Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powieść bez tytułu. Tom III, IV - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieść bez tytułu. Tom III, IV - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 432 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Nie­wie­le ży­cia po­zo­sta­ło bied­nej mat­ce, tyle tyl­ko, by od­bo­la­ła za grze­chy swo­je; ta resz­ta spły­nę­ła jej w nie­po­ję­tym roz­ma­rze­niu. Kie­dy jej do­mek na Ło­tocz­ku stał się strasz­li­wą pust­ką, a Ka­ro­lek do ojca i sióstr po­szedł na Ros­sę, Do­rmun­do­wa wpa­dła w stan ja­kiś oso­bliw­szy, z któ­re­go ją już żad­ne sta­ra­nia wy­pro­wa­dzić nie po­tra­fi­ły, ani zu­peł­ne po­świę­ce­nie się dla niej Sta­ni­sła­wa, któ­ry świę­cie speł­nił wolą jej syna, ani środ­ki le­kar­skie uży­te przez Bran­ta, pró­bu­ją­ce­go wszyst­kie­go, ale za­po­wia­da­ją­ce­go za­wcza­su, że gdy du­sza cho­ro­bę robi i cia­ło nisz­czy, nie ma na to w me­dy­cy­nie le­kar­stwa. Do­rmun­do­wa pła­kać i mó­wić prze­sta­ła, cho­dzi­ła jak cień nie­my, nie­przy­tom­na, wy­chu­dła, i nie do­zwo­liw­szy nic ru­szyć w po­ko­iku Ka­rol­ka, całe dnie z jego cie­niem na zwy­kłym swym miej­scu prze­pę­dza­ła, strze­gąc skar­bów swych, pa­mią­tek. Naj­mniej­szy skra­jek pa­pie­ru, na któ­rym on skre­ślił słów kil­ka, cho­wa­ła jak re­li­kwią i nie­raz dłu­go, dłu­go trzy­ma­ła przed oczy­ma nie­fo­rem­ne ry­su­necz­ki jego – dzie­cin­ną jesz­cze skre­ślo­ne ręką. Mar­ta siłą ją pra­wie kar­mić mu­sia­ła, Sta­ni­sław przy­mu­szać do spo­czyn­ku, ale naj­czę­ściej prze­byw­szy kil­ka dni i nocy nie­ru­cho­ma w iz­deb­ce, na­re­ście, bez­sen­no­ścią i cier­pie­niem znu­żo­na, pa­da­ła na zie­mię u sy­now­skie­go łó­żecz­ka i tak usy­pia­ła na kil­ka go­dzin, po któ­rych, prze­rwa­ne na krót­ko, zno­wu roz­po­czy­na­ły się roz­pa­mię­ty­wa­nia bo­le­sne.

Stan taki nie mógł po­trwać dłu­go; wszyst­kie wy­czer­pu­jąc siły, zmie­nić się mu­siał lub ustać, a że głę­bo­kiej bo­le­ści mat­ki śmierć tyl­ko ko­niec po­ło­żyć mo­gła, Do­rmun­do­wa, w go­rącz­ce cier­pie­nia prze­żyw­szy kil­ka mie­się­cy, skoń­czy­ła wre­ście ży­wot gę­sto cier­niem prze­pla­ta­ny.

Przez cały ten czas po­wol­ne­go ko­na­nia Sta­ni­sław nie od­stą­pił jej na chwi­lę; stał się dla niej w isto­cie przy­spo­so­bio­nym dzie­cię­ciem nie­zmor­do­wa­ną tro­skli­wo­ścią, z jaką słu­żył bied­nej nie­przy­tom­nej ko­bie­cie. Wil­no sta­ło się pu­ste, aka­de­mi­cy roz­je­cha­li, to­wa­rzy­sze zni­kli, on sam je­den, wie­lą pró­ba­mi zła­ma­ny, po­zo­stał cią­gnąć od­waż­nie ten pług nie­do­li i obo­wiąz­ku. Dok­tor Brant tyl­ko nie­co mu po­ma­gał, nie od­stę­pu­jąc nie­szczę­śli­wej, sta­ra­jąc się do­dać sił i od­wa­gi Szar­skie­mu.

Ale gdy mło­dy opie­kun wdo­wy, pe­wien, że ludz­kie bo­le­ści czas ła­go­dzić musi, i ufny, że ją Bóg dłu­żej za­cho­wa przy ży­ciu, do­py­ty­wał się o na­dzie­ję u le­ka­rza, ten mu wca­le nie taił na­stępstw, któ­re dlań były wi­docz­ne.

– Mój dro­gi – rzekł – praw­da, są rany, któ­re się goją, ale są i nie­ule­czo­ne; do tych za­li­czyć po­trze­ba bo­leść Do­rmun­do­wej, któ­rej nic nie po­zo­sta­ło na świe­cie, bo to, w czym za­mknę­ła ży­cie swo­je, uszło na inny świat, lep­szy. Ona musi umrzeć i umrze pręd­ko, bo co dzień wi­docz­niej nik­nie nam w oczach. Gdy­by się chcia­ła ode­rwać od tego wi­do­ku, szu­kać środ­ków, ale ona ani my­śli o so­bie, ona jesz­cze pła­cze po swo­im ostat­nim i ze łza­mi du­szę uro­ni.

Był to więc okrop­ny dla mło­de­go ser­ca wi­dok nie­ule­czo­nej bo­le­ści i po­wol­nej śmier­ci, a Sta­ni­sław, po – mimo swe­go przy­wią­za­nia do wdo­wy i li­to­ści nad nią, ca­łych sił swych do­być mu­siał, by po­do­łać obo­wiąz­ko­wi za­cią­gnio­ne­mu wzglą­dem niej i zmar­łe­go syna. We dnie i w nocy, w nie­prze­rwa­nym mil­cze­niu czu­wał nad nią, spał, gdy ona usnę­ła chwi­lę, i to nie kład­nąc się, a naj­mniej­szy sze­lest, prze­ra­żo­ne­go, obu­dzał. Iz­deb­ka, obok któ­rej cią­gle mu­siał stać na stra­ży, smut­na jak trum­na, w oczach jego wy­da­wa­ła się nie­ustan­ną groź­bą i przy­po­mnie­niem śmier­ci; śmierć ota­cza­ła go do­ko­ła, co chwi­la oba­wiać się mu­siał, by go ze snu prze­lot­ne­go stu­kot za­bi­ja­ją­ce­go wie­ko trum­ny nie obu­dził nie­spo­dzia­nie.

