- W empik go
Powieść bez tytułu. Tom I, II - ebook
Powieść bez tytułu. Tom I, II - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 425 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wielki ruch panował pomiędzy młodzieżą zasiadającą ławy piątej klasy w szkole gimnazjalnej w S… Tylko co był wyszedł po skończonej godzinie poczciwy profesor matematyki H…, i na tablicy jeszcze posiwiałej od kredy sterczały formuły, którymi cała zapisaną została – wszyscy uczniowie przygotowywali się do następującej lekcji literatury, w której wypadało czytać zadane ćwiczenia. Jedni chwytali z seksternów pilniejszych i zdatniejszych uczniów kawałki, z których coś swego zszyć mieli, drudzy za obiecanego kubana zakupywali gotowe wypracowania, inni rozpatrywali się w tym, co mieli przed sobą, a wielka większość, korzystając z chwili swobodnej, wprawiała się do życia praktycznego żywą rozmową, sporami żywszymi jeszcze, nawet maleńką bójką, która pyłem i wrzawą napełniała salę.
W tej skupionej gromadce blisko pięćdziesięciu młodzieży widać było w zarodku wszystką przyszłość każdego; dobitniej nawet i wyraźniej malowały się tu charaktery niż na starszym świecie, gdzie poduczywszy się udawania, ludzie stąpają już ostróżniej i kryją się z grą swoją. Każdy na wylot znał towarzyszów i nikt z namiętnostką, ze skłonnością, z nałogiem, z popędem nie potrafił się zataić przed bystrym okiem współtowarzyszów swoich. Wczesna ostróżność i skrytość nie bez przyczyny obudzała nieufność, a każdy stronił od takiego, który się mu cały nie odsłaniał.
Co za rozmaitość w tych kilkudziesięciu twarzach, postawach, wejrzeniach i mowie każdego! Wszystko, z czym oni później wystąpić mają na świecie, już tu jest w zarodku: począwszy od ponurego milczka, od którego stroni cała klasa, zepchnąwszy go swym wstrętem w ostatnią ławę, aż do dobrego koleżki, przyjmującego wesoło pocałunki i szturchańce, prześladowania i żarciki braterskie, któremu sekstern zrzucono pod ławę i powywracano kieszenie – znajduje się tu cała nieskończona gama charakterów ludzkich. A co się tam roi w tych jasnych główkach, opromienionych całym myśli światem, niedoświadczeniem i snami malowanymi przeddwudziestego roku – o! któż to wypowie.
Profesor matematyki chodzi jeszcze po korytarzu z nauczycielem literatury, a klasa korzysta z tych minut dziesięciu, przedzielających dwie godziny tak do siebie niepodobne, jak dwie życia epoki. Na katederkę lecą rzucone czapki, łapka zajęcza od tablicy, książki i papiery, szmer dochodzi do wrzawy i szaleństwa – wtem drzwi się otworzyły powoli i maleńka, chuda figurka nauczyciela, wchodzącego szybkim krokiem, z czapką naciśniętą na uszy, z książkami i papierami pod pachą, w płaszczu z ramion spadającym i jedną swą połą zamiatającym kurzawę z podłogi, ukazała się na progu, przesunęła wśród ławek, do których pchają się rozpierzchli uczniowie – i oto już panuje na katedrze. Szał w jednej chwili ucichł jak burza zaklęta trójzębem Neptuna, szmer tylko wolny przelatuje ponad ławami jeszcze, wszyscy usiedli, profesor poskładał części ubioru zbyteczne i zapasy papierowe – i lekcja się rozpoczyna. Nikt się wprawdzie nie lęka łagodnego literata, który z surową na pozór miną, z usty ściągniętymi, z brwią nachmurzoną, z okiem przymkniętym rozpatruje papiery i rozkłada książki, ale dobroć jego silniej tu działa niż surowość wielu jego kolegów. Podniósł osłabłe od pracy oczy na uczniów swoich i wszystkie wejrzenia skierowały się ku niemu.
– No, kochani panowie, kto tam z was przeczyta mi ćwiczenie?
Jeden i drugi wyrywa się z zasmarowanym papierem na popis, wybór trudny – pierwszy z brzegu…
Ale zgadnijcie, co było zadaniem? A! niewinne zaprawdę i miluchne ćwiczenie, po prostu tylko opis wiosny. Któż by go, zdaje się, lepiej mógł dokonać, jak ci chłopcy, którym ona kwitnie i latem, i zimą w piersi pełnej uczuć wiosennych! Jednakże gdy im przyszło opisywać wiosnę, jakże to szło trudno! – nigdy jeszcze nie mieli czasu spójrzeć i rozpatrzeć się ani w sobie, ani po świecie, i gdy nauczyciel zadał ten nieszczęsny opis najpiękniejszej pory roku, co się nastękali biedacy, od czego zacząć, co weń włożyć i na czym zakończyć!
