- W empik go
Powieść bez tytułu. Tom III, IV - ebook
Powieść bez tytułu. Tom III, IV - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 432 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niewiele życia pozostało biednej matce, tyle tylko, by odbolała za grzechy swoje; ta reszta spłynęła jej w niepojętym rozmarzeniu. Kiedy jej domek na Łotoczku stał się straszliwą pustką, a Karolek do ojca i sióstr poszedł na Rossę, Dormundowa wpadła w stan jakiś osobliwszy, z którego ją już żadne starania wyprowadzić nie potrafiły, ani zupełne poświęcenie się dla niej Stanisława, który święcie spełnił wolą jej syna, ani środki lekarskie użyte przez Branta, próbującego wszystkiego, ale zapowiadającego zawczasu, że gdy dusza chorobę robi i ciało niszczy, nie ma na to w medycynie lekarstwa. Dormundowa płakać i mówić przestała, chodziła jak cień niemy, nieprzytomna, wychudła, i nie dozwoliwszy nic ruszyć w pokoiku Karolka, całe dnie z jego cieniem na zwykłym swym miejscu przepędzała, strzegąc skarbów swych, pamiątek. Najmniejszy skrajek papieru, na którym on skreślił słów kilka, chowała jak relikwią i nieraz długo, długo trzymała przed oczyma nieforemne rysuneczki jego – dziecinną jeszcze skreślone ręką. Marta siłą ją prawie karmić musiała, Stanisław przymuszać do spoczynku, ale najczęściej przebywszy kilka dni i nocy nieruchoma w izdebce, nareście, bezsennością i cierpieniem znużona, padała na ziemię u synowskiego łóżeczka i tak usypiała na kilka godzin, po których, przerwane na krótko, znowu rozpoczynały się rozpamiętywania bolesne.
Stan taki nie mógł potrwać długo; wszystkie wyczerpując siły, zmienić się musiał lub ustać, a że głębokiej boleści matki śmierć tylko koniec położyć mogła, Dormundowa, w gorączce cierpienia przeżywszy kilka miesięcy, skończyła wreście żywot gęsto cierniem przeplatany.
Przez cały ten czas powolnego konania Stanisław nie odstąpił jej na chwilę; stał się dla niej w istocie przysposobionym dziecięciem niezmordowaną troskliwością, z jaką służył biednej nieprzytomnej kobiecie. Wilno stało się puste, akademicy rozjechali, towarzysze znikli, on sam jeden, wielą próbami złamany, pozostał ciągnąć odważnie ten pług niedoli i obowiązku. Doktor Brant tylko nieco mu pomagał, nie odstępując nieszczęśliwej, starając się dodać sił i odwagi Szarskiemu.
Ale gdy młody opiekun wdowy, pewien, że ludzkie boleści czas łagodzić musi, i ufny, że ją Bóg dłużej zachowa przy życiu, dopytywał się o nadzieję u lekarza, ten mu wcale nie taił następstw, które dlań były widoczne.
– Mój drogi – rzekł – prawda, są rany, które się goją, ale są i nieuleczone; do tych zaliczyć potrzeba boleść Dormundowej, której nic nie pozostało na świecie, bo to, w czym zamknęła życie swoje, uszło na inny świat, lepszy. Ona musi umrzeć i umrze prędko, bo co dzień widoczniej niknie nam w oczach. Gdyby się chciała oderwać od tego widoku, szukać środków, ale ona ani myśli o sobie, ona jeszcze płacze po swoim ostatnim i ze łzami duszę uroni.
Był to więc okropny dla młodego serca widok nieuleczonej boleści i powolnej śmierci, a Stanisław, po – mimo swego przywiązania do wdowy i litości nad nią, całych sił swych dobyć musiał, by podołać obowiązkowi zaciągnionemu wzglądem niej i zmarłego syna. We dnie i w nocy, w nieprzerwanym milczeniu czuwał nad nią, spał, gdy ona usnęła chwilę, i to nie kładnąc się, a najmniejszy szelest, przerażonego, obudzał. Izdebka, obok której ciągle musiał stać na straży, smutna jak trumna, w oczach jego wydawała się nieustanną groźbą i przypomnieniem śmierci; śmierć otaczała go dokoła, co chwila obawiać się musiał, by go ze snu przelotnego stukot zabijającego wieko trumny nie obudził niespodzianie.
Darmundowa słabła, słabła, nie zmieniała trybu tego wyczerpującego życia i ostatniego dnia dopiero zdawała się jakoś oprzytomniać; przemówiła słów kilka, objawiła wolę jakąś, poczęła niby wracać do życia. Stanisław ucieszył się niezmiernie, wstąpiła w niego nadzieja, posłał po doktora Branta i po przyjaciela wdowy, regenta Palskiego, których mieć przy sobie żądała. Oba, zaraz przybywszy, zamknęli się z nią, a Szarski ukląkł Bogu dziękować za to, co cudem Jego uważał. Jakież było przerażenie jego, gdy lekarz, wychodząc z pokoiku Dormundowej, miną okazał mu, że wszelką stracił nadzieję.
– Ale ona była lepiej! – zawołał Stanisław.
– To lepiej zawsze poprzedza i zwiastuje śmierć w chorobach tego rodzaju, zwłaszcza w tych, co z duszy pochodzą lub duszę dotknęły. Dormundowa wyczerpała boleścią do ostatniej kropli życie i siły.
Palski wyszedł także z jakimiś papierami, zapłakany i pomieszany. Za nimi w ślad ukazała się i Dormundowa, niby przytomniejsza, ale wsparta na ręku Marty, która ją dźwigać musiała, bo o swej sile iść nie mogła. Kazała się zaprowadzić do łóżka syna, uklękła przy nim, poczęła całować zabawki jego i rozpłakała się ślochaniem głośnym.