Dar­mun­do­wa sła­bła, sła­bła, nie zmie­nia­ła try­bu tego wy­czer­pu­ją­ce­go ży­cia i ostat­nie­go dnia do­pie­ro zda­wa­ła się ja­koś oprzy­tom­niać; prze­mó­wi­ła słów kil­ka, ob­ja­wi­ła wolę ja­kąś, po­czę­ła niby wra­cać do ży­cia. Sta­ni­sław ucie­szył się nie­zmier­nie, wstą­pi­ła w nie­go na­dzie­ja, po­słał po dok­to­ra Bran­ta i po przy­ja­cie­la wdo­wy, re­gen­ta Pal­skie­go, któ­rych mieć przy so­bie żą­da­ła. Oba, za­raz przy­byw­szy, za­mknę­li się z nią, a Szar­ski ukląkł Bogu dzię­ko­wać za to, co cu­dem Jego uwa­żał. Ja­kież było prze­ra­że­nie jego, gdy le­karz, wy­cho­dząc z po­ko­iku Do­rmun­do­wej, miną oka­zał mu, że wszel­ką stra­cił na­dzie­ję.

– Ale ona była le­piej! – za­wo­łał Sta­ni­sław.

– To le­piej za­wsze po­prze­dza i zwia­stu­je śmierć w cho­ro­bach tego ro­dza­ju, zwłasz­cza w tych, co z du­szy po­cho­dzą lub du­szę do­tknę­ły. Do­rmun­do­wa wy­czer­pa­ła bo­le­ścią do ostat­niej kro­pli ży­cie i siły.

Pal­ski wy­szedł tak­że z ja­ki­miś pa­pie­ra­mi, za­pła­ka­ny i po­mie­sza­ny. Za nimi w ślad uka­za­ła się i Do­rmun­do­wa, niby przy­tom­niej­sza, ale wspar­ta na ręku Mar­ty, któ­ra ją dźwi­gać mu­sia­ła, bo o swej sile iść nie mo­gła. Ka­za­ła się za­pro­wa­dzić do łóż­ka syna, uklę­kła przy nim, po­czę­ła ca­ło­wać za­baw­ki jego i roz­pła­ka­ła się ślo­cha­niem gło­śnym.

Mar­ta, jak Sta­ni­sław, my­li­ła się, są­dząc, że jej płacz ten po­móc może i ulżyć, bo od daw­na su­che mia­ła oczy, ale tuż Do­rmun­do­wa pod­nie­sła się wo­ła­jąc Sta­ni­sła­wa. To prze­mó­wie­nie jej do nie­go tak zno­wu było nad­zwy­czaj­ne, że Szar­ski po­biegł od­zy­sku­jąc na­dzie­ję.

– Klęk­nij, dziec­ko moje – ode­zwa­ła się sła­bym gło­sem – niech cię po­bło­go­sła­wię, niech ci w imie­niu moim i Ka­rol­ka za przy­ję­cie sy­now­skie­go brze­mie­nia po­dzię­ku­ję. Bóg daj, by ci ży­cie tyle przy­nio­sło po­ciech i szczę­ścia, ileś tu się na­pa­trzył i na­cier­piał bo­le­ści… Pal­ski już wie, cze­go chcę…

To le­d­wie wy­po­wie­dziaw­szy prze­ry­wa­nym gło­sem, wdo­wa jęła znów łkać i ślo­chać, rzu­ci­ła się kon­wul­syj­nie na łó­żecz­ko syna i na nim bied­na sko­na­ła. Dłu­go ją Sta­ni­sław i Mar­ta od­cie­ra­li i ra­to­wa­li, są­dząc, że ze­mdla­ła tyl­ko, ale gdy Brant nad­szedł, mu­sie­li się pod­dać śmier­ci.

Ci­cho od­był się po­grzeb wdo­wy, za któ­rej wo­zem ubo­gim (bo osta­tek gro­sza swo­je­go na ten ob­rzęd od­dał Sta­ni­sław) po­szli tyl­ko Brant, Pal­ski, Sta­ni­sław i Mar­ta. Z daw­nych przy­ja­ciół cza­sów świet­niej­szych, w któ­rych Do­rmun­do­wa ja­śnia­ła mię­dzy pierw­szy­mi w to­wa­rzy­stwie wi­leń­ski­mi ko­bie­ta­mi pięk­no­ścią, dow­ci­pem i do­stat­kiem, nikt so­bie o niej nie chciał przy­po­mnieć. Miej­sce jej na smę­ta­rzu ozna­czo­ne już było po­mię­dzy mę­żem a dzieć­mi; ostat­nia przy­szła do gro­mad­ki, po któ­rej tyle łez wy­la­ła.

Po po­grze­bie Sta­ni­sław za­my­ślał się, co zro­bić z sobą i jak nowe ży­cie roz­po­cząć, gdy za­raz na­za­jutrz Brant, Pal­ski i nie­zna­jo­my urzęd­nik przy­szli do nie­go z pa­pie­ra­mi. Mar­ta, już nie wi­dząc ni­ko­go, ni­ko­mu wstę­pu do domu nie bro­niąc, ska­mie­nia­ła sie – dzia­ła na wschod­kach, strasz­na ża­lem, jaki się na jej sta­rej i wy­nisz­czo­nej twa­rzy ma­lo­wał.

Sta­ni­sław zro­zu­miał to przyj­ście po­trze­bą zda­nia domu i po­wią­zaw­szy, co miał swe­go, na­pręd­ce, wziął się do klu­czów.

– Cze­kaj no pan – rzekł Pal­ski – bo to nie pan nam, ale my panu we­dle te­sta­men­tu zdać dom i ru­cho­mo­ści po­win­ni­śmy.

