- W empik go
Powiernik. Bogowie i stwory - ebook
Powiernik. Bogowie i stwory - ebook
„Powiernik. Bogowie i stwory” to zbiór opowiadań z Uniwersum Powiernika, gdzie nasz świat przeplata się ze światem słowiańskich bogów i demonów. Opowiadania są pełne magii, legend, dobrego humoru, zawierają też szczyptę grozy i odrobinę sprośności. Z pewnością pozwolą Wam choć na chwilę znaleźć się w świecie bogów i stworzeń, które istnieją obok nas, choć my ich nigdy nie zobaczymy.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-964515-1-4 |
Rozmiar pliku: | 6,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Początek lata był wyjątkowo gorący. Tego czerwcowego popołudnia leżałem sobie na leżaku w przyjemnym cieniu wielkiego orzecha i po raz nie wiem który czytałem _Poczet cesarzy rzymskich_. Nagle usłyszałem…
– Misiuuu – rozleniwiony głos dobywał się spod słomkowego nakrycia głowy. – Będziesz aniołem i przyniesiesz mi zimnej coli? Pogańskim aniołem oczywiście.
– No jak pogańskim – stęknąłem podnosząc wyjątkowo ciężki dziś tyłek z leżaka – to przyniosę.
Asia, moja narzeczona, leżała z buźką przykrytą słomkowym kapeluszem, w hamaku przywiązanym jednym końcem do pnia orzecha, a drugim do haka wbitego w ścianę drewnianego domku wiejskiego moich rodziców.
Siedzieliśmy na wsi już drugi dzień, nie robiąc absolutnie nic. Właściwie staraliśmy się wykonywać tylko tyle ruchów, ile to było konieczne dla leniwej i zupełnie idyllicznej egzystencji. Mieliśmy zmusić się do większej aktywności dopiero następnego dnia, na święto Kupały, które planowaliśmy obchodzić ze stałą grupą znajomych nad Bugiem w okolicach Drohiczyna.
Tymczasem korzystaliśmy z uroków długiego weekendu, który zapewniło nam kolejne w naszym kraju katolickie święto. Tym razem było to Boże Ciało. Te upaństwowione obrządki religijne były cudownym wynalazkiem, o ile wypadały w środku tygodnia i pozwalały przedłużyć sobie labę.
Po kilku chwilach przyczłapałem do Asi z największym kubkiem coli, jaki znalazłem w domu. Już miałem posadzić kuper z powrotem na leżak, lecz zacząłem się rozglądać dookoła z lawinowo rosnącym zachwytem.
Szykująca się na otwarcie lata zieleń, upstrzona była wszystkimi kolorami tęczy. Wśród tej zieloności uwijały się najróżniejsze małe i duże żyjątka. Brzęczały pszczoły i trzmiele, gwizdała wilga, gdzieś w górze świergotał skowronek, zagłuszony przez chwilę klekotaniem bociana.
Nagle obok ucha śmignął mi jakiś dziwny, furkoczący pocisk, który zainteresował się kwitnącą na rabacie malwą. Kilka dni później Asia wyśledziła w Google, że kolibropodobny cudak, to motyl fruczak gołąbek. Wtedy jednak ten dziwny gość zaintrygował mnie na tyle, że zacząłem podążać za jego zygzakowatym lotem od kwiatka, do kwiatka.
– Przejdę się trochę kochanie! – rzuciłem jeszcze do Asi, żeby nie zdziwiło jej moje nagłe zniknięcie. Odpowiedziało mi leniwe „uhhmm”, a ja powędrowałem za stodołę, w stronę pól.
Motyl zniknął mi po chwili z oczu, a ja postanowiłem pozachwycać się urokami czerwcowej przyrody. Za wyremontowaną przez rodziców stodołą rozciągał się niewielki sadek. Niestety, na ciekawe owoce było jeszcze za wcześnie, więc swojego spaceru w stylu „wsi spokojna, wsi wesoła” nie zdołałem dopełnić pogryzaniem, choćby, soczystej brzoskwini.
Dotarłem do płotu, znaczącego koniec działki. Potem rozciągały się pola. Coś ruszało się w oddali na pagórku. Chyba stadko saren, ale z tej odległości trudno było dostrzec. Zainteresowany przeskoczyłem płot i ostrożnie podążyłem miedzą w kierunku zwierząt. Uszedłem może trzysta metrów, gdy nagle czymś spłoszone sarny ruszyły do galopu i zniknęły za pagórkiem.
