Powiem Wam, co o tym myślę - ebook
Powiem Wam, co o tym myślę - ebook
Ponadczasowy zbiór ikonicznych tekstów Joan Didion, pochodzących z lat 1968–2000, poruszających tematy, które przez lata stały się znakiem rozpoznawczym jej pisarstwa: kobiety, prasa, polityka, autorefleksja.
Te wnikliwe, poruszające, a momentami prorocze artykuły i eseje dają wgląd w błyskotliwy umysł jednej z najwybitniejszych współczesnych pisarek. Najbardziej oczekiwana książka roku 2021 według Vogue’a, TIME’a, Bustle, The New York Timesa i wielu innych.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66997-47-9 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Specyficznym aspektem literatury faktu Joan Didion jest to, że znaczna część jej prac brzmi jak fikcja. A bardziej konkretnie, ma w sobie metaforyczną moc wielkiej beletrystyki. Podczas gdy młodsze pokolenia mogą odczytywać mistrzynię jako swego rodzaju okno na mityczne lata sześćdziesiąte albo powiedzmy 11 września, nie można nie zauważyć również, jak jej analiza uprzedzeń rasowych i sprawy piątki z Central Parku¹, Salwadoru z czasów Reagana lub aroganckiej, brutalnej, białej, męskiej niefrasobliwości, charakteryzującej niesławną grupę Spur Posse² w Lakewood w stanie Kalifornia z początku lat dziewięćdziesiątych antycypowała głęboko niepokojącą politykę współczesną. I chociaż dalekowzroczność Didion wyraźnie ujawnia się w kilku z jej wczesnych esejów, zgromadzonych w tej książce, zawierającej dwanaście wcześniej niepublikowanych w zbiorach dzieł – esejów sięgających od sprawozdania z 1968 r. dotyczącego Anonimowych Hazardzistów po analizę fenomenu Marthy Stewart, opublikowaną trzydzieści dwa lata później – te wczesne prace są wyjątkowo ciekawe ze względu na to, jak słynna obecnie chłodna i zmienna perspektywa autorki ustępuje Didion Opiniodawczyni. Fragment tekstu Alicia i prasa podziemna z 1968 r.:
Jedyne amerykańskie gazety, które nie pozostawiają mnie w szponach dogłębnego, fizycznego przekonania, że mojej tkance mózgowej odcięto dopływ tlenu, prawdopodobnie kablem Associated Press, to Wall Street Journal, Free Press i Open City z Los Angeles oraz East Village Other. Mówię wam to nie po to, żeby robić z siebie zabawną ekscentryczkę, perwersyjną, eklektyczną i, cóż, ekscytującą we wszystkich swych gustach; mówię tu o czymś otępiającym i kuriozalnym, o niezdolności nas wszystkich do rozmawiania ze sobą w jakikolwiek bezpośredni sposób, o porażce amerykańskich gazet, jeśli chodzi o „nawiązanie kontaktu”.
Fragment ten jest wyjątkowy z wielu powodów, przy czym najważniejszym, oprócz zdecydowanie emfatycznego, rozdrażnionego tonu i dawnych czasów, jakie przywodzą na myśl tytuły w stylu East Village Other, jest wyłożenie przez Didion nieco dalej w tekście swego rodzaju etosu pisarskiego:
Free Press, EVO, Berkeley Barb i wszystkie inne gazety tabloidowych rozmiarów, odzwierciedlające szczególne zainteresowania młodych i niepowiązanych – ich cechą szczególną jest fakt, że pozbawione są konwencjonalnych postaw prasowych, z których tak wiele opiera się na dość pozornym „obiektywizmie”. Nie zrozumcie mnie źle: bardzo podziwiam obiektywizm, ale nie widzę, w jaki sposób miałby on zostać osiągnięty, jeśli czytelnik nie rozumie konkretnej tendencyjności autora. Udawanie przez piszącego, że nie ma żadnej, przydaje całemu przedsięwzięciu kłamliwości, która nigdy nie skaziła Wall Street Journal i nie skaża jeszcze prasy podziemnej. Jeśli autor piszący do podziemnej gazety coś popiera albo czegoś nie popiera, to o tym mówi, dość często zamiast mówić kto, co, gdzie, kiedy i jak.