– Jak to? – za­py­tał Sta­ni­sław.

– Al­boż pan nie wiesz, że je­steś spad­ko­bier­cą nie­boszcz­ki Do­rmun­do­wej?

– Ja? – zdu­mio­ny za­wo­łał Szar­ski.

– A tak! tak! – do­dał Pal­ski po­wo­li – ale ta po­czci­wa chęć nie­boszcz­ki bez żad­ne­go dla wać­pa­na skut­ku; dom ten ob­cią­ża­ją dłu­gi, dwa razy war­tość jego i mo­bi­liów prze­no­szą­ce; ży­czę więc za­brać, co moż­na, z ru­cho­mo­ści i wy­rzec się resz­ty.

– Ale ja zu­peł­nie nic nie chcę! – za­wo­łał Sta­ni­sław.

– I nic ci też, moje dziec­ko, prócz ja­kiej pa­mią­tecz­ki nie przyj­dzie – od­parł Brant wzdy­cha­jąc. – Do­rmun­do­wa za­wsze mia­ła, bie­dacz­ka, to uprze­dze­nie, że coś jesz­cze ma i że ją tyl­ko nie­przy­ja­cie­le prze­śla­du­ją, ale w isto­cie nie było i gro­sza fun­du­szu. My­śla­ła, że ci robi ofia­rę wiel­ką, z ser­ca chcia­ła uczy­nić, co mo­gła, a rze­czy­wi­ście nic nie zro­bi­ła.

– Na Boga! – za­wo­łał Sta­ni­sław – al­boż my­śleć mo­że­cie, żem chciał cze­go, żem się cze­go spo­dzie­wał?

– Ale nie – od­po­wie­dział Brant za­ży­wa­jąc ta­ba­kę – wła­śnież ja nie wiem, żeś ty jej osta­tek swo­je­go od­dał i za swo­je ją po­cho­wał! Za­bie­raj, póki czas, mo­bi­lia, i póki się wie­rzy­cie­le nie opa­trzą, swo­je przy­najm­niej od­zy­skać się sta­raj.

– Ja nic nie chcę, nie chcia­łem, nie we­zmę – prze­rwał z obu­rze­niem Szar­ski. – My­śl­cie pa­no­wie nie o mnie, ale ra­czej o tej nie­szczę­śli­wej sta­rej, któ­ra nie ma przy­tuł­ku, kąta i chle­ba, cały wiek na służ­bie ich stra­ciw­szy.

– Trud­no na to bę­dzie po­ra­dzić – rzekł Pal­ski – gro­sza nie po­zo­sta­ło.

– Przedaj­cie więc, co się da oca­lić z ru­cho­mo­ści, aby jej za­pew­nić chleb i przy­tu­łek.

Brant uści­skał Sta­ni­sła­wa ze łzą, któ­rej ukryć i ocie­rać nie my­ślał.

– Nie tur­buj się o to – rzekł – są jesz­cze ser­ca po­czci­we, nie zgi­nie sta­ra Mar­ta.

W tej chwi­li szum się dał sły­szeć w dzie­dziń­cu i ciż­ba lu­dzi od wrót, z pa­choł­ka­mi po­li­cji, z ko­mi­sa­rzem na cze­le, wto­czy­ła się na ga­ne­czek. Mar­ta sie­dzia­ła na nim, ale daw­niej tak groź­na, te­raz się już nie ru­szy­ła na­wet, spoj­rza­ła obo­jęt­nie, mru­cząc pod no­sem.

– Idź­cie, idź­cie, kru­ki! Za­bi­li­ście pana, po­za­bi­ja­li­ście dzie­ci, do­bi­li ją – za­bie­raj­cie i swo­je… a mnie tu już nie ma co ro­bić.

To rze­kł­szy, wsta­ła i po­szła do ku­chen­ki i szyb­ko z niej za­raz wy­bie­gła z wę­zeł­kiem na ple­cach, z ko­stu­rem w ręku, z mio­tli­ska zro­bio­nym na­pręd­ce, spu­ści­ła gło­wę, za­bie­ra­jąc się odejść, gdy ha­łas we­wnątrz domu ją po­wstrzy­mał, żal ści­snął ser­ce i zno­wu na stop­niach usia­dła.

Ta ciż­ba byli to wie­rzy­cie­le wiel­cy i mali nie­boszcz­ki, do­ma­ga­ją­cy się praw swo­ich, a Pal­ski, usi­łu­ją­cy choć co­kol­wiek oca­lić dla Szar­skie­go, po­czął od prze­czy­ta­nia wo­bec ich for­mal­ne­go te­sta­men­tu wdo­wy.

– Jak­że ona mo­gła co za­pi­sy­wać – wy­krzyk­nął je­den je­go­mość w sur­du­cie z koł­nie­rzem bo­bro­wym i kol­czy­kiem w uchu – kie­dy nic nie mia­ła. Niech wprzó­dy po­od­da­ją, co nam win­ni. – Bar­dzo to do­brze – rzekł Pal­ski, usi­łu­ją­cy uprze­dzić Sta­ni­sła­wa, któ­ry się zrze­kać za­bie­rał –

ale pa­no­wie mu­si­cie do­cho­dzić praw swo­ich, a tym­cza­sem speł­ni się wola nie­boszcz­ki i nie­ru­cho­mość przej­dzie na no­we­go wła­ści­cie­la, z któ­rym się li­kwi­do­wać bę­dzie­cie. Ja ten in­te­res bio­rę na sie­bie.

– Tak! – za­wo­łał dru­gi – jed­no war­te dru­gie­go! Wać­pan nas i za ży­cia wo­dzi­łeś i po jej śmier­ci my­ślisz jesz­cze cią­gać po są­dach, ale z tego nic nie bę­dzie; są de­kre­ta!