Skoro sarny uciekły, to zgodnie z przyświecającą mi od dwóch dni filozofią ograniczonego wysiłku postanowiłem zakończyć spacer w tym miejscu. Odwróciłem się na pięcie, ale przystanąłem jeszcze na chwilę i chłonąłem zbliżające się lato. Rozejrzałem się wokół, potem spojrzałem w górę. Niebo było cudownie błękitne, upstrzone tylko gdzieniegdzie małymi, białymi chmurkami. Pośród nich, wysoko, wysoko kołował jastrząb.
Nagle z jednego z obłoków oderwała się cienka, wirująca strużka i zaczęła opadać ku ziemi. Prosto na mnie. Wiedziałem jednak, co to dziwne zjawisko oznacza. Jakiś czas temu stałem się Widzącym. Mogłem oglądać Bogów, a nawet rozmawiać z nimi i ze stworami, czyli demonami zamieszkującymi całą słowiańszczyznę. Mogłem też wchodzić do Prawii i Nawii, światów Bogów i stworów, gdzie żaden śmiertelnik nie miał wstępu. Żaden, oprócz mnie.
Dlatego, gdy niesamowity warkocz utkany z mgły spadał na mnie z małego, białego obłoczka wiedziałem, że za chwilę będę miał równie niesamowitego gościa. Czekałem spokojnie na jego przybycie, gdy z głuchym tąpnięciem wylądował trzy metry ode mnie.
– Witaj chmurniku – zagadnąłem przybysza z uśmiechem. – Co cię sprowadza? Czyżby pan wiatru, pogody i wszelkiej pomyślności mnie potrzebował?
Chmurnik był postawnym, wyższym ode mnie mężczyzną o przerażająco bladej, ale łagodnie uśmiechniętej twarzy. Ubrany w brudnobiałą, długą koszulę i szare porcięta. Nosił też kapelusz z absurdalnie wielkim rondem, które z przodu podwinięte do góry, z tyłu spadało mu aż na środek pleców.
Chmurnicy odpowiadali za przetaczanie małych obłoków po nieboskłonie i lepienie z nich potężnych chmur, tak aby potem płanetnicy mogli wycisnąć z nich deszcz.
– Witaj Widzący – stwór skłonił się głęboko. – Tym razem to nie Strzybóg mnie przysyła, a Siemargł.
– Siemargł? – spytałem mocno zdziwiony.
Bóg-pies i opiekun Drzewa Życia, niezbyt często zajmował się ziemskimi sprawami, więc fakt, że to właśnie on przysłał po mnie chmurnika, był dosyć niezwykły.
– W rzeczy samej, Widzący – odparł znów z głębokim ukłonem chmurnik. – Bóg-pies życzy sobie spełnić jedno z twoich najskrytszych pragnień.
Wlepiłem w stwora zdumione spojrzenie i gorączkowo zacząłem grzebać w myślach, jakież to marzenie Siemargł chciał dla mnie spełnić, bo raczej nie chodziło mu o zasponsorowanie nam wycieczki na Wyspę Wielkanocną. Nie miałem też choćby mglistego pojęcia, z jakiej to okazji ten niecodzienny prezent.
– Jestem zaszczycony – bąknąłem zmieszany – ale nie mam pojęcia, o co chodzi…
– Podaj mi dłoń Widzący – rzekł chmurnik uroczyście i teatralnym gestem wyciągnął do mnie rękę. – Wszystko zaraz zostanie ci objawione.
Chwyciłem dłoń stwora i nagle świat zawirował, a potem zgasł z głuchym trzaskiem.
* * *
Ocknąłem się po pewnym czasie. Nie wiem jak długim. Otworzyłem oczy, ale wszystko zlewało się w szarą, rozmazaną plamę, a w uszach słyszałem wyłącznie szum. Pomacałem rękami. Z całą pewnością leżałem na mchu. Wciągnąłem głęboko powietrze. Byłem w lesie. Nagle wrócił mi także słuch. Gdzieś kukała kukułka, terkotał dzięcioł, koncertowały wszelkie znane mi i nieznane leśne stworzenia.
Wreszcie odzyskałem wzrok. Wstałem powoli na obie nogi i rozejrzałem się. Znajdowałem się na skraju lasu. Tuż obok szemrała rzeka, ukryta przede mną za szuwarami. Popołudniowe słońce przebijało się przez gałęzie drzew.
Nie miałem zbytniego pojęcia jakież to absurdalne marzenie musiało urodzić mi się w głowie i dlaczego Siemargł postanowił spełnić akurat to, ale żywiłem nadzieję, że to coś innego niż wycieczka do lasu. Znając jednak oryginalne poczucie humoru Boga-psa pomyślałem, że wcale bym się takim obrotem spraw nie zdziwił.