Oczywiście część wyjątkowego charakteru dzieł Didion wiąże się z jej odmową udawania, że nie istnieje. Od czasu, kiedy zaczęła pisać konkretnie dla Saturday Evening Post – wraz z mężem, Johnem Gregorym Dunnem, współdzielili rubrykę pt. Points West w tym czasopiśmie w latach 1964–1969 – po mistrzowskie, późne powieści, takie jak Demokracja z 1984 r., Didion zmagała się z postacią „ja”, czyli z prawdą i perspektywą, która odnosiła się lub przemawiała do niej. Fakt, że odrzucała koncepcję, jakoby świat mógł zostać przefiltrowany przez prawidła dziennikarstwa i wyłonić się po drugiej stronie jako „prawdziwy”, od początku radykalizował literaturę niefabularną Joan Didion. Jej narracyjna literatura faktu to pytanie o prawdę. A jeśli jest ona synonimem czegokolwiek, mówi Didion w kolejnych dziełach, to synonimem koncepcji, że prawda jest tymczasowa, a jedyną rzeczą, która ją potwierdza, jest to, kim jesteś w chwili pisania tego czy tamtego tekstu, a twoje radości, skłonności i uprzedzenia też są częścią pisarstwa. Chociaż kilka z tych tekstów zastało napisanych mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Didion opublikowała niektóre ze swoich słusznie słynnych tekstów reporterskich – jej przełomowy zbiór Dryfując do Betlejem został wydany w 1968 r. – myślę, że to fikcja Didion nauczyła ją, jak wyrażać to, co ją wkurzało, z łagodzącym przekaz humorem i niewielkim, suchym westchnieniem irytacji. W takich powieściach jak Graj jak się da z 1970 r. i w jej wczesnym arcydziele, Modlitewniku z 1977 r., uniesienia młodości zastąpiła smutna wyrozumiałość kobiety doświadczonej, potrafiącej tworzyć bohaterów i narratorów, którzy widzieli, jak do wielu rzeczy dochodzi lub nie dochodzi, i w ogóle. Didion autorka powieści uczyła Didion autorkę literatury faktu.
Kiedy czytasz tekst w jakimś popularnym czasopiśmie lub gazecie, tak naprawdę dostajesz dwóch pisarzy. Jest osoba, która ma coś do powiedzenia, oraz osoba, która musi sprawić, że to coś się zmieści. Rubryki Points West były w większości ograniczone przestrzennie. Didion miała na swój tekst około dwóch tysięcy słów i musiała je wykorzystać, by opisać historię tego, co widziała, czuła, myślała, a oznacza to, że czasem używała jako narzędzia dydaktyzmu. Jednak nawet wtedy potrafiła naprawić ideologiczne zło w swoim własnym rozumowaniu, nie wyrzekając się tajemnicy. Podczas gdy Zyskać spokój ducha opowiada na pozór o ludziach, którzy zmagają się z uzależnieniem od hazardu, tekst przepełnia dorozumiana pogarda Didion dla wszystkiego, co pachnie „samopomocą” w połączeniu ze (znów dorozumianym) kalifornijskim etosem „radź sobie sam, nie skarż się i nie oglądaj za siebie”. „Nie było w tym wszystkim nic szczególnie złego”, pisze o spotkaniach, „a jednocześnie coś było nie tak, coś niepokojącego. Początkowo myślałam, że chodzi po prostu o upodobanie wielu członków do rozpamiętywania, jacy są «bezsilni»”. W końcu jednak Didion pojmuje, co wydaje jej się niepokojące. Frank L., jeden z hazardzistów, o których pisze, świętuje rok wstrzemięźliwości z rodziną i przyjaciółmi. Jest tort. „Nie było łatwo”, mówi zgromadzonym. „Ale przez ostatnie trzy, cztery tygodnie zyskaliśmy w domu pewien… spokój ducha”. I wtedy:
Cóż, to wystarczyło. Szybko wstałam, zanim ktokolwiek zdołał znowu powiedzieć „spokój ducha”, bo jest to wyrażenie, które kojarzy mi się ze śmiercią, i przez wiele dni po tamtym spotkaniu chciałam tylko przebywać w miejscach, gdzie światła były jasne i nikt nie liczył żadnych dni.