Marta, jak Stanisław, myliła się, sądząc, że jej płacz ten pomóc może i ulżyć, bo od dawna suche miała oczy, ale tuż Dormundowa podniesła się wołając Stanisława. To przemówienie jej do niego tak znowu było nadzwyczajne, że Szarski pobiegł odzyskując nadzieję.
– Klęknij, dziecko moje – odezwała się słabym głosem – niech cię pobłogosławię, niech ci w imieniu moim i Karolka za przyjęcie synowskiego brzemienia podziękuję. Bóg daj, by ci życie tyle przyniosło pociech i szczęścia, ileś tu się napatrzył i nacierpiał boleści… Palski już wie, czego chcę…
To ledwie wypowiedziawszy przerywanym głosem, wdowa jęła znów łkać i ślochać, rzuciła się konwulsyjnie na łóżeczko syna i na nim biedna skonała. Długo ją Stanisław i Marta odcierali i ratowali, sądząc, że zemdlała tylko, ale gdy Brant nadszedł, musieli się poddać śmierci.
Cicho odbył się pogrzeb wdowy, za której wozem ubogim (bo ostatek grosza swojego na ten obrzęd oddał Stanisław) poszli tylko Brant, Palski, Stanisław i Marta. Z dawnych przyjaciół czasów świetniejszych, w których Dormundowa jaśniała między pierwszymi w towarzystwie wileńskimi kobietami pięknością, dowcipem i dostatkiem, nikt sobie o niej nie chciał przypomnieć. Miejsce jej na smętarzu oznaczone już było pomiędzy mężem a dziećmi; ostatnia przyszła do gromadki, po której tyle łez wylała.
Po pogrzebie Stanisław zamyślał się, co zrobić z sobą i jak nowe życie rozpocząć, gdy zaraz nazajutrz Brant, Palski i nieznajomy urzędnik przyszli do niego z papierami. Marta, już nie widząc nikogo, nikomu wstępu do domu nie broniąc, skamieniała sie – działa na wschodkach, straszna żalem, jaki się na jej starej i wyniszczonej twarzy malował.
Stanisław zrozumiał to przyjście potrzebą zdania domu i powiązawszy, co miał swego, naprędce, wziął się do kluczów.
– Czekaj no pan – rzekł Palski – bo to nie pan nam, ale my panu wedle testamentu zdać dom i ruchomości powinniśmy.
– Jak to? – zapytał Stanisław.
– Alboż pan nie wiesz, że jesteś spadkobiercą nieboszczki Dormundowej?
– Ja? – zdumiony zawołał Szarski.
– A tak! tak! – dodał Palski powoli – ale ta poczciwa chęć nieboszczki bez żadnego dla waćpana skutku; dom ten obciążają długi, dwa razy wartość jego i mobiliów przenoszące; życzę więc zabrać, co można, z ruchomości i wyrzec się reszty.
– Ale ja zupełnie nic nie chcę! – zawołał Stanisław.
– I nic ci też, moje dziecko, prócz jakiej pamiąteczki nie przyjdzie – odparł Brant wzdychając. – Dormundowa zawsze miała, biedaczka, to uprzedzenie, że coś jeszcze ma i że ją tylko nieprzyjaciele prześladują, ale w istocie nie było i grosza funduszu. Myślała, że ci robi ofiarę wielką, z serca chciała uczynić, co mogła, a rzeczywiście nic nie zrobiła.
– Na Boga! – zawołał Stanisław – alboż myśleć możecie, żem chciał czego, żem się czego spodziewał?
– Ale nie – odpowiedział Brant zażywając tabakę – właśnież ja nie wiem, żeś ty jej ostatek swojego oddał i za swoje ją pochował! Zabieraj, póki czas, mobilia, i póki się wierzyciele nie opatrzą, swoje przynajmniej odzyskać się staraj.
– Ja nic nie chcę, nie chciałem, nie wezmę – przerwał z oburzeniem Szarski. – Myślcie panowie nie o mnie, ale raczej o tej nieszczęśliwej starej, która nie ma przytułku, kąta i chleba, cały wiek na służbie ich straciwszy.
– Trudno na to będzie poradzić – rzekł Palski – grosza nie pozostało.
– Przedajcie więc, co się da ocalić z ruchomości, aby jej zapewnić chleb i przytułek.
Brant uściskał Stanisława ze łzą, której ukryć i ocierać nie myślał.
– Nie turbuj się o to – rzekł – są jeszcze serca poczciwe, nie zginie stara Marta.
W tej chwili szum się dał słyszeć w dziedzińcu i ciżba ludzi od wrót, z pachołkami policji, z komisarzem na czele, wtoczyła się na ganeczek. Marta siedziała na nim, ale dawniej tak groźna, teraz się już nie ruszyła nawet, spojrzała obojętnie, mrucząc pod nosem.
– Idźcie, idźcie, kruki! Zabiliście pana, pozabijaliście dzieci, dobili ją – zabierajcie i swoje… a mnie tu już nie ma co robić.
To rzekłszy, wstała i poszła do kuchenki i szybko z niej zaraz wybiegła z węzełkiem na plecach, z kosturem w ręku, z miotliska zrobionym naprędce, spuściła głowę, zabierając się odejść, gdy hałas wewnątrz domu ją powstrzymał, żal ścisnął serce i znowu na stopniach usiadła.
Ta ciżba byli to wierzyciele wielcy i mali nieboszczki, domagający się praw swoich, a Palski, usiłujący choć cokolwiek ocalić dla Szarskiego, począł od przeczytania wobec ich formalnego testamentu wdowy.