Z braku lepszego pomysłu postanowiłem iść z biegiem rzeki. Nie uszedłem więcej niż kilometr, gdy nagle natknąłem się na dość szeroki, piaszczysty trakt. Droga biegła do mostu. Postanowiłem przejść na drugą stronę rzeki, szczególnie, że za drzewami rosnącymi na drugim brzegu zauważyłem coś interesującego.
Kilka chwil później minąłem kępę drzew, która przysłaniała mi widok i stanąłem jak wryty. Po mojej prawej stronie rozpościerał się sporych rozmiarów staw, po lewej leżały łagodne pagórki upstrzone gdzieniegdzie drewnianymi chatami, pośrodku zaś biegł szeroki gościniec. Trakt biegł wprost, do położonego na stromym wzniesieniu grodu, otoczonego palisadą.
– O wszelcy Bogowie – wyszeptałem tylko.
Moje zdumienie równe było przerażeniu i wprost proporcjonalne do oszołomienia. Poznawałem to miejsce, choć wciąż nie potrafiłem uwierzyć. Wyglądało oczywiście zupełnie inaczej niż to, do widoku którego przywykłem. Nawet często robiliśmy zakupy tu, gdzie właśnie stałem. Tyle, że w moich czasach był tu supermarket. Byłem w swoim rodzinnym mieście. Byłem w Lublinie, tylko jakieś tysiąc lat wcześniej. Albo i jeszcze wcześniej.
Uszczypnąłem się mocno, zamrugałem, klepnąłem kilka razy w czoło, ale krajobraz Lublina sprzed milenium nie chciał w żaden sposób zniknąć. Fakt, często zastanawiałem się jak wyglądało moje miasto przed wiekami. Często wyobrażałem sobie wygląd nieistniejącego już dziś Królewskiego Stawu, pierwszych osad na lubelskich wzgórzach, pogańskiej kąciny na wzgórzu Czwartek.
– Uważaj czego sobie życzysz, bo możesz to dostać – mruknąłem do siebie.
Cóż było robić? Podążyłem gościńcem w stronę grodu pełen przeróżnych, czarnych i nie aż tak bardzo czarnych myśli. Szedłem ulicą Zamojską w górę, a właściwie traktem, który parę setek lat później stanie się tą właśnie ulicą. Po lewej stronie skupiły się liche chatynki, marne lepianki. To musiał być Żmigród. Żmijowe miejsce. Czyli ówczesne slumsy. Z tych lichych chatek wyglądali zaciekawieni ludzie. Znikali jednak prędko we wnętrzach domostw, jakby zobaczyli jakieś koszmarne widziadło.
Nie dziwiłem się im. Paradowałem w czerwonej koszulce z wprasowanym bykiem i napisem „Barcelona”, w równie czerwonych trampkach i spodenkach do pół łydki. Musiałem wyglądać jak kosmita albo jak… kapłan. Wiedziałem, że czerwone szaty nosili kapłani Welesa i zrobiło mi się jeszcze bardziej nieswojo.
Byłem już kilkaset kroków od bramy grodu, gdy nagle odrzwia rozwarły się, a z bramy wypadło dwóch jeźdźców z oszczepami. Uciekać nie było ani sensu, ani gdzie, więc stanąłem spokojnie w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń.
Po chwili obaj osadzili konie kilka metrów ode mnie. Jeden z nich, brodaty jak Rumcajs, ześlizgnął się lekko z wierzchowca i zaczął powoli zbliżać się do mnie. Drugi, młodszy i jasnowłosy, przyglądał mi się z marsową miną, gotowy by w każdej chwili użyć włóczni.
– Ktoś ty? – rzucił groźnie brodaty.
– Gość – starałem się, żeby mój ton był grzeczny i przyjazny. Przyszedłem w gościnę do tego zacnego grodu.
– Skądeś ty? Jak się zwiesz? – kontynuował przesłuchanie Rumcajs.
Nie wiem, skąd przyszła mi nagle do głowy powieść „Bogumił Wiślanin”. Pewnie w związku z okolicznościami w jakich, ku mojemu bezgranicznemu zdumieniu, się znalazłem. Toteż wypaliłem:
– Bogumił. Od Wiślan idę z posłaniem.
– Od Wiślan powiadasz. Z posłaniem. – Brodaty zrobił podejrzliwą minę, ale opuścił nieco włócznię. – Z jakimż posłaniem? I cóż to za dziwaczne giezło masz na sobie? I trzewiki?
– Prowadźcie mnie do kniazia – zaryzykowałem improwizację „na bezczelnego”. – Dla jego uszu to tylko przeznaczone.
– Kniaź Wysz sądy teraz odprawia – odezwał się dotąd milczący młodszy wojownik i zeskoczył z konia.