– A może i bę­dzie mimo de­kre­tów! – rzekł z zim­ną krwią, skła­da­jąc te­sta­ment, Pal­ski. – Dłu­gi te, któ­re ro­sły co rok we dwo­je… po­zwie­my do kal­ku­la­cji, przy­się­gi… lub wej­dzie­my w ukła­dy…

Kre­dy­to­ro­wie nie bar­dzo czy­ści oba­wia­li się praw­ni­ka, bo jego tyl­ko ro­zu­mem i zręcz­no­ścią wdo­wa od lat dzie­się­ciu przy domu się trzy­ma­ła – spoj­rze­li więc po so­bie.

– Co tu się ukła­dać! – rzekł bo­bro­wy koł­nierz, któ­ry na dwa­dzie­ścia od sta po­ży­czał – wszyst­ko i tak na­sze!

– Albo i nie wa­sze! – mruk­nął, uda­jąc obo­jęt­ność, Pal­ski.

– Zo­ba­cze­my!

– Zo­ba­cze­my!

– Pa­no­wie! – prze­rwał, usi­łu­jąc się do­być, Sta­ni­sław.

– Za po­zwo­le­niem – nie da­jąc mu się ode­zwać, prze­rwał Pal­ski – pan tu gło­su nie masz, pra­wa pań­skie jesz­cze nie są wy­le­gi­ty­mo­wa­ne.

– Pan się nie od­zy­waj! – po­wtó­rzył je­den z tchórz­liw­szych wie­rzy­cie­li, nie wie­dząc, że mó­wił prze­ciw­ko so­bie, a usi­łu­jąc rolę ja­kąś ode­grać.

– No, alem cie­kaw, ja­kie być mogą ukła­dy? – spy­tał sta­ru­szek w sza­racz­ko­wej ka­po­cie, któ­ry od wnij­ścia do dom­ku roz­pa­try­wał ru­cho­mość bacz­nie, ręce trzy­ma­jąc w kie­sze­niach.

– To za­le­ży – rzekł krót­ko Pal­ski.

– Tan­dem na czym­że je oprzeć – do­rzu­cił bo­bro­wy koł­nierz – i jam cie­ka­wy.

– Po­trze­ba, że­by­ście pa­no­wie, od­ku­pu­jąc pra­wa suk­ce­so­ra, coś ofia­ro­wa­li! – wy­jąk­nął Pal­ski.

– Za po­zwo­le­niem! – usi­łu­ją­cy próż­no dać się sły­szeć, gło­śniej za­wo­łał Szar­ski, któ­re­go to nie­zno­śnie mę­czy­ło – ale ja – ja…

– Ale pan nie masz gło­su! – za­głu­szył Sten­to­ra pier­sią ple­ni­po­tent.

– Pan się nie od­zy­waj! – groź­no po­wtó­rzy­li za nim wie­rzy­cie­le.

Sta­ni­sław mu­siał umilk­nąć zno­wu.

Pal­ski po­czy­nał mru­gać na kre­dy­to­rów, jak­by się z nimi po­ro­zu­mie­wał, prze­ko­ny­wa­jąc ich, że mówi w ich in­te­re­sie.

– Coż tedy pa­no­wie od­da­je­cie suk­ce­so­wi? Wie­rzy­cie­le spoj­rze­li po so­bie, rze­czy­wi­ście nie wie­dząc, co dać mają.

– Ru­cho­mo­ści – pod­szep­nął Pal­ski.

Ko­muś się zda­ło, że słów­ko to wy­rzekł nie praw­nik, ale je­den z nich, i po­czę­li prze­bą­ki­wać ci­cho o ru­cho­mo­ści.

– Mogą być pre­cjo­za – zro­bi­ła uwa­gę sza­racz­ko­wa ka­po­ta.

– Są in­wen­ta­rze – od­parł Pal­ski.

Wszyst­kie oczy zbie­gły się do uka­za­ne­go w tej chwi­li pa­pie­ru i czy­tać po­czę­ły. Staś zno­wu za­pra­gnął się ode­zwać, ale go za­raz za­hu­ka­no, tłum cały był prze­ciw­ko nie­mu, choć sam nie wie­dział dla­cze­go. Brant smut­nie po­glą­da­jąc na tę sce­nę, uśmie­chał 6ię ża­ło­śnie do ta­ba­kier­ki, któ­rą w ręku trzy­mał.

Po bar­dzo krót­kiej, ca­łej w szep­tach, na­ra­dzie od­stą­pio­no ru­cho­mo­ści na rzecz spad­ko­bier­cy, wy­ma­ga­jąc tyl­ko zrze­cze­nia się wszel­kich praw jego i pre­ten­sji.

W chwi­li kie­dy się to ukła­da­ło, Sta­ni­sław, cią­gle usi­łu­ją­cy prze­mó­wić na próż­no, bo mu to Pal­ski, to Brant, to spad­ko­bier­cy ode­zwać się nie da­wa­li, chwy­cił wre­ście, roz­draż­nio­ny do ostat­ka, tłum oczek swój i prze­ci­snął do drzwi.

Na wschod­kach sie­dzia­ła jesz­cze Mar­ta Żmu­dzian­ka.

– Chodź, sta­ra – rzekł Szar­ski – chodź, nie mamy już tu co ro­bić obo­je; naj­lep­sze po­dob­no wy­nie­sie­my z tego domu, bo wspo­mnie­nia dro­gich na­szych zmar­łych, a póki ja żyję, nie dam i to­bie mrzeć gło­dem, za­pra­cu­je­my so­bie na ka­wa­łek chle­ba.

Mar­ta uśmiech­nę­ła się smut­nie.

– Pa­trzaj­cie – rze­kła jak­by do sie­bie – ja­kie to po­czci­we! Daj ci Boże zdro­wie, ry­beń­ko, a na cóż ja ci jesz­cze mam być cię­ża­rem! Ju­żem ja so­bie po­my­śla­ła i stan ob­ra­ła! Skąd­że by się bra­li że­bra­cy pod ko­ścio­łem, żeby im tacy jak ja nie przy­by­wa­li pod ko­niec ży­cia. Ży­jąc oni, ko­cha­necz­ku, to i ja tym sa­mym chle­bem się prze­kar­mię! Albo to co złe­go rękę wy­cią­gać, kie­dy już do pra­cy nie­zdat­na! Niech ci Bóg pła­ci za two­je do­bre ser­ce, ale ja tego nie chcę! dam so­bie rady!