– Jakże ona mogła co zapisywać – wykrzyknął jeden jegomość w surducie z kołnierzem bobrowym i kolczykiem w uchu – kiedy nic nie miała. Niech wprzódy pooddają, co nam winni. – Bardzo to dobrze – rzekł Palski, usiłujący uprzedzić Stanisława, który się zrzekać zabierał –
ale panowie musicie dochodzić praw swoich, a tymczasem spełni się wola nieboszczki i nieruchomość przejdzie na nowego właściciela, z którym się likwidować będziecie. Ja ten interes biorę na siebie.
– Tak! – zawołał drugi – jedno warte drugiego! Waćpan nas i za życia wodziłeś i po jej śmierci myślisz jeszcze ciągać po sądach, ale z tego nic nie będzie; są dekreta!
– A może i będzie mimo dekretów! – rzekł z zimną krwią, składając testament, Palski. – Długi te, które rosły co rok we dwoje… pozwiemy do kalkulacji, przysięgi… lub wejdziemy w układy…
Kredytorowie nie bardzo czyści obawiali się prawnika, bo jego tylko rozumem i zręcznością wdowa od lat dziesięciu przy domu się trzymała – spojrzeli więc po sobie.
– Co tu się układać! – rzekł bobrowy kołnierz, który na dwadzieścia od sta pożyczał – wszystko i tak nasze!
– Albo i nie wasze! – mruknął, udając obojętność, Palski.
– Zobaczemy!
– Zobaczemy!
– Panowie! – przerwał, usiłując się dobyć, Stanisław.
– Za pozwoleniem – nie dając mu się odezwać, przerwał Palski – pan tu głosu nie masz, prawa pańskie jeszcze nie są wylegitymowane.
– Pan się nie odzywaj! – powtórzył jeden z tchórzliwszych wierzycieli, nie wiedząc, że mówił przeciwko sobie, a usiłując rolę jakąś odegrać.
– No, alem ciekaw, jakie być mogą układy? – spytał staruszek w szaraczkowej kapocie, który od wnijścia do domku rozpatrywał ruchomość bacznie, ręce trzymając w kieszeniach.
– To zależy – rzekł krótko Palski.
– Tandem na czymże je oprzeć – dorzucił bobrowy kołnierz – i jam ciekawy.
– Potrzeba, żebyście panowie, odkupując prawa sukcesora, coś ofiarowali! – wyjąknął Palski.
– Za pozwoleniem! – usiłujący próżno dać się słyszeć, głośniej zawołał Szarski, którego to nieznośnie męczyło – ale ja – ja…
– Ale pan nie masz głosu! – zagłuszył Stentora piersią plenipotent.
– Pan się nie odzywaj! – groźno powtórzyli za nim wierzyciele.
Stanisław musiał umilknąć znowu.
Palski poczynał mrugać na kredytorów, jakby się z nimi porozumiewał, przekonywając ich, że mówi w ich interesie.
– Coż tedy panowie oddajecie sukcesowi? Wierzyciele spojrzeli po sobie, rzeczywiście nie wiedząc, co dać mają.
– Ruchomości – podszepnął Palski.
Komuś się zdało, że słówko to wyrzekł nie prawnik, ale jeden z nich, i poczęli przebąkiwać cicho o ruchomości.
– Mogą być precjoza – zrobiła uwagę szaraczkowa kapota.
– Są inwentarze – odparł Palski.
Wszystkie oczy zbiegły się do ukazanego w tej chwili papieru i czytać poczęły. Staś znowu zapragnął się odezwać, ale go zaraz zahukano, tłum cały był przeciwko niemu, choć sam nie wiedział dlaczego. Brant smutnie poglądając na tę scenę, uśmiechał 6ię żałośnie do tabakierki, którą w ręku trzymał.
Po bardzo krótkiej, całej w szeptach, naradzie odstąpiono ruchomości na rzecz spadkobiercy, wymagając tylko zrzeczenia się wszelkich praw jego i pretensji.
W chwili kiedy się to układało, Stanisław, ciągle usiłujący przemówić na próżno, bo mu to Palski, to Brant, to spadkobiercy odezwać się nie dawali, chwycił wreście, rozdrażniony do ostatka, tłum oczek swój i przecisnął do drzwi.
Na wschodkach siedziała jeszcze Marta Żmudzianka.
– Chodź, stara – rzekł Szarski – chodź, nie mamy już tu co robić oboje; najlepsze podobno wyniesiemy z tego domu, bo wspomnienia drogich naszych zmarłych, a póki ja żyję, nie dam i tobie mrzeć głodem, zapracujemy sobie na kawałek chleba.
Marta uśmiechnęła się smutnie.
– Patrzajcie – rzekła jakby do siebie – jakie to poczciwe! Daj ci Boże zdrowie, rybeńko, a na cóż ja ci jeszcze mam być ciężarem! Jużem ja sobie pomyślała i stan obrała! Skądże by się brali żebracy pod kościołem, żeby im tacy jak ja nie przybywali pod koniec życia. Żyjąc oni, kochaneczku, to i ja tym samym chlebem się przekarmię! Albo to co złego rękę wyciągać, kiedy już do pracy niezdatna! Niech ci Bóg płaci za twoje dobre serce, ale ja tego nie chcę! dam sobie rady!
– Dlaczego? – odparł Szarski – alboż to nie mogłabyś mi być pomocą? stróżem, gospodynią, sługą, jak tutaj byłaś?
– O! nie! nie! – kiwając głową zawołała Marta – ot, co powiesz, rybeńko, że od śmierci pani, jakby mi ręce poodrąbywał – do niczego, do niczego! Chce mi się modlić i drzemać, a czasami zapłakać – do pracy sił nie znajdę, bo to z serca idzie… a tam mi zaschło. Jeszcze byś musiał darmo drugą izbę dla starej Marty najmować – za ten grosz kto inny lepiej ci usłuży niż ja… porzuć mnie i nie frasuj się, serdeńko, nie zginę ja na wileńskim bruku… będzie tylko więcej jedną żebraczką w kruchcie u Augustianów.