Obaj byli o niecałą głowę ode mnie niżsi, mimo że nie jestem gigantem ze swoim metrem siedemdziesiąt sześć.
– To do żercy – brnąłem dalej.
– Możem i do kniazia, i do żercy – odparł brodaty. – To i lepiej, że sądy są. Kniaź rozsądzi, ktoś zacz, a i żyrzec cię musi obaczyć, skoro święte kolory szat nosisz – zawyrokował brodacz i oszczepem wskazał mi drogę. Obaj podążyli za mną pieszo, prowadząc konie.
Weszliśmy do grodu. Rozglądałem się bacznie, chłonąc każdy szczegół nieistniejącego już dziś miejsca. Tam, gdzie dziś stoi Trybunał Koronny, była grodowa studnia, a w miejscu restauracji „Stół i Wół” kończył się majdan. Kilkoro mieszkańców wyszło na progi swych domów i odprowadzali nasz niewielki pochód milczącymi spojrzeniami. Moi towarzysze wiedli mnie dalej, ku drugiej bramie, która stała mniej więcej w miejscu wejścia do obecnie istniejącej restauracji Magia.
– Posiedzisz tutaj – odezwał się nagle brodaty i wskazał mi kłodę obok bramy. – A ty, Dobek, pilnuj go – zwrócił się do młodego. – Ja zaprowadzę konie i opowiem się kniaziowi.
Rumcajs zniknął, a ja siedziałem i chłonąłem wszystko wokół. Gród nie wyglądał na wielki, ale i tak ludzi było w nim zaskakująco mało. Kilka ciekawskich smyków wychynęło z chat. Po chwili przepędziły je jakieś kobiety, które tylko łypały na mnie ukradkiem.
Oprócz moich strażników nie widziałem dotąd żadnego mężczyzny. Próbowałem zagadać z młodym Dobkiem, ale ten burknął tylko: „Z kniaziem gadał będziesz”, więc poniechałem prób.
Brodaty wrócił po kilkudziesięciu minutach. Wyszliśmy za wały i dopiero zrozumiałem, dlaczego w grodzie było tak pusto. Większość mieszkańców stłoczyła się na placu przed potężnym dębem. Uśmiechnąłem się pod nosem. A jednak legenda była prawdziwa. Rósł tu przed wiekami święty dąb, potem książę Leszek Czarny śnił pod nim o zwycięstwie nad Jaćwingami, aż w końcu dąb ścięto i postawiono kościół świętego Michała.
Wieki później kościół został zrujnowany i dziś w Lublinie jest w tym miejscu Plac Po Farze, ale duch Starych Bogów przetrwał do teraz. Wiem to od czasu, gdy na oczach kilkuset gapiów odprawiliśmy tam wraz ze znajomymi obrzęd kupalny w ramach lubelskiej Nocy Świętojańskiej, organizowanej przez magistrat.
Musiałem jednak przerwać te rozważania, bo oto stanąłem przed szpakowatym, wąsatym wojem oraz zgarbionym, siwym jak gołąbek, długowłosym i długobrodym kapłanem o dobrotliwym spojrzeniu.
Wojownik, jako jedyny ze zgromadzonych, dorównywał mi wzrostem, ale w barach był szerszy ode mnie ze dwa razy. Na placu zapadła tak głęboka cisza, że słychać było brzęczenie muchy krążącej nad głową kniazia. Władyka przyglądał mi się z surową miną, zaś żerca taksował mnie łagodnym wzrokiem, z błąkającym mu się pod wąsem uśmieszkiem.
– Sławny Wyszu, nasz kniaziu i wojewodo, jak też i ty cny Bogusławie – odezwał się Rumcajs uroczyście. – Przywiedlim otóż tego cudacznego powsinogę przed zacne wasze oblicza, cobyście rozsądzili o sprawie, co to on wam przedstawi.
Kilkadziesiąt par oczu wpatrywało się we mnie w zdziwieniu i napięciu. Postanowiłem improwizować. Nie czekając na reakcję Wysza, wypaliłem:
– Witajcie sławny kniaziu i czcigodny kapłanie. – Skłoniłem się obu lekko.
– Zanim przejdę do sprawy, muszę wyznać, że to, co powiem przeznaczone jest wyłącznie dla waszych uszu, sławni mężowie.
Zdecydowałem, że ci dwaj usłyszą ode mnie prawdę. Bez względu na to, jak absurdalna by ona dla nich była.
Wysz drgnął i zmarszczył jeszcze groźniej czoło, jednak zanim cokolwiek powiedział, wcześniej odezwał się żerca.