Fakt, że autorka może zostać pokonana przez historię, którą opowiada, nie był w 1968 r. szczególną nowością; Norman Mailer, ulubieniec Didion, właśnie w tym roku opublikował The Armies of the Night, sprawozdanie na temat aktywizmu antywojennego w Waszyngtonie i okolicach. Narrację książki prowadził jednak jako „Mailer”, postać w trzeciej osobie, która mimo ekstrawaganckiej osobowości stała w odległości kilku kroków od swojego materiału. We wczesnych esejach zebranych tutaj Didion mówi, że kobiece „ja” – jej oko i „ja”³ – nie potrzebuje takich wybiegów, by snuć opowieść; Didion potrzebowała tylko jakiejś sytuacji, która wywoła reakcję i zapewni jej opowieść, we wszystkich znaczeniach tego słowa. Kryzys egzystencjalny, którego doświadcza pod koniec eseju Zyskać spokój ducha, to doskonały przykład tego zjawiska, a także świetny przykład tego, jak język wpływa na pisarza, który uwielbia słowa, ale wie, jak one też potrafią nas pokonać. Kiedy pierwszy raz zacząłem czytać Didion pod koniec lat siedemdziesiątych, po pewnym czasie stało się dla mnie jasne, że jednym z jej wielkich tematów była sama sztuka pisania. Pytanie, dlaczego była ważna dla niej i dla kogokolwiek, oraz właśnie pisanie jako temat, jako sposób życia, jest częścią tej książki. Didion ma wiele do powiedzenia na temat tej sztuki w dotyczącym Ernesta Hemingwaya eseju z 1998 r., którego fragmenty brzmią jak autoportret Joan Didion.
Sama gramatyka Hemingwayowskiego zdania narzucała lub była narzucona przez pewien sposób patrzenia na świat, spoglądania, ale nie dołączania, sposób przechodzenia przez coś, ale nie przywiązywania się, pewien romantyczny indywidualizm, wyraźnie dostosowany do swojego czasu i źródła.
Pewien sposób patrzenia na świat, spoglądania, ale nie dołączania, sposób przechodzenia przez coś, ale nie przywiązywania się – to zdecydowanie te cechy, które uznałem za tak uderzające w literaturze faktu Didion, ale tym, co jeszcze bardziej odróżniało jej pisarstwo od bardzo obecnie przestarzałego „romantycznego indywidualizmu” Hemingwaya, była jej fizyka lub energia, którą ona mogłaby nazwać „rozedrganiem”. I to właśnie ta energia czy rozedrganie rzuca swego rodzaju okropne i piękne światło na rzeczywistość, którą widzimy w połowie, ponieważ nie chcemy widzieć tego, że potencjalna krzywda jest czymś oczywistym, potwór z bajki może być naszym ojcem, a nadzieja to licha obrona przed grozą. I rzeczywiście, tylko Didion wnosi do współczesnej literatury faktu pewne wyczucie niesamowitości. W eseju na temat tego zjawiska z 1919 r. Freud pisze, że niesamowitość jest synonimem i wyrazem „tego, co przeraźliwe, wywołujące lęk i grozę”. Jednak poczciwy pan doktor zauważa w tym samym tekście, że „słowa tego używa się nie zawsze w ostro odgraniczonym znaczeniu, tak że najczęściej zlewa się ono właśnie z tym, co w ogóle budzi lęk”⁴. Część geniuszu Didion polega nie tyle na definiowaniu grozy czy niesamowitości, ile na jej pokazywaniu. Weźmy na przykład scenę, która pozostała w mojej pamięci, odkąd pierwszy raz przeczytałem Dryfując do Betlejem, reportaż Didion z 1967 r. na temat kultury młodzieżowej z dzielnicy Haight-Ashbury i światka narkotykowego w San Francisco. Pewnego wieczoru autorka znajduje się z kilkorgiem swoich bohaterów w miejskim parku Panhandle.
