i usłyszałam odpowiedź na moją modlitwę.
Wśród tych chwil była noc, kiedy się obudziłam i zobaczyłam, jak stoi przy moim łóżku niczym blade widmo, nagi i przemarznięty, tak słaby, że ledwo mógł chodzić, ale znów pełen życia i upartej determinacji, która nigdy go nie opuszczała.
– Więc pamiętasz Faith? – Na wzmiankę o niej mimowolnie położyłam dłoń na brzuchu. Nigdy nie zobaczył naszej córki; czuł tylko, jak kopie i porusza się we mnie.
Dotknął ustami mojego czoła i spojrzał na mnie.
– Wiesz chyba, że tak?
– Wiem. Chciałam tylko, żebyś powiedział coś więcej.
– Och, mam taki zamiar. – Oparł się na łokciu, przygarnął mnie bliżej i okrył swoim pledem.
– To też pamiętasz? – zapytałam, ściągając z siebie tkaninę, którą na mnie narzucił. – Jak okryłeś mnie swoim pledem tamtej nocy, kiedy się poznaliśmy?
– Żebyś nie zamarzła? Ano tak. – Pocałował mnie w kark. – W opactwie to ja zamarzałem. Wyczerpywałem wszystkie siły, próbując chodzić, a ty nie pozwalałaś mi nic zjeść, więc umierałem z głodu i…
– Przecież wiesz, że to nieprawda! Ty…
– Czy ja mógłbym cię okłamać, Angliszko?
– Owszem, jak najbardziej mógłbyś – odrzekłam. – Okłamujesz mnie cały czas. Ale mniejsza o to. Marzłeś i umierałeś z głodu, i zamiast poprosić brata Paula o koc albo o miskę czegoś gorącego, nagle postanowiłeś powlec się nago ciemnym kamiennym korytarzem i wejść do mojego łóżka.
– Niektóre rzeczy są ważniejsze od jedzenia, Angliszko. – Jego dłoń stanowczo spoczęła na moim pośladku. – Musiałem się przekonać, czy kiedykolwiek jeszcze będę mógł z tobą spać. To było wtedy ważniejsze od wszystkiego innego. Pomyślałem, że jeśli mi się nie uda, to po prostu wyjdę na śnieg i już nie wrócę.
– Oczywiście nie przyszło ci do głowy zaczekać jeszcze kilka tygodni i odzyskać siły.
– Cóż, byłem prawie pewny, że dam radę dojść do twojego pokoju, trzymając się ścian, a resztę robiłbym na leżąco, więc po co miałem czekać? – Dłoń na moim tyłku zaczęła się bezwiednie poruszać. – Pamiętasz tamtą noc.
– To było jak kochanie się z bryłą lodu. – Tak było. Serce ściskała mi czułość i wstąpiła w nie nowa nadzieja. – Chociaż po pewnym czasie odtajałeś.
Na początku tylko trochę. Wtuliłam go mocno w siebie, starając się wytworzyć jak najwięcej ciepła. Ściągnęłam koszulę, żeby dotykać go jak największą powierzchnią skóry. Przypomniałam sobie twardą, ostrą krzywiznę jego kości biodrowej i guzki kręgosłupa pokryte świeżymi, chropowatymi bliznami.
– Prawie cię nie było, sama skóra i kości.
Obróciłam się i przyciągnęłam go blisko, chcąc się pokrzepić jego obecnym ciepłem w obliczu chłodu wspomnień. Był ciepły. I żywy. Bardzo żywy.
– Pamiętam, że przełożyłaś przeze mnie nogę, żebym nie wypadł z łóżka. – Powolnym ruchem pogładził mnie po udzie i usłyszałam w jego głosie śmiech, chociaż twarz była tylko ciemną plamą na tle ognia, który rzucał refleksy na jego włosy.
– To łóżko było wąskie. – Ciasna klasztorna prycza, na której ledwie mieściła się jedna normalnej wielkości osoba. A Jamie, nawet wychudzony, zajmował dużo miejsca.
– Chciałem przewrócić cię na plecy, Angliszko, ale bałem się, że oboje spadniemy na podłogę, i… no cóż, nie byłem pewny, czy dam radę utrzymać się na górze.