Stanisław próżno ją namawiał, Marta była niewzruszoną i nie dała mu się uprowadzić, pozostała na wschodkach domu, który opuścić jeszcze jej było ciężko, tak już do niego przyrosła. Oj! staremu przesadzać się na starość, ciężka to rzecz, bolesna!
Szarskiemu tymczasem, rzuconemu wśród ulicy, przyszło na myśl szukać taniej izdebki w dawnym swoim mieszkaniu na Trockiej ulicy i uładowawszy trochę rzeczy na przejeżdżającą dorożkę, pociągnął do domu pana Horyłki.
Nie bez przyczyny domyślał się, że czasu wakacji puste izdebki będą bardzo przystępne, z podziwieniem swym nawet zajechawszy przed bramę, nie zastał w niej ani Hersza na czatach, ani gospodarza.
Wszedłszy do domu, wszędzie dziwnie znalazł pusto.
– A pan Horyłka? – spytał przechodzącego chłopaka.
– Jest w stancji.
– To mi go, proszę, wywołaj!
Chłopiec poleciał z hałasem, dla dystrakcji w podróży wszystkie balaski galerii przebiegając ręką, która po nich jak po klawiaturze bezstrunnego fortepianu zatętniała, i czerwony bardzo, w karmazynowej swej niegdyś mycce, ukazał się żwawo wybiegający gospodarz.
– A! nie mylą mnie oczy moje! –zawołał dłoń przykładając do czoła – to stary znajomy – śmiem rzec, przyjaciel domu… Jak się pan ma i co pan tu porabia? Nie potrzebuje pan stancji?
– Właśnie jej szukam – rzekł Szarski.– Poczciwy człowiek zaraz do znajomego ciągnie! – zawołał stary szparko, macając się po kieszeniach kurtki. – Hej! Małgorzata, Antoszek, Klimek! Kluczy dawajcie, gdzie klucze?
I zasmolone służące i odarte chłopaki nadbiegli na zawołanie, a pan Horyłka, już ożywiony myślą, że mieć będzie lokatora, kląć poczynał.
– Kto z was mi klucze pochwycił? a nu, próżniaki – gapie… tu taki godny pan, poczciwy, stary znajomy czeka…
To mówiąc, szybko zbiegł z piętra pan Horyłka i zdejmując czapeczkę, uściskał swego dawnego lokatora.
– No! jakże? chwała Bogu, uniwersytet się skończył, powinszować stopnia! Jakiej pan chce stancji? dwie, trzy czy cztery? Dom wyporządziłem teraz lepiej, słowo honoru jak u Podbipięty – pan sam zobaczy, ja nic nie powiem. Nowo pomalowany, elegancja największa, meble! Hersz! gdzie ten szelma Hersz! to łajdak, śpi tylko! pije… dalipan pije! nos ma nawet czerwony! A klucze?… a! pewnie u jejmości… idźże no Klimek po cichu do jejmości.
– Do jakiej jejmości – spytał Stanisław – wszakżeś się pan był rozstał z żoną.
– Tak! tak! było to coś, było – rzekł poprawując mycki Horyłka – ale się to połatało. – Widzi pan, wszystko to przyszło przez języki ludzkie. Udana była, jakoby uciekła z huzarem, tymczasem co się pokazuje? Zupełnie co innego! Miała dalekiego kuzyna w dragonach i z nim jeździła odwiedzić swoją familią… powróciła! powróciła, chwała Bogu! żyjemy w świętej zgodzie. A! co to za kobieta, panie! jaki mi ona zaraz ład wprowadziła w domu, ja bym sam temu nie wystarczył; pan zobaczy, co to teraz za laleczka, Hotel Kornela Horyłki, a o mało że przez plotki i zawiść ludzką nie poróżniłem sięz najlepszą kobietą…
To mówiąc, dostawszy nareście zagubionych kluczów, otworzył machinalnie gospodarz ten sam właśnie pokoik, w którym Szarski stał początkowo z Bazylewiczem. W istocie miał on teraz nieco lepszą minę, zmytą świeżo podłogę, pomalowane ściany w pasy żółte i niebieskie, kanapką cycem pokrytą i plwaczką w kącie. Tę naprzód ukazał mu gospodarz.
– Widzi pan… są nawet kraszarki – tak je nazywał – i o tym pamiętała. Ot! jaka to kobieta!
– Ale łóżka nie ma, panie Horyłka.
– A kanapa? czysty zysk, w nocy się na niej śpi, a w dzień siedzi… salon kompletny. Na cóż młodemu łóżko, chyba żeby się uczył zniewieściałości.
Targ wkrótce skończono i Staś znowu się rozgościł na starej swojej kwaterze…II
Ale Wilno tak mu się teraz zdawało puste! nigdzie znajomej nie spotkał twarzy, bo nawet państwo Ciemięgowie pojechali na wieś, profesor Iglicki wyniósł się gdzieś za miasto, a Hipolit ruszył w Kowieńskie odetchnąć powietrzem nadniemnowej doliny. Pozostali mieszkańcy mieli minę zaspanych i znudzonych; w kawiarni pod Św. Janem nikogo, Krysztalewicz nawet, niepijany i tym bledszy, ledwie się kiedy niekiedy ze swoim granatowym frakiem pokazał na świecie. Stanisław błąkał się z Trockiej na Niemiecką ulicę, z Niemieckiej na Łotoczek, powracał do siebie i do pracy wziąć się nie umiał, tak mu to osamotnienie ciężyło.