– Władyko nasz – kapłan skłonił się kniaziowi, a następnie intensywnie popatrzył mi w oczy. – Widzę w tym nieznajomym blask naszych Bogów. Nosi on też nasze święte barwy. Rozsądnie by było abyśmy rozmówili się z nim na osobności.
Kniaź jakby chwilę zmagał się ze sobą, po czym huknął głębokim, dźwięcznym głosem.
– W takim razie, Bogusławie, wysłuchamy tego nieznajomego w strażnicy.
Kniaź spojrzał nieco w bok. Podążyłem za jego wzrokiem. Kilkaset metrów dalej, na stromym wzniesieniu, którego zbocza wgryzały się w wody wielkiego stawu, stał obronny gródek z drewnianą wieżą. Przeszło mi przez myśl, że za kilkaset lat powstanie na tym wzgórzu murowana baszta, potem Władysław Jagiełło ufunduje kościół, aż w końcu Austriacy postawią mury dzisiejszego Zamku Lubelskiego.
– Roki na dziś skończone – huknął Wysz. – Wracajcie do swoich domostw dobrzy ludzie.
Zebrani zaczęli się rozchodzić z pewnym ociąganiem wywołanym zainteresowaniem moją osobą. Kniaź w towarzystwie żercy i kilku wojów, najpewniej ze straży przybocznej, podążył przodem w dół grodowego wzgórza. Ja zostałem delikatnie, aczkolwiek stanowczo popchnięty przez moich dwóch stróżów za kniaziowskim orszakiem.
Po paru chwilach dotarliśmy do stóp wzgórza, gdzie stała siedziba kniazia. Nagle odezwał się milczący dotąd Bogusław.
– Władyko nasz, pozwól mi pierwej rozmówić się z nieznajomym. Bacz, że wygląd jego, a szczególnie barwa ubioru mówi, że to człek z Bogami związany. Do tego moje poranne widzenie, o którym ci wspominałem. Czuję tu działanie Bogów. To wszystko są niechybnie znaki, które nam zesłali.
Wysz popatrzył badawczo na kapłana, po czym skinął powoli głową.
– Z Bogami zadzierać nie można – rzekł powoli. – Wypytaj go Bogusławie, a potem odeślij do mnie.
Kniaź ruszył pod górę z przybocznymi, a ja i pilnujący mnie wciąż woje podążyliśmy za żercą. Zmierzaliśmy wprost ku wzgórzu Czwartek porosłym dębami i brzozami. Wśród drzew majaczyło kilka drewnianych budynków.
– Czy to święty gaj? – odezwałem się po raz pierwszy od paru dłuższych chwil.
Żerca milczał, ale odwrócił w moją stronę i skinął głową.
Pokonaliśmy długi most nad rozlewiskiem, które obecnie jest wąskim rowem zwanym rzeką Czechówką i znaleźliśmy się pośród drzew.
– Zostańcie tu – odezwał się Bogusław łagodnym tonem do moich strażników. – Dalej jest święty gaj. Pójdę sam z naszym gościem, który z pewnością nie zrobi mi krzywdy.
Wojowie próbowali protestować, ale żerca nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. Skinął jedynie na mnie, a ja posłusznie podążyłem za nim.
Zagajnik prezentował się iście tajemniczo. Tak właśnie wyobrażałem sobie święte miejsca naszych przodków. Białe pnie brzóz poprzetykane były brązowymi bukami. Gdzieniegdzie rosły potężne dęby. Na wielu gałęziach pozawieszano różnokolorowe wstążki, do drzew przybito czaszki zwierząt, na kilku kurhanach wśród drzew stały jeszcze popielnice. Aż zadrżałem przejęty magiczną aurą tego miejsca.
Po chwili stanęliśmy przed wejściem do kąciny stojącej na szczycie wzgórza. Kapłan usiadł na ławie zrobionej z wielkiego pnia i gestem wskazał mi miejsce obok siebie.
– Teraz, w obliczu Bogów, możesz mi powiedzieć, drogi przybyszu, kim naprawdę jesteś i z czym przybywasz – rzekł łagodnie, patrząc na mnie uważnie.
Opowiedziałem wszystko zgodnie z prawdą.
– O wszelcy Bogowie – szepnął żerca, wysłuchawszy mojej opowieści, a na jego pobrużdżonej zmarszczkami twarzy rozkwitł pełen szczęścia uśmiech. – Wielkim jesteś człekiem, choć ciężko uwierzyć w twoją historię. Jednak Bogowie dali mi dziś znak, że zjawi się ktoś kogo ugościć czestnie należy, zanim odejdzie do siebie.