… śpiewa Janis Joplin z Big Brother, niemal każdy jest na haju i między trzecią a szóstą zapowiada się całkiem miłe niedzielne popołudnie… No i kogo widzą moje oczy, jeśli nie Petera Berga? Jest z żoną i szóstką czy siódemką innych osób… a pierwszym, co uderza w ich wyglądzie, jest to, że mają poczernione twarze.
Mówię Maxowi i Sharon, że niektórzy członkowie Trupy Mimów chyba poczernili twarze.
– To teatr uliczny – zapewnia mnie Sharon. – To na pewno coś mocno w pytę.
Mimowie podchodzą nieco bliżej i widać, że robią jeszcze inne dziwaczne rzeczy. Choćby to, że pukają ludzi po głowach plastikowymi pałkami policyjnymi ze sklepu z badziewiem, a do tego zawiesili sobie na plecach transparenty. TO WIELE RAZY WAS ZGWAŁCILI, MORDECZKI? albo KTO UKRADŁ MUZYKĘ CHUCKA BERRY’EGO?, tego typu teksty. No i jeszcze rozdają ulotki firmy komunikacyjnej takiej treści:
& tego lata tysiące nie-białych jebańców z nie-przedmieść będą chciały wiedzieć czemuście porzucili coś czego oni mieć nie mogą & jak wam to uszło na sucho…
Max czyta ulotkę i wstaje.
– Czuję złe wibracje – mówi i razem z Sharon opuszczają park.
Ja muszę zostać, ponieważ szukam Otta, więc kieruję się w stronę kręgu, który Trupa Mimów stworzyła wokół jakiegoś Murzyna. Peter Berg mówi, że jakby kto pytał, to jest to teatr uliczny, i stwierdzam, że kurtyna jest akurat w górze, ponieważ właśnie teraz poszturchują czarnego pałkami. Poszturchują i szczerzą zęby, i kołyszą się na piętach, i czekają.
– Zaczyna mnie to drażnić – mówi Murzyn. – Zaraz się wścieknę.
Teraz wokół stoi już kilkoro czarnych, czytają transparenty i przyglądają się zajściu.
– Dopiero zaczyna cię to drażnić, co? – pyta jeden z członków Trupy Mimów. – Nie sądzisz, że już najwyższa pora?...
– Słuchajcie – mówi Murzyn, podnosząc głos. – Wy coś tutaj szykujecie, to nie jest w porządku…
– No to powiedz nam, co jest w porządku, czarny chłopcze – wchodzi mu w słowo dziewczyna⁵.
Dla czarnoskórego mężczyzny, znajdującego się w centrum tego konkretnego dramatu, groza, która spada na niego i jego miło spędzany w parku czas, jest kolejnym dowodem „grozy i pełzającego przerażenia”, jakie kolor jego skóry wywołuje w białym świecie. Didion ze swojej strony nie jest podczas tej wymiany zdań sobą – dominującą „ja”. W przeciwieństwie do innych pisarzy non-fiction, których podziwia, m.in. Grahama Greene’a, Didion nie wprowadza na scenę swojej osobowości; nie może albo nie chce przedstawiać swojej opinii, ponieważ dla niej koszmary mają swoją własną wagę, a zadaniem pisarza jest być rozbudzonym, kiedy zdarzy się taki koszmar lub niesamowitość. Ponieważ się zdarzy. Etos Didion nie wiąże się zbytnio z żadną szkołą, ale pewnym sposobem postrzegania, specyficznym dla osoby, którą jest, dla świata, który ją stworzył, sposobem postrzegania, który w ostatecznym rozrachunku ujawnia pisarkę jej samej.