Cisza dzienna, cisza nocna, którą tylko przerywał żałobny dźwięk dzwonów kościelnych, nużyła go nieprzebytą długością swoją, a ten stan duszy, wracając go do wspomnień dzieciństwa, rodził tęsknicę za ni – mi, za domem, za cichym tym kątkiem litewskim, w którym się urodził. W początku było to tylko pragnienie jakieś, ale wkrótce stało się gorączką, żądzą nieprzepartą, konieczną potrzebą wioski, pól, lasów i powietrza pełnego wyziewów zieleni, tak rożnego od atmosfery miasta, a niosącego z sobą tyle myśli, ile woni! Sprzedaż ruchomości po Dormundowej, których przyjąć nie chciał Szarski, dopełniona została staraniem Palskiego, a ten gwałtem prawie pieniądze z niej pochodzące i kilka fraszek ocalonych dla pamiątki wręczył Stasiowi. To postawiło go w możności myślenia o ubogiej podróży w rodzinne strony.
– Czemu bym nie miał – rzekł sobie w duchu – pójść tam, spojrzeć, popłakać, zobaczyć ich może z daleka i znów powrócić do pracy? Ta podróż odświeży mnie, rozbije myśli tęskne i powróci zdrowie może, wszak Brant ruch mi nakazał.
Nazajutrz zaraz, opanowany tą myślą, poszedł się jeszcze Szarski doktora poradzić, spowiadając mu się z całej swojej historii.
– Chcesz tam iść – rzekł namyślając się lekarz – ha! zapewne lepiej to, niż tu siedzieć i gryźć się wspomnieniami, lepiej… spróbuj zresztą! Młodemu i ruch, i zmiana miejsca potrzebne, staremu tylko to groźne… ale maszże o czym ruszyć?
– Sądzę, że niewielką rzeczą się obędę – odpowiedział Stanisław – a nauczyłem się nie troszczyć o wygodę… zmusiliście mnie wziąć ten grosz biednej Dormundowej.
– Powiedz lepiej, twój własny, boś go więcej dla niej wyszafował, niżci tam przyszło ze sprzedaży tych rupieci… Idź, idź, ale mi powracaj, a wróciwszy zjaw się do mnie.To mówiąc, uścisnął go serdecznie, zamyślił się i stanął.
– Ale, ale – rzekł – słuchaj no, w którejże to stronie… bo ja tam mam jakichś zardzewiałych krewnych na Litwie.
Stanisław wymienił najbliższe miasteczko.
– Właśnie! tam gdzieśmieszka mój dawny przyjaciel i krewniak lub syn jego… nie słyszałeśco o Piachach?
– Płacha? cośsobie przypominam… to niedaleko od Krasnegobrodu, graniczą z nami, mają cząstkę w Jasińcach… ale ich nie znam.
– I nie dziw. choćto moi krewni przez matkę, ale stary, prawdę powiedziawszy, nieznośny dziwak… Z tym wszystkim, do niego lub do syna dać ci list muszę… Ojciec, wątpię, żeby żył jeszcze… ale syn, który w ślady jego wstąpił i zdziczał na wsi, pewnie w Jasińcach siedzi. Bądź u nich i oddaj mu pismo moje… dziści je przyślę.
Wyszedłszy od Branta, Szarski zmierzył ku kościołowi Augustianów, gdzie się spodziewał znaleźć Martę, której chciał dozór swych rzeczy i mieszkania powierzyć. Spotkał ją, powoli od truchty ciągnącą ulicą.
Miała już całkiem ubiór i minę żebraczki, sakwy, kij i ten rodzaj sukni, która się składa z nieokreślonych kawałków jakichś, niepewnego kształtu i barwy niepochwyconej…
Zdziwiła się, słysząc, że ją ktoś po imieniu woła.
– A! to ty, mój robaczku? jak się masz! ot widzisz, co to się zrobiło z Marty…
– A ja z prośbą do was.
– Oho! a toż co znowu?
– Jadę na wieś.
– Na wieś! i może myślisz mnie brać z sobą! – Marta pokiwała głową. – Co jemu świta w głowie!
– Nie myślę was zabierać z sobą, alebym tu chciał kogo w moim mieszkaniu, przy odzieniu i rzeczach zostawić… myślałem, że mi Marta tego nie odmówi. Stara ruszyła ramionami.
– Kościół Franciszkański o trzy kroki – dodał Szarski.
– Tak, alem się już, rybeńko, wpisała do augustiańskiej kruchty, a tam drugi raz przyjdzie się ujadać… na co mi to.
– Ja za was zapłacę.
– Ale dajże mi pokój, rybeńko, ot to mi bogacz! na jednej pole kożucha śpi, a drugą się okrywa i rękawy ma do zbycia – patrzajcie go. Nie wypada znów, żeby żebraczka jakaś pilnowała waszecinej stancji, a co by ta ludzie powiedzieli – trzeba by się przebrać, rozłachmanić i mój chleb porzucić – ot! dałbyś mi pokój!
– Jak ci to niedogodne.
– Lepiej, rybeńko, stancją porzuć, co ma darmo pustować, a rzeczy możesz mi oddać pilnować, ja ci ich jak oka we łbie strzec będę… mam ja stancją! mam! co sobie myślisz… umrzeć tak rychło nie spodziewam się.
Stanisław, który pod tym pozorem chciał Marcie lżejszy kawałek chleba zapewnić, widząc, że mu się nie udaje, potrząsł głową i rzekł:
– Kiedy tak, wolę moje tłumoczki odesłać do doktora Branta.