I wątku, i myśli, i barwy tak brakło nieborakom, że się musieli uciekać do wzorów i przetrzęśli, co gdzie kto na rachunek wiosny wyśpiewał, wykaszlał i nabredził. Thomson, Kleist, Wirgiliusz i Gessner, i krajowi poeci zrabowanymi zostali do koszuli przez tych młodych rabusiów bez litości – ale poszarpany łup niewielką im przyniósł korzyść.
Czyta jeden i drugi deklamacyjnym tonem, a nauczyciel przechadza się po sali, spoglądając spod brwi, chwaląc pół usty, notując zdania, uśmiechając się nieznacznie, gdy natrafi na znajome ułamki pokradzione bezwstydnie. Nareście przyszła kolej na małego chłopaczka z blond włosami, z niebieskimi oczyma, zapiętego w mundurzyk wytarty, ale czysty, odzianego starannie i dosyć nieśmiałego, bo gdy mu czytać wypadło, cały się oblał krwią, zmieszał, sekstema pogubił, głosu zna – leźć nie mógł i ledwie, po trzykroć zaczynając, potrafił nareście „wiosnę” swoją wyśpiewać.
Wszystkie „wiosny”, dotąd odczytywane, były tylko poetyczną pisane prozą, ta pierwsza wystąpiła w rymowanej szacie, i nie dziw, że jej twórca tak się zarumienił, poczuwszy za poźno zuchwalstwo swoje. I bał się tego, co zrobił, i chętce oprzeć się nie mógł, sto razy darł ćwiczenie i powracał do niego, nareście na ogromną zebrawszy się odwagę, przyniósł do klasy z bijącym sercem owoc rozkosznych i gorących dumań swoich dziewiczych.
A trzeba wiedzieć, że ten, co tak śmiało zadanie zrobione przez wszystkich prozą sam dobrowolnie w poezją zamienił, był nowym w szkole, przybyszem do klasy, prawie nie znanym nauczycielowi, a niewiele zażyłym jeszcze z towarzyszami. Wystąpienie to niespodziane zrodziło szmer podziwienia – wszyscy poczęli się uderzać łokciami.
– Słysz! słysz! – wołali – dalibóg Piwonia napisał wiersze!
Zwali go Piwonią dla zarumienionej i krwią młodą ciągle oblanej twarzy.
Nauczyciel, który dotąd ledwie z nazwiska znał ucznia, zastanowił się wołając:
– Co? co? wiersze?
– Tst! tst! – rozległo się po całej klasie.
Oczy poczciwego literata z zajęciem, z sympatią zwróciły się na młodego chłopaka – zbliżył się do jego ławki, sparł na niej i spuściwszy po chwili źrenice; słuchał milczący, zadumany.
Ale to wytężenie uwagi wszystkich, zwrócenie oczów, uciszenie się klasy odebrało ostatek niewielkiej odwagi biednemu Piwonii – głos gasł, plątał się i zabrakło tchu nareście. Dwie poczciwe łzy – łzy, które całą przyszłość jego wróżyły poecie – popłynęły po policzkach spalonych rumieńcem.
Nauczycielowi przykro się zrobiło, może pomyślał, że ten, który tak występował na ławie szkolnej i na świecie rady dać sobie nie potrafi, może się ulitował nad biedakiem, powoli ująwszy sekstern z rąk jego, zbliżył go do przymrużonych oczu i sam już czytał po cichu ową wierszowaną „wiosnę”.
Tymczasem Piwonia stał, palony oczyma wszystkich, jak pod pręgierzem i zdawało się, że wstyd niewczesny i bojaźń go spali. Uczniowie szeptali, wskazując sobie palcami poetę, który w tej chwili już dostał nowy przydomek. Jedni poglądali nań ze współczuciem, drudzy z ciekawością, inni z zawiścią prawie, a krok ten stanowczy, na który się nowy uczeń odważył, nie obrachowawszy sił swoich, już stanowisko jego względem całej klasy na resztę lat nauki nieodwolanie wykreślił.