Trząsł się wtedy z zimna i słabości, a teraz zdałam sobie sprawę, że pewnie również ze strachu. Sięgnęłam po dłoń opartą na moim biodrze, podniosłam ją do ust i ucałowałam kostki. Palce, zimne od wieczornego powietrza, zacisnęły się na moich, ciepłych.
– Udało ci się – powiedziałam miękko i obróciłam się na plecy, pociągając go na siebie.
– Ledwo co – mruknął, przedzierając się przez warstwy kołdry, pledu, koszuli i halki. Obydwoje westchnęliśmy głęboko. – O Jezu, Angliszko.
Poruszył się, tylko odrobinę.
– Jak ja się czułem – szepnął. – Wtedy. Myślałem, że już nigdy nie będę cię miał, a potem…
Udało mu się, ale ledwo co.
– Myślałem, że… chciałem to zrobić, nawet gdyby to miała być ostatnia rzecz w moim życiu…
– Niewiele brakowało – odszepnęłam, obejmując jego tyłek, mocny i krągły. – Przez chwilę naprawdę myślałam, że umarłeś, dopóki nie zacząłeś się ruszać.
– Byłem pewien, że umieram – przyznał z cieniem śmiechu. – Boże, Claire… – Zatrzymał się na chwilę, opadł niżej i przycisnął czoło do mojego. Zrobił to też tamtej nocy, zimny i wściekle zdesperowany, a ja miałam wtedy wrażenie, że tchnęłam w niego moje własne życie. Jego usta, miękkie i rozchylone, pachniały lekko piwem zmieszanym z jajkiem; tylko to był w stanie utrzymać w żołądku.
– Chciałem… – szeptał. – Chciałem ciebie. Musiałem cię mieć. Ale kiedy znalazłem się w tobie, chciałem…
Westchnął i wsunął się głębiej.
– Tam, wtedy, myślałem, że umrę od tego. I chciałem umrzeć. Chciałem odejść, będąc w tobie. – Jego głos się zmienił; wciąż był miękki, ale również odległy, pełen dystansu, i wiedziałam, że oddalił się od chwili obecnej, wrócił do zimnej, kamiennej ciemności i paniki, do strachu i przytłaczającej potrzeby.
– Chciałem wlać się w ciebie, żeby to była ostatnia rzecz, jaką poczuję, ale potem zacząłem i wiedziałem, że tak się nie stanie, że będę żył, ale zostanę w tobie na zawsze. Że dam ci dziecko.
Przy tych słowach wrócił do teraźniejszości i do mnie. Obejmowałam go mocno; w moich ramionach był duży, solidny i silny, ale poddał się, drżąc bezradnie. Poczułam własne ciepłe łzy, które wezbrały i stygnąc, spływały mi we włosy.
W jakiś czas później poruszył się i przetoczył na bok. Na moim brzuchu wciąż spoczywała wielka dłoń.
– Dałem radę, prawda? – Uśmiechnął się lekko, z twarzą złagodzoną blaskiem ognia.
– Dałeś radę – potwierdziłam. Naciągnęłam na nas pled i leżałam obok niego, zadowolona, w świetle gasnącego płomienia i odwiecznych gwiazd.3. Sielsko, wiejsko i bardzo romantycznie
Słońce ledwie wzeszło, ale Jamiego nie było już długo. Obudziłam się na chwilę, kiedy pocałował mnie w czoło i szepnął, że wybiera się na polowanie z Brianną, pocałował mnie jeszcze w usta i zniknął w zimnej ciemności. Dwie godziny później znów się obudziłam w ciepłym gnieździe podarowanych przez rodziny Crombie i Lindsay starych kołder, które służyły nam za łóżko. Usiadłam ze skrzyżowanymi nogami w samej koszuli, palcami wygarniając z włosów liście i źdźbła trawy i ciesząc się rzadką przyjemnością powolnego budzenia; zwykle rankiem czułam się tak, jakby wystrzelono mnie z armaty.