Wszyscy jesteśmy skądś. A zadaniem artysty jest kwestionować wartości, które pozwoliły to miejsce stworzyć. W literaturze faktu Didion zauważycie również, jak jej słynna jasność staje się jeszcze ostrzejsza, kiedy niepokój potrząsa prętami klatki codzienności albo kiedy pisarka znajdzie się w obecności ciał nie do obrony, czyli tamtego mężczyzny w Panhandle. Kto go ochroni? „Społeczeństwo”? Didion pokazuje nam, jak bardzo społeczeństwo się przejmuje, rejestrując służący obronie własnej, czyli ostatecznie wyrachowany, język z Haight – „Czuję złe wibracje” – który uwidacznia, jak niewiele odpowiedzialności są skłonne przyjąć na siebie te dzieci. (Minął zaledwie rok od publikacji książki, kiedy Meredith Hunter, inny czarnoskóry mężczyzna, został zabity przez Alana Passaro z Hells Angels podczas darmowego koncertu Rolling Stonesów na torze Altamont). Dlaczego Joan Didion w ogóle tam była? „Nie interesuje mnie droga środka – może dlatego, że wszyscy tam są”, powiedziała Didion w wywiadzie udzielonym krytyczce literackiej Michiko Kakutani w 1979 r. „Racjonalność, rozsądek wprawiają mnie w zakłopotanie… Wiele opowieści, na których się wychowałam, wiązało się z jakimiś skrajnymi działaniami – rzucaniem wszystkiego, przemierzaniem bezdrożnych pustkowi…”
W tej Ameryce, w której dorastała obecnie osiemdziesięciosześcioletnia Joan Didion, Kalifornijka w piątym pokoleniu – w protestanckim, republikańskim Sacramento klasy średniej – obyczaje społeczne były stałe, nieustępliwe. Nie można było robić z siebie widowiska, a to, co się mówiło, prawdopodobnie było mniej skomplikowane niż to, co się miało na myśli. Powojenna prosperity była oczywistością. Jak została zdobyta, to zupełnie inna historia. Sacramento – po hiszpańsku „sakrament” – zostało zbudowane na bagnie; dolina uzależniona była w swym rozwoju od wsparcia federalnego, a różni obywatele i korporacje, którzy zyskali dostęp do tych transakcji, czerpali z nich korzyści. Krótko mówiąc, Sacramento nie tyle zostało „odkryte”, ile wyprodukowane.
Didion nie miała o tym wszystkim pojęcia jako dziecko dorastające w tym edenie, latem gorącym i suchym, a zimą i wczesną wiosną deszczowym, w którym nie brakowało nawet węży. Jako dziecko karmiono ją stałą dietą złożoną z mitów – mitu o krzepkich indywidualistach, zachodniego mitu o dążeniu do celu. Jej matka, Eduene Jerrett, pracowała jako bibliotekarka, zanim wyszła za Franka Didiona, który utrzymywał rodzinę, pracując w rozmaity sposób: jako oficer korpusu wojskowego, sprzedając ubezpieczenia, z hazardu i jako deweloper budowlany. Eduene była bardziej wygadana z nich dwojga i to ona opowiadała Joan historie, które pobudzały wyobraźnię córki. Jedna z nich dotyczyła Nancy Hardin Cornwall i Josephusa Adamsona Cornwalla, przodków-pionierów, którzy wraz ze swoim potomstwem odłączyli się od grupy Donner-Reed Party w okolicy Humboldt Sink w Nevadzie, by przeciąć Oregon na północ, uciekając w ten sposób przed śmiercią i kanibalizmem, jakiego doświadczyła reszta ludzi z wyprawy, którym udało się przeżyć. I to Eduene dała pięcioletniej Joan dziecięcy notes w linie, żeby przestała narzekać i zapisywała, co ją dręczy. (Młodszy brat Didion, Jim, urodził się w 1939 r.) Jako członkini cieszącego się dość dużym powodzeniem i dobrze ustosunkowanego klanu, którego korzenie sięgały głęboko po obu stronach klanowego Sacramento – na przykład prapradziadek Franka przyjechał do Sacramento z Ohio w 1855 r. – Didion wcześnie nauczyła się, jak odcięci od szerszego świata byli obywatele doliny. Ale czy był to problem? „Moja matka odbyła podróż z Sacramento do Los Angeles w 1932 r., żeby obejrzeć igrzyska, i nie znalazła powodu, by odbyć kolejną wyprawę przez trzydzieści lat”, informuje Didion w książce z 2003 r., Where I Was From. Autorka wspomina wizytę, którą jako młoda kobieta złożyła z matką pewnej wdowie po właścicielu rancza. Kobieta, pisze Didion w eseju z 1965 r. Zapiski córki tego kraju – który ukazał się w pierwszej kolekcji Didion, Dryfując do Betlejem – „snuła wspomnienia (to preferowany w Sacramento tryb rozmowy) o synu jakichś jej współczesnych.