Z biednego ucznia oczy kolegów padały na twarz nauczyciela, szukając na niej oznaki pochwały lub uśmiechu politowania, ale nic nie znalazły w bladych rysach zmęczonego człowieka, po których nie przesuwało się nigdy to, co dotknęło duszę. Czytał spokojnie, do samych oczów przybliżywszy papier, przebiegł ćwiczenie całe, oddał je Piwonii i skinął głową, przechodząc do następnego ucznia, nic nie powiedziawszy, wejrzeniem ukradkowym tylko mierząc młodego poetę.
Ten usiadł, spuścił głowę i z biciem serca, w milczeniu pozostał na ławie do końca śmiertelnie długiej godziny.
A! nic to było jeszcze wystąpić z tą nieszczęsną „wiosną”, niczym ją przeczytać, niczym ukazać poczciwemu nauczycielowi, ale po skończonej godzinie jak tu się pokazać współuczniom, których szyderstwo chybić nie mogło! Gdy zegar wybił dwunastą, a profesor poszedł do katederki na odgłos dzwonka i począł zbierać papiery, czapkę, chustkę i płaszcz, którego nigdy na sobie utrzymać nie mógł, Piwonia, czując zbliżającą się chwilę męczarni, ledwie nie umarł w duszy ze strachu.
Za profesorem wyrwali się z klasy uczniowie, jak woda zburzywszy groblę, i zaleli korytarze, jedni spiesząc do domu, drudzy w rożne rozbiegając się strony. Ale pospiech ten nie ocalił nieszczęśliwej ofiary, która się pierwsza ucieczką ratować chciała; otoczono poetę, szarpiąc go, chwytając, uderzając rękami i słowy.
– Wiwat poeta! – krzyczeli jedni.
– Słyszysz, Piwonia, przyznaj się, skąd wiersze ukradłeś? – wołali drudzy.
– Jaki tęgi – rzekł ktoś trzeci – chce nas wszystkich zakasować, odznaczyć się i solo basso występuje z wierszami.
– Dajcie pokój! Widzicie, że i tak ledwie mu krew z oczu nie tryśnie, tak się zarumienił.
Dobrze jeszcze, że po dwunastej każdy spieszył do domu i nie bardzo czas mieli dokuczać Piwonii, ale droga do dworków, w których się mieścili uczniowie, dozwalała przedłużać prześladowanie do wrót mieszkania, a klasa piąta, połączywszy się z szóstą, wiodła ofiarę swoją aż do ganku domostwa, nielitościwie ją szpilkując przezwiskami i szyderstwy.
Jak w szkole, tak na świecie! Zawsze pierwszym uczuciem większości na widok jakiegokolwiek niezwyczajnego fenomenu jest to nieszczęsne szyderstwo i niedowierzanie – każdy tryumf poczynać się musi od męczarni. Może też tak być powinno, bo ten tylko zasługuje na wieniec, komu wprzód skroń krwią ociekła, a próba ognia jest próbą powołania i talentu. Nie wiedząc o tym, biedny chłopiec całą swą przyszłość stawił na owo jedno ćwiczenie! Z klasy do klasy miał odtąd przechodzić już upokarzającym nazwiskiem poety, z tą kulą do nogi przykutą – z nią miał wyjść na świat i nigdy już naprawić nie mógł nierozważnego kroku, który w tym dniu o życiu jego postanowił.
Jakby przewidując, co go oczekiwało, szedł Piwonia z głową spuszczoną do dworku – nieczuły prawie na zaczepki i na prześmiewania towarzyszów swoich, którzy go nie opuszczali, podwajał kroku, żeby co prędzej sam na sam z sobą pozostać, a słowa kolegów spadały w końcu na niego jak zimne liście jesienne z niezrozumiałym szelestem. Tak przeprowadzany, dostał się do domku, wpadł we drzwi szybko i znikł w nich nareście.
Ale i tu nie mógł już być spokojnym, czekał go pan dozorca, który o grzechu wierszy wiedział od nauczyciela, spotkali towarzysze mieszkania z klas różnych, na ulicy złapawszy ciekawą plotkę.
Chórem zakrzyknęli wszyscy na niego, gdy do stancyjki wchodził, a pan Jacenty, poczciwy, suchy, długi z wysoko zaczesanym czubem mężczyzna, w białym kożuszku szczelnie opiętym, za którym tkwiła tabakiera i chustka kraciasta, uśmiechem dwuznacznym i poprawieniem włosów w progu przywitał swojego ucznia, unikającego wejrzenia, a usiłującego co prędzej ukryć się gdzie w kątku.