Pomyślałam z dreszczykiem ekscytacji, że kiedy dom będzie się już nadawał do zamieszkania i umieścimy w nim wszystkich MacKenzie, a także Germaina, syna Fergusa i Marsali, oraz Fanny, sierotę, która została z nami po okropnej śmierci swojej siostry, poranki znów zaczną przypominać wylot nietoperzy z jaskini Carlsbad, który widziałam kiedyś w filmie przyrodniczym Disneya. Na razie jednak świat był jasny i wypełniony spokojem.
Jaskrawoczerwona biedronka spadła z moich włosów na przód koszuli, kładąc kres tym rozmyślaniom. Zerwałam się i strząsnęłam ją na wysoką trawę przy Wielkiej Kłodzie. Na chwilę weszłam w krzaki i wróciłam z pęczkiem górskiej mięty. W wiadrze zostało jeszcze dość wody na kubek herbaty, więc położyłam miętę na płaskiej powierzchni, którą Jamie wyciosał na jednym końcu pnia wielkiej powalonej topoli i która służyła jako stół roboczy oraz miejsce do przygotowywania jedzenia, rozpaliłam ogień i ustawiłam czajnik wewnątrz kręgu osmalonych kamieni.
Na drugim końcu polany z komina chaty Higginsów uniosła się cienka smużka dymu, jak wąż z koszyka zaklinacza; ktoś rozniecił przygaszony na noc żar.
Kto będzie moim pierwszym gościem dzisiejszego ranka? Być może Germain; ostatniej nocy spał w chacie Higginsów razem z Jemmym, ale nie był rannym ptaszkiem, podobnie jak ja. Fanny nocowała dalej, u wdowy Donaldson i jej licznych dzieci; przyjdzie później.
Pewnie Roger, pomyślałam i poczułam radość w sercu. Roger i dzieci.
Płomienie lizały blaszany czajnik. Podniosłam pokrywkę i wrzuciłam do wody sporą garść liści mięty, otrząsając najpierw łodygi, by się pozbyć pasażerów na gapę. Resztę związałam nitką i powiesiłam wśród innych ziół pod stropem mojego prowizorycznego gabinetu, który składał się z czterech tyczek z kratą na górze, przyrzuconą z wierzchu gałęziami choiny, by dawały cień i schronienie. Miałam dwa zydle – jeden dla mnie, drugi dla aktualnego pacjenta – i mały, prymitywny stolik na narzędzia, które potrzebowałam mieć pod ręką. Jamie ustawił obok coś w rodzaju płóciennego namiotu, żeby zapewnić prywatność pacjentom, którzy tego potrzebowali, a także jako składzik na żywność i leki przechowywane w beczkach, słoikach lub skrzynkach odpornych na zakusy szopów.
Było tu wiejsko, sielsko i bardzo romantycznie – pośród robactwa, w błocie po kostki, na łasce żywiołów. Od czasu do czasu jeżyły mi się włoski na karku i czułam, że patrzy na mnie jakieś stworzenie, które zastanawia się, czy nadaję się do zjedzenia. Mimo wszystko było romantycznie.
Spojrzałam tęsknie na nowe fundamenty.
Dom miał mieć dwa porządne kominy z polnych kamieni; jeden był już w połowie zbudowany i stał jak mocny monolit pośród drewnianego szkieletu czegoś, co wkrótce – jak miałam nadzieję – stanie się naszą kuchnią i jadalnią. Jamie zapewnił mnie, że w ciągu najbliższych kilku tygodni postawi ściany dużego pokoju i przybije tymczasowy dach z płótna, żebyśmy mogli znów spać i gotować w pomieszczeniu. Pozostała część domu…
To mogło zależeć od wspaniałych wyobrażeń, które zrodziły się w głowach jego i Brianny podczas rozmowy poprzedniego wieczoru. Niejasno przypominałam sobie jakieś szalone uwagi na temat cementu i wewnętrznej kanalizacji; miałam nadzieję, że te pomysły nie zakorzenią się w ich umysłach zanadto, przynajmniej dopóki nie będziemy mieli dachu nad głową i podłogi pod stopami. Z drugiej strony…
Dźwięk głosów na ścieżce pode mną wskazywał na przybycie oczekiwanego towarzystwa. Uśmiechnęłam się. Z drugiej strony mielibyśmy do pomocy jeszcze dwie pary doświadczonych i kompetentnych rąk.