– Tamten chłopak Johnstonów do niczego nie doszedł – stwierdziła.
Moja mama zgłosiła zdawkowy sprzeciw.
– Alva Johnston – powiedziała – dostał Pulitzera, kiedy pracował dla New York Timesa.
Nasza gospodyni popatrzyła na nas z niezmąconym spokojem.
– Ale w Sacramento nie doszedł do niczego – stwierdziła”⁶.
Co się liczyło w Sacramento: historia, ale tylko o tyle, o ile dotyczyła Sacramento, przyjazdu do Sacramento, osiedlania się i nieruszania z miejsca. Również z Zapisków córki tego kraju:
Typową cechą Kalifornijczyków jest jednak opowiadać o przeszłości z rozmachem, całkiem jak gdyby ta równocześnie zaczęła się, tabula rasa, i dobiegła szczęśliwego końca z dniem, w którym wozy pionierów ruszyły na zachód. Eureka – „Odkryłem” – głosi dewiza stanu. Taki obraz historii napełnia swoistą melancholią tych, którzy w niej uczestniczą; moje własne dzieciństwo upływało pod znakiem wszechobecnego przekonania, że moment chwały mamy dawno za sobą… Gdyby udało mi się to wam wyjaśnić, mogłabym sprawić, że pojmiecie Kalifornię i być może coś jeszcze, bo Sacramento to Kalifornia, a Kalifornia to miejsce, w którym mentalność boomu i swoiście czechowowskie poczucie utraty spotykają się ze sobą w stanie niespokojnego zawieszenia; w którym umysł nachodzi głęboko zagrzebany, lecz nieusuwalny niepokój o to, żeby sprawy ułożyły się tutaj dobrze, ponieważ tutaj, pod tym olbrzymim, wybielonym przez słońce niebem, kończy się nam kontynent⁷.
Pewnym sposobem, w jaki dzieci trzymają się krawędzi świata, jest wiara w to, że znajdują się w jego centrum. To może być w Kalifornii albo gdziekolwiek indziej. Dorastając, człowiek w sposób nieunikniony zaczyna dostrzegać, że odległość między miejscem, gdzie stoimy na stałym gruncie, a całkowitym wypadnięciem przez krawędź świata jest niezwykle mała, a my i inni ludzie, nie mówiąc już o naszych rodzicach, jesteśmy postrzeleni i samotni, bo wszyscy tacy jesteśmy. Ojciec Didion miał niespokojny umysł – cierpiał na depresję. Tak jak cała masa żałosnych męskich bohaterów Czechowa, nie wspominając już o chwytających się wszelkich środków, często nieobecnych mężów i ojców w ostatnich trzech powieściach Didion – Modlitewniku (1977), Demokracji (1984) i The Last Thing He Wanted (1996) – Frank nie miał tak naprawdę umiejętności pozwalających mu opisać, co czuł, a już w szczególności rodzinie. Jeśli Eduene Didion umiała mówić, to Frank Didion miał milczenie, które posiada swój własny rodzaj siły, jak zauważa Didion w Where I Was From (2003). Język należał do jego córki.
Był w nim smutek tak wszechogarniający, że zabarwiał nawet te liczne chwile, kiedy zdawał się dobrze bawić. Miał wielu przyjaciół. Grał w golfa, grał w tenisa, grał w pokera, chyba lubił przyjęcia. A jednak potrafił być na przyjęciu pośrodku naszego własnego domu i siedząc przy pianinie – grał, powiedzmy Darktown Strutter’s Ball lub Alexander’s Ragtime Band, koktajl z burbonem zawsze w zasięgu ręki – emanował tak wielkim napięciem, że czasami musiałam wyjść, pobiec do swojego pokoju i zamknąć drzwi.