– Dziękuję ci, zacny Bogumile, ale nie chcę zajmować was swoim pobytem tutaj. Martwi mnie tylko, że nie wiem, jak długo mam tu pozostać i jak wrócić.
– I o tym śniłem. Siemargł pośle po ciebie jutrzejszego ranka. Po święcie Kupały.
– Ale Kupała jest jutro – zdziwiłem się.
– Może w twoim świecie. Tutaj Kupalnocka jest dziś – uśmiechnął się łagodnie żerca.
– W takim razie pozwolisz, że porozglądam się trochę po okolicy? W moich czasach to wszystko wygląda zupełnie inaczej.
– Oczywiście – odparł kapłan. – Wiele bym dał, by ci towarzyszyć i posłuchać opowieści o twoich czasach. Czekają mnie jednak przygotowania do kupalnego obrzędu. Nie pogniewasz się, mam nadzieję?
– Obraziłbym Bogów – uśmiechnąłem się.
– Pójdź pierwej do kniazia. Spraw się mu. Czestny i prawy z niego mąż to i zrozumie. O zmierzchu wróć do mnie. Dołączysz do nas wszystkich w obrzędzie i biesiadzie.
– Zaszczytem to będzie dla mnie – skłoniłem się żercy. – Teraz pójdę za twoją radą do kniazia. Bywaj Bogusławie.
– Bywaj Widzący – odparł kapłan i długo patrzył na mnie, jak schodziłem w dół wzgórza, w stronę siedziby kniazia.
Kniaź okazał się człowiekiem równie mądrym, co bogobojnym i równie przenikliwym, co zabobonnym. Zanim dopuścił mnie przed swe oblicze, wysłuchał wpierw umyślnego, wysłanego przez Bogusława. Rozmowa okazała się zatem krótka i bez uprzedzeń z jego strony. Stwierdził, że brak właściwego potraktowania mnie i należnej gościny może poważnie obrazić Bogów, toteż zaproponował mi wszelkie awanse, jakie tylko przyszły mu do głowy. Przestałem być jeńcem, a stałem się gościem zaproszonym do kupalnego ogniska, przy którym biesiadować miał kniaź z kapłanami i starszyzną.
Opuściłem kniaziowski dwór w towarzystwie Dobiesława, który przydzielony mi został do ochrony. Dobek, jak się okazało, młodszy ode mnie dziesięć lat, zrzucił maskę „strasznie groźnego woja”, gdy tylko usłyszał, że ma spełniać rolę nie mojego strażnika, a przewodnika. Począł rozpytywać mnie, z początku ostrożnie, o to, skąd jestem, z czym przybywam, co tu porabiam.
Odpowiadałem mu szczerze, co spowodowało narastającą lawinę pytań zadawanych coraz bardziej nabożnym głosem i z oczami zmienionymi w pięciozłotówki. Po piętnastu minutach naszej rozmowy Dobek patrzył na mnie, jakbym był co najmniej wcieleniem Dadźboga na ziemi.
Wędrowaliśmy wolno doliną Czechówki przez pola i zagajniki, które dziś zniknęły pod betonowymi dzielnicami Lublina. Po pewnym czasie dotarliśmy nad niewielki staw. Przypomniałem sobie stare mapy miasta. Ten staw istniał jeszcze w XIX wieku. Dziś biegnie tędy trasa W-Z. Spojrzałem w prawo. Tam będzie kiedyś dzielnica Czechów, na której się wychowałem. Teraz rósł tutaj brzozowy zagajnik.
– Tam jest żalnik – szepnął trwożliwie Dobek. – Gdzie lepiej nie chodzić samemu, bo duchy przodków będą dziś tu obrzędować, a z nimi może jakieś straszne stwory.
– Niegroźne mi stwory, Dobku. Jestem Widzącym – odparłem spokojnie. – Ale masz rację. Nie idźmy tam. Nie zakłócajmy spokoju duchom przodków. A i licha nie trzeba kusić.
– A widziałeś ty kiedy stwora? – zapytał trwożnie mój towarzysz.
– Wiele razy – westchnąłem. – O kilka razy więcej, niż bym chciał…
Oczywiście Dobek od tej chwili nie dał mi wytchnienia i musiałem mu opowiedzieć ze szczegółami prawie wszystkie moje spotkania z demonami. Czas schodził nam szybko na rozmowie i w kilka ładnych godzin obeszliśmy z Dobkiem pół obecnego Lublina. Mijaliśmy pola, zagajniki, źródliska. Gdzieniegdzie stały skupiska chat, czasem jakiś znaczniejszy dworzec kogoś znamienitszego. Starałem się rozpoznawać miejsca, które dziś wyglądają zupełnie inaczej.