Przebiegłszy pierwszą izdebkę jak oparzony, Piwonia dopadł swojego łóżka i stolika w drugim pokoiku, rzucił książki, do szuflady wsunął seksterna i siadł znużony na posłaniu. Otoczono go kołem, a pan Jacenty nawet nie wstydził się należeć do oprawców, stojąc na czele gromadki, wyprostowany, sztywny, milczący, ciągle gładząc czuba i czoła i uśmiechając się nielitościwie. Młodsi uczniowie obskoczyli go jak szarańcza, śmiejąc się, chichocząc i napadając zapalczywie.
– A! Szarski poeta!
– Zadeklamujże cokolwiek!
– Winszujemy! Prosiemy…
– Dla mnie kawałeczek „wiosny”!
– I dla mnie!
– I dla mnie! – poczęli śpiewać tonem, jakim się napierali chleba z masłem na śniadanie, nielitościwi malcy, wyciągając zaatramentowane ręce.
– Dajcież mi pokój, proszę – przybity, odezwał się zasłaniając sobie oczy, Stanisław – dajcie mi pokój, bo doprawdy gniewać się będę…
– A za cóż byś się waćpan miał gniewać – zapytał poważnie jak zawsze dozorca pan Jacenty – naturalna to bardzo rzecz, że wszyscy się dziwujemy, winszujemy i śmiejemy!
To mówiąc, pogładził czuba, obciągnął kożuszka i za ukazaniem się nadtłuczonej fajansowej wazki z bulionem, która oznajmywała obiad studencki, stanął za swoim krzesłem, ręce i usta wprost od szyderstwa składając do modlitwy.
Wnet na ten znak zgłodniała rzesza rozsypała się, spiesząc zająć zwykłe miejsca swoje, zaszastały krzesła, rozszedł się szmer błogosławieństwa i biedna ofiara „wiosny”, odkupiona na chwilę głodem towarzyszów, zajęła po cichu miejsce swoje u stołu.II
Wieczorem pan Jacenty, korzystając z soboty i pięknego dnia jesiennego, zrzucił kożuszek, wdział czarny paradny surdut z aksamitnym kołnierzem, czapkę, która zawsze wisiała na gwoździu pokryta chustką od nosa, żeby ją pył nie przypadł, laskę doskonale naśladującą trzcinę, ale w swym łonie ukrywającą cybuch ozdobny rogowym pyszczkiem, i schowawszy klucze spiżarni do kieszeni, zapowiedział uczniom swoim przechadzkę za miasteczko, za kościołek Aniołów Stróżów, na piasczy – stą równinę ku cmentarzowi – był to zwykły cel studenckich spacerów.
Wszyscy oprócz Szarskiego (tak się zwał nasz poeta) ochotnie ma nią się zgodzili, a tak zwany Piwonia pod pozorem niezdrowia pozostał sam jeden przy swoim stoliczku.
– Dajcie mu pokój – zawołał trzecioklasista, szczypiący jak mała pijawka – niech sobie wiersze pisze, jak oślepnie, będzie kraj nasz miał w nim Homera!
Pan Jacenty, mimo najlepszego serca trochę zazdrosny, bo dbający bardzo o wyższość swoję, która zaćmioną być mogła sławą młodego poety, uśmiechnął się na to z ziarnkiem szyderstwa i wywiódł swych uczniów w ulicę krokiem pedagogicznym.
Szarski, potrzebujący odetchnąć, pozostał przecie sam na sam, ale zaledwie współkoledzy oddalili się nieco od dworku, wyjrzawszy oknem za nimi, wyszedł usiąść pod kasztanami w ganku na barierze. Cisza sobotnia panowała w spokojnym szkolnym miasteczku, którego życie stanowili uczniowie, w tej chwili rozbiegający się po okolicy, zamknięci po stancyjkach lub odpoczywający na rachunek niedzieli. Rzęd dworków, długą ciągnący się ulicą, gdzieniegdzie tylko ożywiała swawola pierwszo i drugoklasistów, odzywających się śmiechami, krzykiem i uderzaniem piłek o ściany parkanów; skrzypiały studnie w podwórzach i głos brzęczącego fortepianiku nauczyciela muzyki Brauna wylatywał niekiedy otwartym domostwa jego okienkiem. Po chwili od drewnianego kościołka zabrzmiał dzwonek na Anioł Pański i głos jego smutny, przeciągły, długo, daleko rozległ się po okolicy. Chłopiec zadumał się, zapatrzał, sparł na pniu kasztana, który ocieniał ganek, i ani się postrzegł, jak maleńka figurka nauczyciela literatury wysunęła się od strony szkół i kościołka, przebiegła wszerz piasczystą ulicę, poszukała oczyma dworku pod kasztana – mi, kierowała się ku niemu – i uśmiechnięty profesor, zbliżywszy się do ucznia, trącił go w ramię, ażeby przebudzić.