– Ot! lepiej, lepiej zrobisz, rybko! mnie byś starej kątem twoim łaski nie wyświadczył, a niepokoju tylko napędził, bobym się za próg od złodzieja nie ruszyła… Tak! tak! ruszaj z Bogiem, serdeńko, i niech cię Bóg błogosławi; co dzień mówię zdrowaśkę na twoje intencją przed Najświętszą Panną… jedne tylko, bom się jeszcze dużo modlić nie nauczyła, i często zamyśliwszy się, od pacierza się zerwę, żeby garnek odszumować – a gdzie tam już garnki! Bywaj zdrów, rybko!
Pożegnawszy starą Martę, która, z wyprostowanej znowu zrobiwszy się garbatą, o kiju, powoli powlokła dalej, suwając nogami, Staś wrócił do domu.
Ale gdy przyszło wynaleźć środki dostania się w okolice Krasnegobrodu i obliczyć z pieniędzmi, obrachował łatwo, że na podróż, powrót i pierwsze chwile pobytu w Wilnie, nim coś znowu zarobić potrafi, ledwie mu może wystarczy. Podróż więc potrzeba było przedsiębrać z największą oszczędnością, nie najmując furmana, ale od miasteczka do miasteczka dostając się na tak zwanych dyliżansach żydowskich.
Mało kto wie, co to są, tak wspaniałym imieniem ochrzczone, „eilwageny” nasze, przystępne wprawdzie dla worka najuboższych, ale też ledwie ich zaspokoić mogące. Co niedziela lub poniedziałek po gościńcu pocztowym lub wielkich traktach handlowych, krążą budy frachtowe i bryki, brodzkimi czy krakowskimi zwane, przewożące podróżnych, ile ich los dostarczy i napchać się może – one to zowią się dyliżansami.
Bryka frachtowa jest to długa, nieforemna, na potężnych czterech kołach spoczywająca budowa, pokryta rohożami i ogromną płachtą płócienną, gdzieniegdzie starą ceratą połatana, z przybudówkami osłonionymi po bokach niby gankami. Moc ludu i pakunku pomieścić się w niej może. Na wysokim koźle zasiada Żyd woźnica, ostawiony jeszcze paczkami, które i tu się wciskają, a cztery nędzne, ale wykłusowane i do wszystkiego już przywykłe konie, które więcej poją, niż karmią, ciągną ten ładunek raczej siłą bicza niż swą własną.
Mniejsza od niej bryka krakowska, z nasuniętą naprzód budką płócienną, zawrzeć wszakże może do dziesięciu osób w rożny sposób upakowanych i pracowicie od upadku utrzymywać się zmuszonych. Wozy te nie idą spiesznie, wychodzą do dnia, popasają dwa i trzy razy, poją konie prawie w każdej kałuży, wloką się do północka, nocują lub podnocowują po najtańszych i najszkaradniejszych karczmach, ale z miejsca pierwsze ćwierć mili iść zwykły kłusem i dochodzą do miejsca przeznaczenia przynajmniej truchtem maleńkim. Trudno to wyliczyć, kto jeździ tymi brykami – tło podróżnych stanowią Żydzi, Żydowice, Żydzięta, i w ogóle naród izraelski, ale obok nich trafiają się i inni podróżni, zmuszeni, choć powolnie i niewygodnie, małym kosztem odbywać drogę.
Z Wilna na kilka traktów rozchodzą się zawsze bryki takie co tygodnia, wedle programu w niedzielę, ale gdy braknie ładunku, dopiero w poniedziałek rano lub nawet około wtorku. W zajezdnych domach żydowskich można się dowiedzieć o nie, bo stale do jednych gospod zajeżdżają. Przez Hersza więc łatwo było Stanisławowi zamówić sobie za złotych kilkanaście miejsce w tego rodzaju dyliżansie do najbliższego powiatowego miasteczka. Nie znając tego sposobu podróżowania, a mając go sobie odmalowanym barwami bardzo wdzięcznymi, Szarski spodziewał się znaleźć coś porządniejszego od mizernej bryki żydowskiej – spojrzawszy na płócienną tę arkę, trochę mu się przykro zrobiło, ale wszedł z rezygnacją na wskazane sobie miejsce.
Konie były już wprawdzie wprzężone, ale żeby nie próżnowały, nim się zbiorą podróżni, zarzucono im siana, które gryzły z nie zmyślonym apetytem. Furman, podkasawszy poły, z fajką w zębach i rękami za pasem, przechadzał się dumnie po dziedzińcu, tymczasem zbierali się powoli ci, których miał przewozić.
W początku Stanisław był sam z Żydkiem elegantem, który widać miał talent i ochotę do muzyki, wiedząc zapewne, że Halevy i Meyerbeer z pokolenia izraelskiego pochodzili, i czując się obowiązanym utrzymać reputacją muzykalności narodu swego, ale po nim nadciągnęły najrozmaitsze figury.
Stara Żydowica z zielonym kuferkiem, który zagrażał kolanom Szarskiego, jakiś jegomość z śmierdzącą fajką bakunu, na jedno oko ślepy, w płaszczu podartym, z kijem sękatym, ale pełen dobrej fantazji, i jakaś jejmość młoda i ładna, ale oszarpana:, zabrukana i kaszląca, której wyjechać było niezmiernie dlaczegoś pilno, dwóch bachurów z ojcem, jadących po coś do rabina i rozpychających bez ceremonii wszystkich dla znalezienia sobie wygodnego miejsca, wreszcie jakiś jegomość (numer drugi) wesół, widocznie napiły, ze skrzypeczką i smyczkiem pod pachą. Gdy się to wszystko spakowało do jednej budy, a na kozioł siadł jeszcze odarty łapserdak jakiś z tłumoczkiem na kolanach, gdy każdy wciągnął kuferek, węzełek, poduszkę, pudełko, Stanisław ledwie się nie udusił od ścisku, zaduchy i rożnego rodzaju wyziewów. Jegomość z fajką, nie czekając wyjazdu, począł kląć i grozić Żydowi, tak że o mało nie przyszło między nim; do pojedynku na kułaki, morejne bezcześcił go po żydowsku, jejmość mruczała ciągle, powtarzając jedno: ażeby go wszyscy diabli wzięli! – bachury piszczały, wesoły posiadacz skrzypki, o nią się nieustannie troszcząc, w obronie instrumentu szturchańcami obdzielał na prawo i lewo – aż nareście i arka owa wstrzęsła się, konie ruszyły, zabrzęczały dzwonki, bryka kołysząc się posunęła po bruku.