W zasięgu mojego wzroku ukazała się rozczochrana ruda głowa Jema. Na mój widok uśmiechnął się szeroko.
– Babciu! – wykrzyknął, wymachując nieco pokruszonym ciastkiem kukurydzianym. – Przynieśliśmy ci śniadanie!
Śniadanie, które mi przynieśli, było obfite jak na moje aktualne standardy: dwa świeże ciastka kukurydziane, pieczone na blasze placuszki z siekanego mięsa zawinięte w liście łopianu, jeszcze gorące jajko na twardo i na dnie słoika ćwierć cala zeszłorocznego dżemu z borówek zrobionego przez Amy.
– Pani Higgins mówiła, żeby jej odnieść pusty słoik – poinformował Jemmy, podając mi go. Jednym okiem zerkał na słoik, drugim na Wielką Kłodę, poprzedniego wieczoru skrytą w ciemności. – Ojej! Co to za drzewo?
– Topola – wyjaśniłam, przymykając oczy z rozkoszy po pierwszym kęsie placuszka. Wielka Kłoda miała około sześćdziesięciu stóp długości. Była jeszcze sporo dłuższa, ale Jamie ciął ją od góry na budowę i na opał. – Twój dziadek mówi, że to drzewo, zanim upadło, musiało mieć ponad sto stóp wysokości.
Mandy próbowała wdrapać się na kłodę; Jem lekko ją podsadził, a potem pochylił się i powiódł wzrokiem wzdłuż pnia, który w większości był gładki i jasny, a tu i ówdzie poznaczony resztkami kory oraz dziwnymi zagajnikami mchu i grzybów.
– Przewróciło się podczas burzy?
– Tak – powiedziałam. – Piorun uderzył w wierzchołek, ale nie wiem, czy upadło podczas tej samej burzy. Mogło uschnąć od pioruna, a potem następna wielka burza je zwaliła. Leżało już, kiedy wróciliśmy do Ridge. Mandy, bądź ostrożna!
Stanęła na pniu i ruszyła przed siebie, wyciągając ręce na boki jak gimnastyczka i stawiając jedną stopę przed drugą. W tej części pień miał dobre pięć stóp średnicy; było na nim dużo miejsca, ale gdyby spadła, mocno by się potłukła.
– Chodź, kochanie. – Roger, który z zainteresowaniem oglądał fundamenty domu, podszedł i zdjął ją z kłody. – Może pójdziecie z Jemem nazbierać drewna dla babci? Pamiętasz, jak wygląda dobre drewno na opał?
– Jasne, że tak – odrzekł Jem z dumą. – Pokażę jej.
– Ja wiem! – naburmuszyła się Mandy.
– Ty będziesz wypatrywać węży – poinformował ją.
Natychmiast się ożywiła, zapominając o urazie.
– Chcę zobaczyć węża!
– Jem… – zaczął Roger, ale Jemmy tylko przewrócił oczami.
– Wiem, tato. Jak zobaczymy małego węża, to pozwolę jej dotknąć, ale tylko kiedy nie będzie miał grzechotki ani białego pyska.
– O Jezu – wymamrotał Roger, patrząc za nimi, gdy oddalali się ramię w ramię.
Przełknęłam resztę kukurydzianego ciastka, zlizałam słodki dżem z kącika ust i spojrzałam na niego ze współczuciem.
– Nikt nie zginął, kiedy ostatnio tu byliście – powiedziałam. Otworzył usta, ale znów je zamknął i wtedy sobie przypomniałam, że Mandy omal nie umarła. Cokolwiek sprowadziło ich tu znowu…
– W porządku – odparł stanowczo, najwyraźniej dostrzegając lęk na mojej twarzy. Uśmiechnął się lekko, ujął mnie pod łokieć i pociągnął w cień mojego gabinetu. – W porządku – powtórzył i odchrząknął. – Nic nam się nie stało – dodał już głośniej. – Wszyscy jesteśmy tutaj, cali i zdrowi. W tej chwili nic innego nie ma znaczenia.
– No dobrze – odrzekłam, tylko trochę uspokojona. – Nie będę pytać.
Roześmiał się. Jego zmęczona twarz w rozproszonym świetle znów wydawała się młoda.