– Coś się ty tak, Szarski, zamyślił? – począł łagodnie profesor.
Uczeń, głos dopiero usłyszawszy, zerwał się i stanąwszy onieśmielony zjawieniem się niespodzianym tego, o którym właśnie myślał, spuścił oczy jak winowajca schwytany na uczynku.
– Chciałem trochę pomówić z waćpanem – odezwał się profesor – weź no czapkę, masz czas? Pójdziemy się przejść trochę do pałacowego ogrodu!
– Idę, panie profesorze.
– Ruszajże po czapkę, może ci chłodno, weź i płaszcz. Ale gdzie mu tam zimno byćmogło! Aż byłby, uszczęśliwiony dobrym słowem i spodziewaną przechadzką, czapki nawet zapomniał, gdyby mu jej nie kazał wziąć nauczyciel.
Powoli poszli ulicą przez placyk, popod szkoły, ku starej alei grabowej i ogrodowi, do którego wiodła.
– Powiedzże no mi, Szarski – zapytał stary, wpatrując się z bliska w chłopaka, bo wzrok miał popsuty i krótki – chciałbym coś wiedzieć o tobie, kto są rodzice twoi? skąd jesteś rodem?
Jakkolwiek mocno zmięszany, onieśmielony, pełen obawy, Staś łagodnym profesora obejściem i mową jego współczucia pełną uczuł się zasilonym, po chwili serce mu zabiło, zebrał się na odwagę.
– Moi rodzice, panie profesorze – rzekł, przychodząc do siebie powoli – mieszkają stąd o mil kilkanaście, mają wioseczkę dziedziczną w Za…skiem.
– Jedne wioskę? – spytał profesor.
– Tak, jedną tylko wioskę, i to niewielką.
– A wiele was jest rodzeństwa?
– Sześcioro, panie profesorze…
Nauczyciel pokiwał głową i westchnął głęboko.
– Bracia czy siostry?
– Trzech braci i dwie siostry, panie profesorze.
– Gdzie wprzódy do szkół chodziłeś, kto cię uczył? – począł badać literat.
Szarski wymienił szkoły i nauczycieli.
– Masz, widzę, żyłkę do poezji – rzekł, wysłuchawszy opowiadania cierpliwie, staruszek – no! powiem waćpanu, jak na pierwszę próbę niezłe to jest, co napisałeś o wiośnie, ale na tej drodze, mój kochany, chcąc dójść do czegoś, wiele, wiele potrzeba pracować, nawet przy darach niebieskich! A lubiszże czytać?
Młode chłopię aż się zatrząsł i zarumienił.
– A! któż by czytać nie lubił! – zawołał ognisto. Uśmiech dziwny skrzywił blade usta nauczyciela, który znów spod oka spojrzał na ucznia.
– Coż czytujesz?
– Książek mam mało… u pana Jacentego na półce Molière tylko i Montesquieu…
– A polskiegoż nic? – spytał nauczyciel.
– Jest dzieło Stanisława Potockiego… Potrząsł głową.
– Nie wiem jeszcze, co będzie z waćpana – rzekł powolnie – ale się uczyć potrzeba i wiele, i porządnie, jeśli masz pójść tą drogą, która mi się zdaje wyznaczona dla ciebie… Poeta długo się i pożywnie karmić musi, nim światu zaśpiewa. Ciężka to rzecz stanąć przed ludźmi i poruszyć ich serca, zmuszając szyderców do współczucia; świat nie poddaje się łatwo, a depcze ochotnie.
I westchnął stary znowu.
– Ciężka to droga – kończył, zapominając po trosze, do kogo mówił – cierniem wysłana, zarzucona skałami… trudno być pierwszym, a nie wolno drugim, i drugim nie warto. Musisz być u szczytu lub spaść w otchłanie na długie męczarnie… lepiej nie myśleć o poezji. Każdemu prawie młodemu zalśni coś w głowie, zakołacze coś w sercu i chciałby śpiewać, ale gdy przyjdzie z pieśnią pójść przed ludzi, zabraknie myśli i słowa. O! pracować potrzeba, pracować! nawet tym, którym Bóg dał wiele od razu, a tym najwięcej może. Nic bez pracy, dziecię moje, wszystko się nabywa w pocie czoła, w serca pocie. Widziałeś, jak towarzysze przyjęli dziś wystąpienie twoje? Toż samo czeka cię na świecie. Pamiętaj! A po wiekach, które nas poprzedziły, po wieszczach, którzy im śpiewali, po arcydziełach, co nas karmią, tchnąc życiem przeszłości, którego są najwyższym wyrazem, jakże to wiele potrzeba, ażeby ośmielić się stanąć na scenie, ująć lutnię i zwołać ku sobie słuchaczy. Ten tłum, któremu śpiewać będziesz, składa się z tysiąca ludzi, a każdy z nich przychodzi inszym, a dla nich wszystkich jest pieśń jedna! Musisz skrępować ich, pociągnąć, przekształcić, zmusić, żeby weszli w ciebie i poszli za tobą. Czymże powinien być śpiew, który ma zwyciężyć tysiące miłości własnych i złamać lody wstrętów, obojętności, odrętwień? jakiej to potęgi potrzeba, żeby wyjść z tej walki zwyciężcą? Ile życia wyszafować, ile łez wylać, ile własnych piersi naszarpać?