Mówienie prawdy wymaga dużo czasu; Didion pracowała nad Where I Was From w różnych formach przez wiele lat. Dopiero po tym, jak jej rodzice zmarli, była w stanie ukończyć tekst. W eseju Niesamowite Freud zwraca uwagę, że:
Niesamowite przeżycia ma znacznie prostsze uwarunkowania, obejmuje jednak znacznie mniej liczne przypadki. Wydaje mi się, że ten rodzaj niesamowitego bez wyjątku… dopuszcza możliwość sprowadzenia go do tego, co od dawna znajome, co zaś zostało wyparte… W wypadku niesamowitego pochodzącego z infantylnych kompleksów kwestia realności materialnej wcale nie wchodzi w grę, jej miejsce zajmuje bowiem realność psychiczna. Chodzi tu o rzeczywiste wyparcie pewnej treści i o powrót wypartego, a nie o zniesienie wiary w realność tej treści⁸.
Wyparcie „treści” Franka. Jak to wpłynęło na Didion, zanim zdobyła język, by to opisać? Czy sprawiło, że ta uczennica liceum, kochająca Hemingwaya i Josepha Conrada – pisarzy, którzy wciąż na nowo zgłębiali porażkę miłości i miłość jako marzenie, ścinające krew w żyłach lub po którym człowiek staje się zaledwie śladem dawnego siebie, kimkolwiek był – zatęskniła za inną rzeczywistością psychiczną, nieopartą na koktajlach, wycenach gruntów i zebraniach wspólnoty, za facetem, który w gruncie rzeczy mówił „pieprzyć to” temu, co społeczność Sacramento uważała za właściwe, i szedł zupełnie inną ścieżką? Tacy faceci nie pasowali do reszty i nie chcieli pasować; w niczym nie przypominali ludzi, których Didion znała w domu. Tacy ludzie, pisze Didion w eseju z 1988 r. Insider Baseball, nie chodzili do „Yale, Swarthmore czy DePauw, ani nawet tam nie aplikowali”. Rzeczywiście,
trafiali do wojska, przechodzili szkolenie podstawowe w Fort Ord. Robili dziewczynom dzieci i żenili się z nimi, zaczynając to, co nazywali pierwszą nocą reszty ich życia, od nocnej przejażdżki do Carson City i pięciodolarowej ceremonii przeprowadzonej przez sędziego pokoju jeszcze w piżamie. Znajdowali pracę w miejscach, które zwalniały ich wujków… Innymi słowy, nigdy nie było im przeznaczone stać się komunikantami w tym, co nauczyliśmy się nazywać – kiedy mamy na myśli tradycyjne sposoby zmiany władzy i utrzymania status quo – „procesem”.------------------------------------------------------------------------
¹ Sprawa karna w USA, która wywołała publiczną dyskusję dotyczącą dyskryminacji rasowej w systemie prawnym i mediach. Pięciu mężczyzn (czarnoskórych i Latynosów) zostało niesłusznie oskarżonych i skazanych za napaść na białą kobietę i jej zgwałcenie w Central Parku. Po oczyszczeniu z zarzutów pozwali miasto Nowy Jork za ujawniające rasizm władz, bezpodstawne oskarżenia.
² Nazwa grupy licealistów, którzy używali systemu punktowego do śledzenia i porównywania swoich napaści seksualnych. Większość zarzutów wobec członków grupy została wycofana, ponieważ prokuratorzy nie potrafili udowodnić, czy do czynu doszło bez zgody nieletnich dziewcząt.
³ Gra słów, podobieństwo wymowy „I” i „eye”.
⁴ Zygmunt Freud, Niesamowite, Pisma psychologiczne, przeł. Robert Reszke, Wydawnictwo KR, Warszawa 2008 r.
⁵ Joan Didion, Dryfując do Betlejem, Dryfując do Betlejem, przeł. Mikołaj Denderski, Wydawnictwo Cyranka, 2021 r.
⁶ Joan Didion, Zapiski córki tego kraju, Dryfując do Betlejem, dz. cyt.
⁷ Tamże.
⁸ Zygmunt Freud, Niesamowite, dz. cyt.
²⁵ Nazwa letniej stolicy władców w Mongolii Wewnętrznej. Symbol przesadnego bogactwa, który został użyty w poemacie Kubla Chan Samuela Coleridge’a i utrwalił się w kulturze Zachodu.
⁴⁵ Tytuł eseju nawiązuje do filmu (The Loneliness of the Long Distance Runner) i autobiografii (The Long-Distance Runner: An Autobiography) Tony’ego Richardsona, do której później w tekście odwołuje sią autorka.