– Dla­cze­go? – od­parł Szar­ski – al­boż to nie mo­gła­byś mi być po­mo­cą? stró­żem, go­spo­dy­nią, słu­gą, jak tu­taj by­łaś?

– O! nie! nie! – ki­wa­jąc gło­wą za­wo­ła­ła Mar­ta – ot, co po­wiesz, ry­beń­ko, że od śmier­ci pani, jak­by mi ręce po­odrą­by­wał – do ni­cze­go, do ni­cze­go! Chce mi się mo­dlić i drze­mać, a cza­sa­mi za­pła­kać – do pra­cy sił nie znaj­dę, bo to z ser­ca idzie… a tam mi za­schło. Jesz­cze byś mu­siał dar­mo dru­gą izbę dla sta­rej Mar­ty naj­mo­wać – za ten grosz kto inny le­piej ci usłu­ży niż ja… po­rzuć mnie i nie fra­suj się, ser­deń­ko, nie zgi­nę ja na wi­leń­skim bru­ku… bę­dzie tyl­ko wię­cej jed­ną że­bracz­ką w kruch­cie u Au­gu­stia­nów.

Sta­ni­sław próż­no ją na­ma­wiał, Mar­ta była nie­wzru­szo­ną i nie dała mu się upro­wa­dzić, po­zo­sta­ła na wschod­kach domu, któ­ry opu­ścić jesz­cze jej było cięż­ko, tak już do nie­go przy­ro­sła. Oj! sta­re­mu prze­sa­dzać się na sta­rość, cięż­ka to rzecz, bo­le­sna!

Szar­skie­mu tym­cza­sem, rzu­co­ne­mu wśród uli­cy, przy­szło na myśl szu­kać ta­niej iz­deb­ki w daw­nym swo­im miesz­ka­niu na Troc­kiej uli­cy i uła­do­waw­szy tro­chę rze­czy na prze­jeż­dża­ją­cą do­roż­kę, po­cią­gnął do domu pana Ho­rył­ki.

Nie bez przy­czy­ny do­my­ślał się, że cza­su wa­ka­cji pu­ste iz­deb­ki będą bar­dzo przy­stęp­ne, z po­dzi­wie­niem swym na­wet za­je­chaw­szy przed bra­mę, nie za­stał w niej ani Her­sza na cza­tach, ani go­spo­da­rza.

Wszedł­szy do domu, wszę­dzie dziw­nie zna­lazł pu­sto.

– A pan Ho­rył­ka? – spy­tał prze­cho­dzą­ce­go chło­pa­ka.

– Jest w stan­cji.

– To mi go, pro­szę, wy­wo­łaj!

Chło­piec po­le­ciał z ha­ła­sem, dla dys­trak­cji w po­dró­ży wszyst­kie ba­la­ski ga­le­rii prze­bie­ga­jąc ręką, któ­ra po nich jak po kla­wia­tu­rze bez­strun­ne­go for­te­pia­nu za­tęt­nia­ła, i czer­wo­ny bar­dzo, w kar­ma­zy­no­wej swej nie­gdyś myc­ce, uka­zał się żwa­wo wy­bie­ga­ją­cy go­spo­darz.

– A! nie mylą mnie oczy moje! –za­wo­łał dłoń przy­kła­da­jąc do czo­ła – to sta­ry zna­jo­my – śmiem rzec, przy­ja­ciel domu… Jak się pan ma i co pan tu po­ra­bia? Nie po­trze­bu­je pan stan­cji?

– Wła­śnie jej szu­kam – rzekł Szar­ski.– Po­czci­wy czło­wiek za­raz do zna­jo­me­go cią­gnie! – za­wo­łał sta­ry szpar­ko, ma­ca­jąc się po kie­sze­niach kurt­ki. – Hej! Mał­go­rza­ta, An­to­szek, Kli­mek! Klu­czy da­waj­cie, gdzie klu­cze?

I za­smo­lo­ne słu­żą­ce i odar­te chło­pa­ki nad­bie­gli na za­wo­ła­nie, a pan Ho­rył­ka, już oży­wio­ny my­ślą, że mieć bę­dzie lo­ka­to­ra, kląć po­czy­nał.

– Kto z was mi klu­cze po­chwy­cił? a nu, próż­nia­ki – ga­pie… tu taki god­ny pan, po­czci­wy, sta­ry zna­jo­my cze­ka…

To mó­wiąc, szyb­ko zbiegł z pię­tra pan Ho­rył­ka i zdej­mu­jąc cza­pecz­kę, uści­skał swe­go daw­ne­go lo­ka­to­ra.

– No! jak­że? chwa­ła Bogu, uni­wer­sy­tet się skoń­czył, po­win­szo­wać stop­nia! Ja­kiej pan chce stan­cji? dwie, trzy czy czte­ry? Dom wy­po­rzą­dzi­łem te­raz le­piej, sło­wo ho­no­ru jak u Pod­bi­pię­ty – pan sam zo­ba­czy, ja nic nie po­wiem. Nowo po­ma­lo­wa­ny, ele­gan­cja naj­więk­sza, me­ble! Hersz! gdzie ten szel­ma Hersz! to łaj­dak, śpi tyl­ko! pije… da­li­pan pije! nos ma na­wet czer­wo­ny! A klu­cze?… a! pew­nie u jej­mo­ści… idź­że no Kli­mek po ci­chu do jej­mo­ści.

– Do ja­kiej jej­mo­ści – spy­tał Sta­ni­sław – wszak­żeś się pan był roz­stał z żoną.