Profesor szedł i mówił, ale widocznie zapominał o uczniu, który go słuchał, i lały mu się z piersi wyrazy, jakby rozmawiał sam z sobą, a gdy westchnąwszy obejrzał się na Szarskiego, rozpoczął nieco inaczej.
– Tak, chłopcze – rzekł – potrzeba pracować koniecznie, pracować wiele, żeby coś zrobić na świecie. Człowiek myśli i pióra, jakim sądzę, że się być czujesz powołanym, musi być naprzód wyższym od ogółu, którego chce być przewódcą, tłumaczem, pocieszycielem, kaznodzieją… Dwojakie więc zadanie: jak kapłan, musisz stanąć na świeczniku i sukni twojego domowego żywota nic splamić nie powinno, bo ten, co się w imię najwznioślejszych uczuć odzywa, sam pierwszy obowiązany mieć je w piersi i na ręku – jako człowiek ducha i myśli, powinien być o stopień wyżej, o krok naprzód przed ludem, który za nim idzie, musi odgadnąć przyszłość, ku której dąży, uczucie, którym jutro serce jego zabije, kierunek Boży na jutro… Wiele tu pomaga geniusz, talent, instynkt i duch Stwórcy, który w kolebce jeszcze wionął na czoło dziecięcia, ale nasionko dane ci w posagu, ty sam, ty sam tylko wypielęgnować musisz i powinieneś. Nauczyciele, księgi, świat są to słupy, gdzieniegdzie porozstawiane po stepie, wśród którego wieść się potrzeba samemu okiem, sercem i głową… O! pracować musisz, pracować wiele – Bóg ci da myśl i uczucie, ale one nie przemówią z ciebie, dopóki ich nie rozpowijesz, nie rozwiniesz ich skrzydeł, nie rozwiążesz ust ich pracą żelazną… W młodej piersi rwą się niecierpliwie, gwałtownie i zarodki idei, i uczuć nasiona, stukając o ściany ciasne, jak zwierz zamknięty w klatce, ale niejeden, niejeden zamorzył w sobie, co przyniósł z drugiego świata, nie karmiąc myśli swojej, wysuszając ją pragnieniem i głodem, a z uczucia robiąc bydlęce narzędzie głupiego powszedniego życia!
Szarski słuchał, a że raz pierwszy słowa tak wielkie i wzniosłe, tak przejęte łzawym doświadczeniem obijały się o ucho jego i piersi, uczuł, jakby nań zlewał się zdrój ożywczy – otwierały się w oczach jego nieznane, tajemnicze drogi żywota i w dali błyskały nie widziane horyzonty. Nie zastraszała go praca, nie wątpił o siłach, a jednak razem z pragnieniem przejmował go strach jakiś niepojęty i dreszcz przebiegał młodzieńca.
– Patrzaj, co masz przed sobą – rzekł, dalej idąc, nauczyciel – masz nauczyć się całego świata, pokochać go, poznać siebie, poznać ludzi, a potem jeszcze zbadać całą mądrość przeszłą, wszystko, co ludzie kiedy stworzyli, żeby nie powtórzyć słabiej, co wprzód gorąco już wypowiedzianym było – w ostatku to narzędzie twoje, język i literaturę, na której skibę pot twego czoła ma upaść, musisz przeniknąć, musisz się ich wyuczyć.
– Będę się uczył – odpowiedział Szarski ochotnie, ożywiony słowami, z duszy pochodzącymi, starego nauczyciela.
Ten ujął go za rękę serdecznie.