W końcu słońce zaczęło chylić się ku horyzontowi.
– Czas już – przerwałem Dobkowi kolejną serię pytań. – Wkrótce zmierzch i Kupała. Wianka jakiegoś byś nie chciał wyłowić?
Mój młodszy kolega wyszczerzył się nagle i zrobił maślane oczy.
– Tu cię mam bratku! – zaśmiałem się. – Jak ma na imię?
– Sławka – wymamrotał natchnionym głosem, a potem przez kilka minut wyjaśniał mi jej wszelkie walory.
– A jakie są wasze dziewczęta? – wypalił nagle. – Miłujesz jaką? Co robicie w Kupałę? A może ty już po swadźbie? A wasi rodzice nie są wam przeciwni?
Znowu musiałem odpowiadać na wszelkie pytania, choć wielu odpowiedzi nie potrafił pojąć. Starałem się jednak mówić na tyle oględnie, żeby nie mącić chłopakowi w głowie.
W tak przyjemnej atmosferze, idąc wzdłuż Bystrzycy, dotarliśmy z powrotem pod wzgórze Czwartek. Dobek ukłonił mi się w pas i obiecując spotkanie w czasie nocnych zabaw, pobiegł dołączyć do swoich towarzyszy, szykujących się na święto. Ja zaś wdrapałem się na wzniesienie, gdzie zebrani pod kąciną kapłani formowali już odświętny orszak. Bogusław z milczącym uśmiechem wskazał mi miejsce w szeregu i po chwili zaczął ceremonię.
Wszyscy umilkli, a Bogusław zaczerpnął głęboko powietrza, otworzył odrzwia świątyni i zniknął w jej wnętrzu. Po kilku chwilach wyszedł z kąciny z płonącą pochodnią i zakrzyknął gromko.
– Idziem z ogniem!
– Niesiem żar! – huknęli pozostali kapłani, po czym ruszyli żwawo za Bogusławem w dół zbocza. Ja podążyłem ze wszystkimi.
Kapłani zaczęli śpiewać kupalne pieśni. Bardzo podniosłe. Nie znałem ich, ale w mig udzielił mi się obrzędowy nastrój. Coraz bardziej zafascynowany chłonąłem rozgrywające się na moich oczach misterium. Procesja, do której dołączali kolejni świętujący, w tym odświętnie wystrojony orszak kniazia, minęła po lewej stronie wzgórze zamkowe, po prawej wzgórze grodowe i szeroką groblą, biegnącą wzdłuż brzegu Królewskiego Stawu skierowała się w stronę rzeki Bystrzycy.
Po kilku minutach dotarliśmy na idealnie wykoszony brzeg rzeki, gdzie czekał ustawiony wielki stos drewna. Rozejrzałem się wokół. Na miejscu zebrała się dobra setka osób. Kilkaset metrów dalej, w szarówce majaczył most, którym w dzisiejsze popołudnie wkroczyłem do pradawnego Lublina.
Nagle śpiewy i gwar urwały się jak ucięte nożem i zapadła absolutna cisza. Po chwili dało się słyszeć dźwięczny głos Bogusława. Rozpoczął się obrzęd.
Kapłan stał w blasku jedynej pochodni i powitał wszystkich przybyłych na święto. Następnie oddał pochodnię innemu żercy i wprawnie skrzesał nowy ogień. Ostrożnie podłożył hubkę pod przygotowany obok stos. Ogień wystrzelił po chwili jasnym płomieniem, a z setki gardeł wybuchł okrzyk radości.
Z kręgu zgromadzonych oderwało się kilku młodzieńców, którzy pochwycili stojące obok żagwie i odpalili je od płonącego stosu, po czym wykrzyknęli. – Idziem z ogniem! Niesiem żar! – i rozbiegli się w różne strony. Znów zapadła cisza, a cały świat spowiła ciemność, rozświetlana tylko przez blask kupalnego ognia.
Nagle z niedalekich wzgórz dało się słyszeć nawoływania, a po chwili zapłonęły na nich ognie. Z każdą chwilą zapalały się kolejne stosy, coraz dalej i dalej. Wtedy Bogusław zaczął modły. Zwrócił się najpierw do Swaroga, Świętowita i Peruna, potem do Mokoszy, Strzyboga i Welesa, prosił o łaski Dadźboga i kłaniał się na odejście młodemu Jaryle. Kapłani składali ofiary z pokarmów wrzucanych do ognia i rzeki.
W końcu Bogusław ogłosił koniec obrzędu i czas biesiady. Część zgromadzonych rozpierzchła się do swoich ognisk, ale większość została nad rzeką.