Pokazało się, że brzęczące na dnie jej szyny żelazne, których było kilkanaście, tak ją obciążały, że się ledwie wlokła. Nowy tedy hałas na woźnicę, ale ten widać przywykły do niego i ostrzelany, czapką uszy zatknąwszy, na nic nie zważając, machnął biczyskiem nad końmi i ruszył jak głuchy, nie zważając na reklamacje.
Dwa razy tylko wstrzymano się na przedmieściu, żeby zabrać po jednym Żydku i wciśnięto ich obu do budy, nie bez wrzawy nowej, krzyku, sporu i bitwy niemal, gdyż i tak było nad komplet. Razem z pierwszą fajką Szmula skończył się bruk miejski, konie zwolniły z oficjalnego kłusa i naprzód lekkim małym truchtem, wreście stępo po piasku poczęły iść leniwie.
Szmul, dając dobry przykład, zlazł z wysokości kozła i poszedł piechotą.
Tak się poczęła podróż, której niewygód i nudy ani śmieszności towarzyszów, ani ich oryginalność, ani pole do psychologicznych postrzeżeń okupić nie mogły. Stanisław też nie był w usposobieniu do wyszukiwania śmieszności natury ludzkiej, a ta gwałtem mu się ze strony brudnej i pociesznej przedstawiała w żydowskim dyliżansie. Zresztą, każda z tych postaci tak miała dobitnymi głoskami na czole charakterystykę swoją, że dość było raz spojrzeć, by nasycić ciekawość. Powolny ruch koni, kiwanie się wkrótce uśpionej części podróżnych, gderanie czuwających spory uciśniętych pakunkiem, zaducha, sąsiedztwo zbyt już bliskie nieznajomych, tak w końcu utrudziły Szarskiego, że w pierwszej mieścinie, do której dojechali, postanowił szukać sobie innego sposobu dostania się do rodzinnego kąta. Ale na gościńcu wielkim wszyscy tak się drożyli, wszystko tak było niedostępne, że po krótkim namyśle, uwiązawszy niewielki swój tłumaczek do wyłamanego kija, młody poeta postanowił iść pieszo, dopóki mu nogi wystarczą.
Rzuciwszy więc za sobą ospałą budę żydowską, odetchnął świeżym powietrzem, z radością mieniając ciżbę na samotną wędrówkę, w której był z sobą, myślą i naturą.
Mogłoż być co milszego,jak ten fantazyjny, swobodny pochód pieszaka, po gwarnym ścisku bryki, w której nie było ani wygody, ani nawet spokoju. Stanisław mógł się zastanowić nad każdym wdzięcznym widokiem, nad każdym zjawiskiem malowniczym, w którym błyskał promyk myśli Bożej, zrozumiałej i jasnej dla niego. Szum odwiecznych borów otaczających gościniec, sunące się po nim zaprzęgi, wozy, ludzie, ruch tej arterii, którą płynęło życie kraju, otoczonej głuchą puszcz zamarłych ciszą, dziwnie duszę do poezji nastrajały.
Na tle zieleni, to wiejski smętarzyk ze swym ogrodzeniem kamiennym i płaczącymi brzozami, to kościółek wymykający się z pośrodka drzew starych, to szara wioseczka przeglądająca się w jeziorku, to dworek bielejący na wzgórzu, to ze wstęgą dymu nad kominem zaszyta w krzewy karczemka, porywały oko i tysiączne rodziły myśli. Były to jakby słowa, jak głoski wielkiej księgi życia ziemi, mające każda z osobna swe znaczenie, a razem piszące kartę ciekawą, w której oko wędrownika czytało przeszłość, teraźniejszość, kto wie? wróżyło i przyszłość może.
Szedł tak Stanisław do wieczora, a przed nocą nadchodzącą zastanowił się w karczmie, do której ledwie go przyjąć raczył gospodarz. U nas zawsze pieszy pojedynczy człowiek podejrzliwym widziany jest okiem, zwłaszcza gdy ze stroju jego domyślać się godzi, że mógłby nie iść piechotą. Dano przecież Szarskiemu izdebeczkę, kawałek świecy i trochę siana, po kilkakrotnie powtórzonych prośbach, bo gospodę zajechały były powozy jakichś państwa, którzy za swój miły grosz szumnie i szeroko w niej się rozgospodarowywali.
Już miał usnąć na posłaniu, które garść siana i płaszcz stanowił, gdy głos jakiś znajomy z pokojów sąsiednich uszy jego uderzył. Głos ten słyszał gdzieś w życiu Stanisław, choć zmianę czuł w nim wielką, ale mu serce zabiło, szukając w dźwiękach jego przeobrażonych śladów tego, czym się niegdyś odzywał.
Głos to był kobiecy, w którym już ani kropli uczucia, ani odbicia wewnętrznego duszy śpiewu, ani drgania serca nie było: zimny, równy, perłowy, miły uchu, ale przerywany śmiechem sztucznym, wyuczonym i sam wystudiowany jak śpiew kanarka. Znać było, że osoba, której posługiwał, choć młoda, już zastygłe miała serce, już się nie poruszała niczym, już świat wypiła do dna – szukając tylko w mętach jego rozrywki.