– O tak! – rzekł – uczyć się, uczyć! uczyć potrzeba całe życie, choćby dla przekonania się w ostatku, że nauka jest niewyczerpanym źródłem rozkoszy, pokarmu i zawodów. Powiedzą ci później, mój kochany, niedowarzeni mędrkowie, że nauka i ślęczenie zabijają natchnienie, niszczą oryginalność, zacierają indywidualność – ale to fałsz! to fałsz! Sobą być można zawsze, panem pracy i myśli, ale pracować i myśleć potrzeba! Praca tylko dać może skrzydła natchnieniu.
I szli tak długo o zmierzchu pustymi już ulicami pałacowego ogrodu, a profesor mówił i wzdychał, jakby rad był, że się miał przed kim wywnętrzyć. Poczynał do ucznia, a kończył do siebie, tak się w nim mnogo zebrało, z czym się wylać potrzebował – to znowu, poczciwy, przypomniawszy sobie młodego chłopaka, zwracał się do niego i po chwili, uniesiony, zapominał o nim Ale żadne ze słów jego nie zostało stracone; te prawdy nawet, których Szarski pojąć jeszcze nie mógł, jak aforyzmy i zadania nie rozwiązane pozostały w jego umyśle, przechowując się dla przyszłości. Chciwie ich słuchał, a im wznioślejsze i wyższe, tym go bardziej nęciły.
Mrok coraz gęstszy poczynał się rozciągać i wieczór chłodnym od stawu powiewał wiatrem, gdy nareście nauczyciel, któremu płaszcz nieposłuszny ciągle spadał z ramienia, postrzegł, że późno już było, i szybko zawrócił się nie poprzestając rozmowy.
– A kochaszże ty naturę? – spytał z westchnieniem, poglądając w blaski wieczorne na niebie i szarą, usypiającą ziemię – a bijeż ci serce do codziennych piękności świata, które powszednich nie uderzają ludzi?
– A! panie profesorze – gorąco odparł Szarski – nieraz aż mi tego wstyd, aż się ze mnie śmieją!
– Niechże się śmieją, to najlepszy znak! – równie porywczo przerwał stary, klepiąc Stasia po ramieniu. – Daj się im śmiać i wyśmiewać, oni cię sami, o tym nie wiedząc, uczą cierpliwości, której każdemu na świecie wiele, a w życiu pracy naszej ogromnie, ogromnie potrzeba! Z kogo się śmieją nie dlatego, że głupi, ale dlatego, że inny od tłumu lub widzi to wszędzie, czego nie dopatrzą drudzy – ten ma przyszłość przed sobą.
Gdy to mówił, wychodzili już coraz spieszniejszym krokiem z alei i zbliżali się do wielkiego gmachu szkolnego, w którego skrzydle profesor skromne miał mieszkanie. Spójrzenie na te mury, podobne trochę do czystego, białego więzienia, wyrwało westchnienie z piersi starego: pomyślał coś, zawahał się i obracając do Szarskiego, rzekł nieśmiało:
– Chodź no, zajdź do mnie, dam ci książek… jak przeczytasz, odniesiesz mi je i weźmiesz inne. Nie opuszczaj nauki szkolnej dla czytania, ale ci czytać potrzeba, jeśli doprawdy myślisz pójść tą drogą.
– O! pragnę tego, panie profesorze, ale – dodał nieśmiało uczeń – gdybym jeszcze mógł spytać, czy bardzo złe było ćwiczenie moje?
Ostatnie słowa wymówił, spuszczając oczy i bardzo po cichu, a profesor dobrodusznie się na nie uśmiechnął.
– Genus irritabile vatum! – szepnął do siebie – juściż nie było to złe bardzo, kiedy mnie uderzyło, kiedym się zajął tobą – ale nie myśl znowu, żebyś w wiośnie zobaczył niewprawnym okiem to, czego przed tobą nie widzieli drudzy. Udało ci się schwytać kilka dźwięków szczęśliwych, kilka form, dowodzących, że masz przeczucie piękności, ale myśl twoja nie wyleciała wyżej, bo jeszcze skrzydeł jej braknie.
– Skrzydeł Ikara może – odważył się szepnąć Szarski.
– Choćby takimi podlecieć warto, dziecko moje – lepiej to, niżeli pełzać po ziemi. Sąż inne dla ludzi? Szczęśliwy jeszcze, kto się choć na chwilę zbliżył ku słońcu..! a potem wpadł w morze… w morze zapomnienia. Zapomnienia! – powtórzył nauczyciel niespokojnie. – A tak, o wilku mowa zaprawdę, i ja bo się porządnie zapomniałem, a tu noc! Chodźmy prędzej, chodźmy, panie Stanisławie.