KONIEC DARMOWEGO FRAGMENTUSŁOWNICZEK
BEZKOST – rodzaj wampira, nie posiadający kości i dzięki temu mogący przybierać różne kształty.
BEZMIR – stwór, strzygoń zamieszkujący cmentarz przy ul. Lipowej w Lublinie. Tajny współpracownik Marka Lichockiego.
BZIONKI – stwory opiekuńcze, dbające o gospodarstwa i strzegące przejść do Nawii, ukrytych pod krzakami czarnego bzu.
CZERWIEŃ – obecnie Czermno w Województwie Lubelskim. Dawniej potężny gród, stolica Grodów Czerwieńskich.
DOMOWIKI – stwory, opiekunowie domów.
GOŁĘBNIK – istnieje naprawdę. To agroturystyka/pensjonat nieopodal Kazimierza Dolnego, w której powstała ponad połowa opowiadań w tej książce.
JAWIA – świat ludzi.
KIKIMORY – u dawnych Słowian szkodliwy duch domowy wyobrażany, jako mała kobieta. Na potrzeby świata Powiernika kikimory to małe, złośliwe i niebezpieczne stwory.
KUPAŁA – święto wypadające w najkrótszą noc w roku. Święto ognia i wody.
LICHO – bardzo szkodliwy, zły demon, jednocześnie bardzo tajemniczy, często stroniący od ludzi. Rozzłoszczone licho najczęściej doprowadza swoje ofiary do śmierci. Przedstawiane często jako postać żeńska z jednym, wielkim okiem i wielką paszczą pełną ostrych zębów.
MŚCIWIEC – stwór wykreowany na potrzeby świata Powiernika, jako demon karzący za złe ludzkie postępki.
NAWIA – siedziba Welesa, kraina, do której trafiają dusze zmarłych i tam zamieszkują.
POROŃCE – stwory powstałe z poronionych lub spędzonych płodów. Złe, niebezpieczne, bezlitosne, bardzo szkodliwe.
PÓŁNOCNICA – stwór wyobrażany jako piękna dziewczyna kusząca mężczyzn, objawiający się około północy. Ofiary północnicy zazwyczaj umierały z beznadziejnej miłości, odbierały sobie życie lub dostawały pomieszania zmysłów.
RKTOŁAK – wymyślona na potrzeby opowiadania nazwa pół człowieka, pół niedźwiedzia. Zawiera w sobie domniemaną, pierwotną, wspólną ludom praindoeuropejskim nazwę niedźwiedzia „rktos”.
SIEMARGŁ – bóg wyobrażany pod postacią skrzydlatego psa, o nieznanych funkcjach. Na potrzeby powieści opiekun rodziny, domostwa i Drzewa Życia.
STRZYGI/STRZYGONIE – stwory powstające ze zwłok osób dotkniętych anomalią lub kalectwem. Szkodliwe, przerażające wyglądem maszkary. Strzygoniem jest Bezmir (patrz pod hasłem Bezmir).
TĘSKNICA – demon słowiański wyobrażany jako smutna, blada kobieta (w świecie Powiernika stwór męski) wywołująca w ofierze ogromną tęsknotę i rozpacz za niemożliwą realizacją najskrytszych pragnień.
TROJAN – bóg o nieznanej funkcji, wzmiankowany w Słowie o wyprawie Igora. Na potrzeby świata Powiernika wykreowany, jako bóg zła, chaosu, przeciwieństwo Świętowita.
UPIORY – zbiorcza nazwa stworów powstałych z przemienienia zmarłych, najczęściej złe lub szkodliwe. Na potrzeby powieści najpotężniejszymi upiorami są wieszczy, ale są też inne rodzaje upiorów
– martwce, wąpierze, upiry.
WELES (ROGATY PAN) – bóg rządzący Nawią, pan zmarłych, strażnik przysiąg, bóg magii, bogactwa, kupców, sztuki i rzemiosła.
WITEK – domowik zamieszkujący dom Lichockich.
WODJANOJ – inaczej wodnik, stwór zamieszkujący akweny wodne, bardzo kapryśny – czasem niebezpieczny, czasem pomocny.
ZMORA – szkodliwy stwór napadający ludzi podczas snu wysysający krew lub zamęczający swoje ofiary na śmierć.
ZŁYDZIEŃ/ZŁYDNIA – słowiański demon przynoszący nieszczęście ofierze, którą prześladuje.
ŻMIJOWISKA – mały gródek na Lubelszczyźnie, w gminie Wilków, w kotlinie Chodelki, obecnie grodzisko i muzeum z rekonstrukcjami chat, na którym odbywają się rozliczne wydarzenia kulturalne, w tym również religijne – święta rodzimowiercze.