– Tak! tak! było to coś, było – rzekł po­pra­wu­jąc myc­ki Ho­rył­ka – ale się to po­ła­ta­ło. – Wi­dzi pan, wszyst­ko to przy­szło przez ję­zy­ki ludz­kie. Uda­na była, ja­ko­by ucie­kła z hu­za­rem, tym­cza­sem co się po­ka­zu­je? Zu­peł­nie co in­ne­go! Mia­ła da­le­kie­go ku­zy­na w dra­go­nach i z nim jeź­dzi­ła od­wie­dzić swo­ją fa­mi­lią… po­wró­ci­ła! po­wró­ci­ła, chwa­ła Bogu! ży­je­my w świę­tej zgo­dzie. A! co to za ko­bie­ta, pa­nie! jaki mi ona za­raz ład wpro­wa­dzi­ła w domu, ja bym sam temu nie wy­star­czył; pan zo­ba­czy, co to te­raz za la­lecz­ka, Ho­tel Kor­ne­la Ho­rył­ki, a o mało że przez plot­ki i za­wiść ludz­ką nie po­róż­ni­łem sięz naj­lep­szą ko­bie­tą…

To mó­wiąc, do­staw­szy na­re­ście za­gu­bio­nych klu­czów, otwo­rzył ma­chi­nal­nie go­spo­darz ten sam wła­śnie po­ko­ik, w któ­rym Szar­ski stał po­cząt­ko­wo z Ba­zy­le­wi­czem. W isto­cie miał on te­raz nie­co lep­szą minę, zmy­tą świe­żo pod­ło­gę, po­ma­lo­wa­ne ścia­ny w pasy żół­te i nie­bie­skie, ka­nap­ką cy­cem po­kry­tą i plwacz­ką w ką­cie. Tę na­przód uka­zał mu go­spo­darz.

– Wi­dzi pan… są na­wet kra­szar­ki – tak je na­zy­wał – i o tym pa­mię­ta­ła. Ot! jaka to ko­bie­ta!

– Ale łóż­ka nie ma, pa­nie Ho­rył­ka.

– A ka­na­pa? czy­sty zysk, w nocy się na niej śpi, a w dzień sie­dzi… sa­lon kom­plet­ny. Na cóż mło­de­mu łóż­ko, chy­ba żeby się uczył znie­wie­ścia­ło­ści.

Targ wkrót­ce skoń­czo­no i Staś zno­wu się roz­go­ścił na sta­rej swo­jej kwa­te­rze…II

Ale Wil­no tak mu się te­raz zda­wa­ło pu­ste! nig­dzie zna­jo­mej nie spo­tkał twa­rzy, bo na­wet pań­stwo Cie­mię­go­wie po­je­cha­li na wieś, pro­fe­sor Iglic­ki wy­niósł się gdzieś za mia­sto, a Hi­po­lit ru­szył w Ko­wień­skie ode­tchnąć po­wie­trzem nad­niem­no­wej do­li­ny. Po­zo­sta­li miesz­kań­cy mie­li minę za­spa­nych i znu­dzo­nych; w ka­wiar­ni pod Św. Ja­nem ni­ko­go, Krysz­ta­le­wicz na­wet, nie­pi­ja­ny i tym bled­szy, le­d­wie się kie­dy nie­kie­dy ze swo­im gra­na­to­wym fra­kiem po­ka­zał na świe­cie. Sta­ni­sław błą­kał się z Troc­kiej na Nie­miec­ką uli­cę, z Nie­miec­kiej na Ło­to­czek, po­wra­cał do sie­bie i do pra­cy wziąć się nie umiał, tak mu to osa­mot­nie­nie cię­ży­ło.

Ci­sza dzien­na, ci­sza noc­na, któ­rą tyl­ko prze­ry­wał ża­łob­ny dźwięk dzwo­nów ko­ściel­nych, nu­ży­ła go nie­prze­by­tą dłu­go­ścią swo­ją, a ten stan du­szy, wra­ca­jąc go do wspo­mnień dzie­ciń­stwa, ro­dził tę­sk­ni­cę za ni – mi, za do­mem, za ci­chym tym kąt­kiem li­tew­skim, w któ­rym się uro­dził. W po­cząt­ku było to tyl­ko pra­gnie­nie ja­kieś, ale wkrót­ce sta­ło się go­rącz­ką, żą­dzą nie­prze­par­tą, ko­niecz­ną po­trze­bą wio­ski, pól, la­sów i po­wie­trza peł­ne­go wy­zie­wów zie­le­ni, tak roż­ne­go od at­mos­fe­ry mia­sta, a nio­są­ce­go z sobą tyle my­śli, ile woni! Sprze­daż ru­cho­mo­ści po Do­rmun­do­wej, któ­rych przy­jąć nie chciał Szar­ski, do­peł­nio­na zo­sta­ła sta­ra­niem Pal­skie­go, a ten gwał­tem pra­wie pie­nią­dze z niej po­cho­dzą­ce i kil­ka fra­szek oca­lo­nych dla pa­miąt­ki wrę­czył Sta­sio­wi. To po­sta­wi­ło go w moż­no­ści my­śle­nia o ubo­giej po­dró­ży w ro­dzin­ne stro­ny.

– Cze­mu bym nie miał – rzekł so­bie w du­chu – pójść tam, spoj­rzeć, po­pła­kać, zo­ba­czyć ich może z da­le­ka i znów po­wró­cić do pra­cy? Ta po­dróż od­świe­ży mnie, roz­bi­je my­śli tę­sk­ne i po­wró­ci zdro­wie może, wszak Brant ruch mi na­ka­zał.

Na­za­jutrz za­raz, opa­no­wa­ny tą my­ślą, po­szedł się jesz­cze Szar­ski dok­to­ra po­ra­dzić, spo­wia­da­jąc mu się z ca­łej swo­jej hi­sto­rii.

– Chcesz tam iść – rzekł na­my­śla­jąc się le­karz – ha! za­pew­ne le­piej to, niż tu sie­dzieć i gryźć się wspo­mnie­nia­mi, le­piej… spró­buj zresz­tą! Mło­de­mu i ruch, i zmia­na miej­sca po­trzeb­ne, sta­re­mu tyl­ko to groź­ne… ale ma­szże o czym ru­szyć?

– Są­dzę, że nie­wiel­ką rze­czą się obę­dę – od­po­wie­dział Sta­ni­sław – a na­uczy­łem się nie trosz­czyć o wy­go­dę… zmu­si­li­ście mnie wziąć ten grosz bied­nej Do­rmun­do­wej.