Stali już przed wielką budową gimnazjalną, profesor ruszył żywo, potknął się razy kilka dla krótkiego wzroku, płaszcz mu spadał z ramion nieustannie, nareście weszli przez dwa czy trzy wschodki, wiodące do szczupłego mieszkania, które literat zajmował z żoną i dziećmi, w sień i do pokojów. Ciaśniutko tu było i duszno… i nie dziw, że na widok izdebek, w których dzieci płakały, jejmość się zakłopotana krzątała, a dwóch młodszych profesorów rozprawiało na kanapie, trochę się starając przypodobać pięknej pani, przygotowującej herbatę, stary nauczyciel zasępił czoło. Wszedł bardzo po cichutku, nieśmiało, jakby oczekiwał niechybnej bury, która go spotkać miała, i przerwawszy zaledwo gderanie żony, zastępującej mu drogę, słówkiem bojaźliwym i pokornym, wraz z uczniem, onieśmielonym do reszty, na lewo drzwi do gabineciku swego otworzył. Sam znalazł sobie świecę i siarniczkę, ognia powoli zrobił, a gdy pokoik rozświecił się blaskiem łojówki, Szarski postrzegł biblioteczkę całą zastawioną półkami, zarzuconą papierami, a tak zacieśnioną mnóstwem literackich gratów, że w niej z trudnością dwóm się było można obrócić. Profesor, milczący, począł okiem i myślą chodzić po półkach, od jednej do drugiej, szukać, wyciągać, mruczeć coś pod nosem – złożył wreście pakiecik spory i oddał go oczekującemu.
– Naści, na, to wybór dobry, a czytaj z uwagą, a ucz się smakować, nie połykaj po żarłocku. Myśl, kształć się i niech cię Bóg, dziecię moje, błogosławi.
Wtem profesorowa wpadła do izdebki, ciekawie poglądając na męża i ucznia.
– Gdzieżeś to ty był? – spytała żywo. – A tu dyrektor przysyłał po ciebie – i…
– Zaraz, zaraz – rzekł zafrasowany stary – w ten moment, moja duszko…
– I pieniędzy mi potrzeba – z wymówką poczęła żona.
Szarski chwycił książki, pokłonił się, ucałował rękę jejmości i znikł, uciekając uszczęśliwiony, a pędził do domu, jakby mu już istotnie na barkach skrzydła wyrosły.
Tych kilka książek, które niósł z sobą, a więcej jeszcze słowa poczciwego nauczyciela, wstrzęsły młodym umysłem i nieostrożnie może, ale nieodwołalnie pchnęły go w drogę, z której już zejść nie mógł.
Poczynał marzyć, serce mu biło i przyszłość zarysowywała się przed nim tak jasno, tak wyraziście, jakby jedna chwila przybliżyła go ku niej latami całymi.
Zaledwie Szarski okazał się w ganku dworku, na którego barierach siedzieli wszyscy uczniowie i sam nawet pan Jacenty na honorowym miejscu, bo przy ścianie, obskoczono go zapytaniami i wymówkami.
– Aha! a z nami na przechadzkę to nie łaska!
– Niby chory, a po nocy gdzieś lata!
– A gdzieżeś to waćpan bywał? – zapytał naprężając się dozorca – chciałeś chodzić, juściż, sądzę, żeśmy warci, żebyś nie odbiegał towarzystwa naszego.
– Nie miałem wcale myśli iść gdziekolwiek – odpowiedział zdyszany Szarski – ale ledwieś pan odszedł, przybył tu profesor. i zabrał mnie z sobą do ogrodu.
– Jak to? i do nocy z nim chodziliście? – zapytał znów z niedowierzaniem i trochą zwykłej sobie zazdrości pan Jacenty.
– Wracam w tej chwili wprost od profesora, który mi książki pożyczył – odparł z niejaką dumą Szarski – nigdzie więcej nogą nie byłem.
– To się okaże! to się okaże! – rzekł dozorca – a teraz podobno czas na wieczerzę.
Ta przechadzka, której zresztą byli świadkowie, poddanie książek Szarskiemu, długa z nim rozmowa, zmieniły wprędce usposobienie współuczniów do szyderstwa – zazdrościli wszyscy po troszę Stasiowi, a pan dozorca ruszał tylko ramionami, nie mogąc pojąć, jak pan profesor wybrał sobie takiego chłystka na konferencją wieczorną – niemniej jednak i w jego oczach postawiło to lepiej poetę. Nie śmiano z niego tak bardzo żartować, widząc, że nauczyciel zachęcał, poczęto się domyślać, że to może nie ze wszystkim jest śmiesznym, i dozorca choć w złym humorze u wieczerzy siedział, ale już bardzo poważny.