Szarski wstał i dźwignięty zrazu wspomnieniem, upadł na kolana – był to głos Adeli. Po nim jednym łatwo było poznać, łatwo odgadnąć, co się z nią stało od chwili, gdy niezapominajką i przysięgą nęciła młodego chłopca.
Mimowolnie o uszy Stanisława obiła się rozmowa dwojga młodych małżonków.
On: Ale ma chere, nie zabawim tam długo, d'abord, ja wsi nie lubię i nie pojmuję… życie assommante. On s'amuse a ennuyer les autres du matin au soir sous pretexte de salon… Towarzystwo nie nasze – cela sent la rouille, cela vous donne des nausees.
Ona: Ty, jak zechcesz, mon prince, ale ja zabawię u rodziców. mnie tam dobrze… odświeżę się trochę wsią, do której przywykłam.
On: Ma cherie, cela vous parait ainsi de loin et c'est une faute de perspective… Z daleka to życie wiejskie jest śliczną sielanką, smakowało ci niegdyś i zdaje ci się, że dawne impresje znajdziesz, wracając do dawnych przedmiotów. Mais-bah! zobaczysz, że to, co ci wielką sprawiało przyjemność dawniej, dziś cię do drugiego dnia znudzi.
Ona: To być może! a! bardzo być może! jak się znudzę, to wyjadę, ale jeśli mnie to bawić będzie… zostanę, póki mi się podoba.
On: Nie myślą być tyranem z komedii (un tyran de comedie) ani żadnym zazdrosnym Bartolo, kochana moja Rozyno – a! rób, co ci się podoba… pobraliśmy się nie na to, żeby się tyranizować, ale żeby wieść życie miłe i swobodne.
Ona: Tak sądzę (ziewając); trzeba przyznać, że ta droga po piaskach i lasach bardzo nudna!
On: Bo dla ludzi ucywilizowanych, moja droga, chciej się o tym przekonać, nie ma nic nad miasto. Tu przynajmniej życie jest uregulowane (ziewa). A! a! dla ciebie to czynię, że jadę Szarskich odwiedzić, ale tej ofiary nie wymagaj drugi raz ode mnie. Dobrzy, bardzo dobrzy ludzie – ale jacy wieśniacy!
Ona: Książę się zapominasz, komu to mówisz!
On: Bynajmniej! ale musiemy być z sobą na stopie szczerości… juściż twój ojciec…
Ona: Mości książę!
On: Chere Adele, nie gniewajże się, oddaję mu wszelką sprawiedliwość, ale jest wieśniak! Kto zamieszkał na wsi, zawsze nią będzie trącić! To nie grzech przecie, ce n'est qu'un ridicule.
Ona: A ja?
On: To co innego! Ty wszystko przeczuwasz i zgadujesz… któżby poznał, żeś się wychowała na wsi.
Ona: Prosta grzeczność, ale na stopie szczerości, na której być mieliśmy z sobą, zupełnie niepotrzebna.
On: Cha! cha! Jak ty się układasz! jak się formujesz!
Ona: Śmieszny człowiek! Jak gdyby kobieta formować się kiedy potrzebowała! Mais elle est toute formee d'avance! Książę wiedzieć przecie powinieneś, że z łona natury (passez moi la comparaison) wychodzim całkiem zbrojne jak Minerwa z głowy Jowisza.
On: Mais vous etes adorable! quel esprit!
Ona: Dopieroś to książę postrzegł? Jak ta dla mnie pochlebne!
On (po chwili): Ale wracam d mes moutons, do pierwszego założenia. Na przykład ta podróż sama, z popasami i noclegami takimi jak dzisiejszy… z takimi długimi wieczorami na pustyni… wystaw sobie takich pięć, sześć! mais c'est a en mourir!
Ona: To już na stopie szczerości powiedziano, nudzisz się ze mną i wyznajesz to otwarcie.
On: Przyznaj, że wcale się nie nudząc z kimś, można, można, mais enfin, vous comprenez, można czegoś więcej lub innego zapragnąć…
Ona: Prenez garde, mogłabym i ja to użyć na swoją obronę! Książę wolałbyś może panią F… lub pannę W…
On: A ty pana Władysława lub Julka.
Ona: Kto to wie? kto wie! c'est possible.
On (całując ją w rękę): Allons, allons sans rancune, dobranoc.
Takiej to dziwnej, suchej, straszliwej jak stara owa malowana śmierć, świecąca nagimi żebrami, rozmowy dwojga małżonków wysłuchał mimowolnie Szarski i zapłakał nad nią.
– A! Boże! – rzekł w duchu, klęcząc jak na modlitwie ze złożonymi rękami – na toż dałeś młodości skarby uczuć, rozkwit tak czarodziejski, polot tak wysoki, nadzieje tak skrzydlate, by w kilku chwilach za dotknięciem rzeczywistości, wszystko to, wszystko do ostatniego spopielało, zwalało się błotem, porosło chwastami. Taż to moja dzieweczka aniołek i też to są usta, co mi się uśmiechały w życiu raz, uśmiechem niezabytym do śmierci! tenże to ideał, przed którym bym był strawił lata w kontemplacji i zachwycie! O! szkaradnym jest człowiek, okropną natura ludzka, litości godne nadzieje nasze, jedną nogą wiszące nad jutrem – przepaści! Możnaż się tak zmienić, siebie zapomnieć, przeistoczyć i upaść tak nisko?
Głęboka cisza odpowiedziała na te gorące pytania szaleńca, świat cały i ludzi widzącego w świetle swojej wyobraźni… spuścił głowę ciężką od troski i padł na ubogie posłanie.