– Powiemy ci – zapewnił. – Ale większa część tej historii właściwie należy do Bree; powinnaś to usłyszeć od niej. Ciekaw jestem, na co ona i Jamie polują?
– Pewnie na siebie nawzajem. – Uśmiechnęłam się. – Usiądź. – Dotknęłam jego ramienia i obróciłam go w stronę wysokiego stołka.
– Na siebie nawzajem? – Usadowił się wygodnie, podwijając stopy pod siebie.
– Czasami, kiedy nie widziałeś kogoś przez dłuższy czas, nie wiadomo, co powiedzieć i jak ze sobą rozmawiać, szczególnie gdy jest to ktoś dla ciebie ważny. Trzeba trochę czasu, żeby znów poczuć się swobodnie; jest łatwiej, jeśli robi się coś razem. Pozwól, że obejrzę twoje gardło, dobrze?
– Nie czujesz się jeszcze swobodnie, rozmawiając ze mną? – zapytał lekko.
– Ależ tak – zapewniłam go. – Lekarze nigdy nie mają problemu z rozmawianiem z ludźmi. Na początek każesz im się rozebrać i to przełamuje lody. Kiedy trochę ich poszturchasz i pozaglądasz we wszystkie otwory ciała, rozmowa jest już zwykle dość ożywiona, nawet jeśli nie zawsze swobodna.
Roześmiał się, ale jego palce bezwiednie zacisnęły się na koszuli, ściągając materiał przy szyi.
– Prawdę mówiąc – rzekł, starając się zachować powagę – przyjechaliśmy ze względu na darmową opiekę nad dziećmi. Przez ostatnie cztery miesiące nie oddalaliśmy się od nich dalej niż na dwa metry. – Roześmiał się, zakrztusił i rozkaszlał.
Z uśmiechem położyłam rękę na jego dłoni. Odwzajemnił uśmiech, choć z mniejszą pewnością niż wcześniej, cofnął rękę, szybko rozpiął koszulę i głośno odchrząkując, odsunął materiał od szyi.
– Nie martw się – powiedziałam. – Mówisz znacznie lepiej niż wtedy, kiedy widzieliśmy się ostatnio.
Naprawdę tak było, ku mojemu zaskoczeniu. Głos wciąż mu się łamał, był chrapliwy i szorstki, ale mówił z dużo mniejszym wysiłkiem i nie wydawało się już, że ten wysiłek sprawia mu nieustanny ból.
Podniósł wyżej głowę, a ja ostrożnie dotknęłam jego szyi tuż pod szczęką. Niedawno się golił; skórę wciąż miał chłodną i lekko wilgotną. Poczułam zapach mydła do golenia, które zrobiłam dla Jamiego, aromatyzowanego jagodami jałowca; widocznie Jamie przyniósł mu to mydło rankiem. Ten drobny gest wydawał się niemal rytualny; poruszył mnie wyraz nadziei w oczach Rogera – nadziei, którą próbował ukryć.
– Poznałem lekarza – powiedział ochryple. – W Szkocji. Nazywał się Hector McEwan. Był… jednym z nas.
Moje palce zatrzymały się w ruchu, podobnie jak serce.
– Chcesz powiedzieć, że był podróżnikiem?
Pokiwał głową.
– Muszę ci o nim opowiedzieć. O tym, co zrobił. Ale to może trochę poczekać.
– O tym, co zrobił – powtórzyłam. – Tobie?
– Ano tak. Chociaż najpierw Buckowi…
Już miałam zapytać, co się stało z Buckiem, kiedy naraz z napięciem spojrzał mi w oczy.
– Widziałaś kiedyś niebieskie światło? – zapytał. – To znaczy dotykając pacjenta, żeby go uleczyć?
Poczułam gęsią skórkę na ramionach i na karku. Musiałam zdjąć palce z jego szyi, bo zaczęły drżeć.
– Sama tego nie potrafię – powiedziałam ostrożnie. – Ale widziałam. Raz.