– Po­wiedz le­piej, twój wła­sny, boś go wię­cej dla niej wy­sza­fo­wał, niż­ci tam przy­szło ze sprze­da­ży tych ru­pie­ci… Idź, idź, ale mi po­wra­caj, a wró­ciw­szy zjaw się do mnie.To mó­wiąc, uści­snął go ser­decz­nie, za­my­ślił się i sta­nął.

– Ale, ale – rzekł – słu­chaj no, w któ­rej­że to stro­nie… bo ja tam mam ja­kichś za­rdze­wia­łych krew­nych na Li­twie.

Sta­ni­sław wy­mie­nił naj­bliż­sze mia­stecz­ko.

– Wła­śnie! tam gdzie­śmiesz­ka mój daw­ny przy­ja­ciel i krew­niak lub syn jego… nie sły­sza­łe­ś­co o Pia­chach?

– Pła­cha? coś­so­bie przy­po­mi­nam… to nie­da­le­ko od Kra­sne­go­bro­du, gra­ni­czą z nami, mają cząst­kę w Ja­siń­cach… ale ich nie znam.

– I nie dziw. choć­to moi krew­ni przez mat­kę, ale sta­ry, praw­dę po­wie­dziaw­szy, nie­zno­śny dzi­wak… Z tym wszyst­kim, do nie­go lub do syna dać ci list mu­szę… Oj­ciec, wąt­pię, żeby żył jesz­cze… ale syn, któ­ry w śla­dy jego wstą­pił i zdzi­czał na wsi, pew­nie w Ja­siń­cach sie­dzi. Bądź u nich i od­daj mu pi­smo moje… dzi­ści je przy­ślę.

Wy­szedł­szy od Bran­ta, Szar­ski zmie­rzył ku ko­ścio­ło­wi Au­gu­stia­nów, gdzie się spo­dzie­wał zna­leźć Mar­tę, któ­rej chciał do­zór swych rze­czy i miesz­ka­nia po­wie­rzyć. Spo­tkał ją, po­wo­li od truch­ty cią­gną­cą uli­cą.

Mia­ła już cał­kiem ubiór i minę że­bracz­ki, sa­kwy, kij i ten ro­dzaj suk­ni, któ­ra się skła­da z nie­okre­ślo­nych ka­wał­ków ja­kichś, nie­pew­ne­go kształ­tu i bar­wy nie­po­chwy­co­nej…

Zdzi­wi­ła się, sły­sząc, że ją ktoś po imie­niu woła.

– A! to ty, mój ro­bacz­ku? jak się masz! ot wi­dzisz, co to się zro­bi­ło z Mar­ty…

– A ja z proś­bą do was.

– Oho! a toż co zno­wu?

– Jadę na wieś.

– Na wieś! i może my­ślisz mnie brać z sobą! – Mar­ta po­ki­wa­ła gło­wą. – Co jemu świ­ta w gło­wie!

– Nie my­ślę was za­bie­rać z sobą, ale­bym tu chciał kogo w moim miesz­ka­niu, przy odzie­niu i rze­czach zo­sta­wić… my­śla­łem, że mi Mar­ta tego nie od­mó­wi. Sta­ra ru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Ko­ściół Fran­cisz­kań­ski o trzy kro­ki – do­dał Szar­ski.

– Tak, alem się już, ry­beń­ko, wpi­sa­ła do au­gu­stiań­skiej kruch­ty, a tam dru­gi raz przyj­dzie się uja­dać… na co mi to.

– Ja za was za­pła­cę.

– Ale daj­że mi po­kój, ry­beń­ko, ot to mi bo­gacz! na jed­nej pole ko­żu­cha śpi, a dru­gą się okry­wa i rę­ka­wy ma do zby­cia – pa­trzaj­cie go. Nie wy­pa­da znów, żeby że­bracz­ka ja­kaś pil­no­wa­ła wa­sze­ci­nej stan­cji, a co by ta lu­dzie po­wie­dzie­li – trze­ba by się prze­brać, roz­łach­ma­nić i mój chleb po­rzu­cić – ot! dał­byś mi po­kój!

– Jak ci to nie­do­god­ne.

– Le­piej, ry­beń­ko, stan­cją po­rzuć, co ma dar­mo pu­sto­wać, a rze­czy mo­żesz mi od­dać pil­no­wać, ja ci ich jak oka we łbie strzec będę… mam ja stan­cją! mam! co so­bie my­ślisz… umrzeć tak ry­chło nie spo­dzie­wam się.

Sta­ni­sław, któ­ry pod tym po­zo­rem chciał Mar­cie lżej­szy ka­wa­łek chle­ba za­pew­nić, wi­dząc, że mu się nie uda­je, po­trząsł gło­wą i rzekł:

– Kie­dy tak, wolę moje tłu­mocz­ki ode­słać do dok­to­ra Bran­ta.

– Ot! le­piej, le­piej zro­bisz, ryb­ko! mnie byś sta­rej ką­tem two­im ła­ski nie wy­świad­czył, a nie­po­ko­ju tyl­ko na­pę­dził, bo­bym się za próg od zło­dzie­ja nie ru­szy­ła… Tak! tak! ru­szaj z Bo­giem, ser­deń­ko, i niech cię Bóg bło­go­sła­wi; co dzień mó­wię zdro­waś­kę na two­je in­ten­cją przed Naj­święt­szą Pan­ną… jed­ne tyl­ko, bom się jesz­cze dużo mo­dlić nie na­uczy­ła, i czę­sto za­my­śliw­szy się, od pa­cie­rza się ze­rwę, żeby gar­nek od­szu­mo­wać – a gdzie tam już garn­ki! By­waj zdrów, ryb­ko!

Po­że­gnaw­szy sta­rą Mar­tę, któ­ra, z wy­pro­sto­wa­nej zno­wu zro­biw­szy się gar­ba­tą, o kiju, po­wo­li po­wlo­kła da­lej, su­wa­jąc no­ga­mi, Staś wró­cił do domu.