Ujrzałam to ponownie oczami wyobraźni, tak żywo, jakbym znów znalazła się w mroku łóżka w L’Hôpital des Anges, kiedy poroniłam Faith i umierałam na gorączkę połogową. Mistrz Raymond położył na mnie ręce i widziałam kości własnego ramienia, przeświecające na niebiesko przez warstwy ciała.
Odepchnęłam od siebie tę wizję, jakby parzyła, i zdałam sobie sprawę, że Roger ściska moją dłoń.
– Nie chciałem cię przestraszyć.
– Nie przestraszyłeś mnie – odrzekłam niezbyt zgodnie z prawdą. – Po prostu jestem w szoku. Nie myślałam o tym od lat.
– Ja byłem wystraszony jak diabli – przyznał szczerze i puścił moją rękę. – Po tym, jak zrobił to, co zrobił, z sercem Bucka, bałem się z nim rozmawiać, ale wiedziałem, że muszę. Kiedy go dotknąłem, wiesz, żeby go zatrzymać; szedłem za nim ścieżką, on zamarł, a potem odwrócił się i przyłożył rękę do mojej piersi. – Machinalnie zrobił to samo. – I wtedy… powiedział do mnie to samo, co wcześniej do Bucka: _Cognosco te_. To znaczy: poznaję cię – wyjaśnił na widok pustki na mojej twarzy. – Po łacinie.
– Poznał, kim jesteś, po jednym dotyku? – Przez moje ramiona przebiegało dziwne wrażenie. Właściwie nie był to strach, lecz coś w rodzaju grozy.
– Tak. Ja nie wiedziałem nic o nim – dodał pospiesznie. – Nie czułem wtedy nic dziwnego, ale przyglądałem się uważnie wcześniej, kiedy położył rękę na piersi Bucka… Buck dostał jakiegoś ataku serca, kiedy przeszliśmy przez kamienie…
– Przeszedł razem z tobą, Bree i…?
Roger bezradnie wzruszył ramionami.
– Nie, to było… wcześniej. W każdym razie z Buckiem było źle i ludzie, którzy wzięli go do domu, posłali po lekarza, po tego Hectora McEwana. A on położył rękę na piersi Bucka i… leciutko nią poruszał… i zobaczyłem, naprawdę, Claire, widziałem to, z jego palców wychodziło blade niebieskie światło i przenikało przez całą dłoń.
– Jezu Chryste Roosevelcie Święty.
Roześmiał się.
– Ano właśnie. Ale nikt inny tego nie widział – dodał i uśmiech zniknął z jego twarzy. – Tylko ja.
Powolnym ruchem potarłam dłonią o dłoń, wyobrażając to sobie.
– Buck. Zakładam, że przeżył? Bo pytałeś, czy go widzieliśmy.
Twarz Rogera zmieniła się i w oczach mignął cień.
– Przeżył. Wtedy. Ale kiedy znalazłem Bree i dzieci, rozdzieliliśmy się. To…
– Długa historia – dokończyłam za niego. – Lepiej z tym poczekać, aż Jamie i Bree wrócą z polowania. Ale co do tego doktora McEwana. Czy mówił ci coś o… błękitnym świetle? – Dziwnie się czułam, wypowiadając te słowa, a jednak potrafiłam to sobie wyobrazić; dłonie lekko mi mrowiły na tę myśl. Spojrzałam na nie mimowolnie; nie, wciąż były różowe.
Roger pokręcił głową.
– Nie, niezbyt wiele. Nie słowami. Ale… położył mi rękę na szyi. – Podniósł dłoń i dotknął poszarpanej blizny pozostawionej przez katowski sznur. – I… coś się stało – dodał cicho.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Walt Whitman, _I Sing the Body Electric_ (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczy).
2. William Shakespeare, _Otello_, w przekładzie Stanisława Barańczaka.
3. Morawski, Morawianie – w tym przypadku Bracia morawscy, Ewangelicka Jednota Braterska, herrnhuci (cz. _Jednota bratrská_, niem. _Evangelische Brüder-Unität_, łac. _Unitas Fratrum_) – ewangelicka wspólnota kościelna ukształtowana w XVIII wieku w Niemczech, nawiązująca do doktryny i tradycji braci czeskich.
4. Dr. Seuss, _Kto zje zielone jajka sadzone_, w przekładzie Stanisława Barańczaka.