Ale gdy przy­szło wy­na­leźć środ­ki do­sta­nia się w oko­li­ce Kra­sne­go­bro­du i ob­li­czyć z pie­niędz­mi, ob­ra­cho­wał ła­two, że na po­dróż, po­wrót i pierw­sze chwi­le po­by­tu w Wil­nie, nim coś zno­wu za­ro­bić po­tra­fi, le­d­wie mu może wy­star­czy. Po­dróż więc po­trze­ba było przed­się­brać z naj­więk­szą oszczęd­no­ścią, nie naj­mu­jąc fur­ma­na, ale od mia­stecz­ka do mia­stecz­ka do­sta­jąc się na tak zwa­nych dy­li­żan­sach ży­dow­skich.

Mało kto wie, co to są, tak wspa­nia­łym imie­niem ochrzczo­ne, „eil­wa­ge­ny” na­sze, przy­stęp­ne wpraw­dzie dla wor­ka naj­uboż­szych, ale też le­d­wie ich za­spo­ko­ić mo­gą­ce. Co nie­dzie­la lub po­nie­dzia­łek po go­ściń­cu pocz­to­wym lub wiel­kich trak­tach han­dlo­wych, krą­żą budy frach­to­we i bry­ki, brodz­ki­mi czy kra­kow­ski­mi zwa­ne, prze­wo­żą­ce po­dróż­nych, ile ich los do­star­czy i na­pchać się może – one to zo­wią się dy­li­żan­sa­mi.

Bry­ka frach­to­wa jest to dłu­ga, nie­fo­rem­na, na po­tęż­nych czte­rech ko­łach spo­czy­wa­ją­ca bu­do­wa, po­kry­ta ro­ho­ża­mi i ogrom­ną płach­tą płó­cien­ną, gdzie­nieg­dzie sta­rą ce­ra­tą po­ła­ta­na, z przy­bu­dów­ka­mi osło­nio­ny­mi po bo­kach niby gan­ka­mi. Moc ludu i pa­kun­ku po­mie­ścić się w niej może. Na wy­so­kim koź­le za­sia­da Żyd woź­ni­ca, osta­wio­ny jesz­cze pacz­ka­mi, któ­re i tu się wci­ska­ją, a czte­ry nędz­ne, ale wy­kłu­so­wa­ne i do wszyst­kie­go już przy­wy­kłe ko­nie, któ­re wię­cej poją, niż kar­mią, cią­gną ten ła­du­nek ra­czej siłą bi­cza niż swą wła­sną.

Mniej­sza od niej bry­ka kra­kow­ska, z na­su­nię­tą na­przód bud­ką płó­cien­ną, za­wrzeć wszak­że może do dzie­się­ciu osób w roż­ny spo­sób upa­ko­wa­nych i pra­co­wi­cie od upad­ku utrzy­my­wać się zmu­szo­nych. Wozy te nie idą spiesz­nie, wy­cho­dzą do dnia, po­pa­sa­ją dwa i trzy razy, poją ko­nie pra­wie w każ­dej ka­łu­ży, wlo­ką się do pół­noc­ka, no­cu­ją lub pod­no­co­wu­ją po naj­tań­szych i naj­szka­rad­niej­szych karcz­mach, ale z miej­sca pierw­sze ćwierć mili iść zwy­kły kłu­sem i do­cho­dzą do miej­sca prze­zna­cze­nia przy­najm­niej truch­tem ma­leń­kim. Trud­no to wy­li­czyć, kto jeź­dzi tymi bry­ka­mi – tło po­dróż­nych sta­no­wią Ży­dzi, Ży­do­wi­ce, Ży­dzię­ta, i w ogó­le na­ród izra­el­ski, ale obok nich tra­fia­ją się i inni po­dróż­ni, zmu­sze­ni, choć po­wol­nie i nie­wy­god­nie, ma­łym kosz­tem od­by­wać dro­gę.

Z Wil­na na kil­ka trak­tów roz­cho­dzą się za­wsze bry­ki ta­kie co ty­go­dnia, we­dle pro­gra­mu w nie­dzie­lę, ale gdy brak­nie ła­dun­ku, do­pie­ro w po­nie­dzia­łek rano lub na­wet oko­ło wtor­ku. W za­jezd­nych do­mach ży­dow­skich moż­na się do­wie­dzieć o nie, bo sta­le do jed­nych go­spod za­jeż­dża­ją. Przez Her­sza więc ła­two było Sta­ni­sła­wo­wi za­mó­wić so­bie za zło­tych kil­ka­na­ście miej­sce w tego ro­dza­ju dy­li­żan­sie do naj­bliż­sze­go po­wia­to­we­go mia­stecz­ka. Nie zna­jąc tego spo­so­bu po­dró­żo­wa­nia, a ma­jąc go so­bie od­ma­lo­wa­nym bar­wa­mi bar­dzo wdzięcz­ny­mi, Szar­ski spo­dzie­wał się zna­leźć coś po­rząd­niej­sze­go od mi­zer­nej bry­ki ży­dow­skiej – spoj­rzaw­szy na płó­cien­ną tę arkę, tro­chę mu się przy­kro zro­bi­ło, ale wszedł z re­zy­gna­cją na wska­za­ne so­bie miej­sce.

Ko­nie były już wpraw­dzie wprzę­żo­ne, ale żeby nie próż­no­wa­ły, nim się zbio­rą po­dróż­ni, za­rzu­co­no im sia­na, któ­re gry­zły z nie zmy­ślo­nym ape­ty­tem. Fur­man, pod­ka­saw­szy poły, z faj­ką w zę­bach i rę­ka­mi za pa­sem, prze­cha­dzał się dum­nie po dzie­dziń­cu, tym­cza­sem zbie­ra­li się po­wo­li ci, któ­rych miał prze­wo­zić.

W po­cząt­ku Sta­ni­sław był sam z Żyd­kiem ele­gan­tem, któ­ry wi­dać miał ta­lent i ocho­tę do mu­zy­ki, wie­dząc za­pew­ne, że Ha­le­vy i Mey­er­be­er z po­ko­le­nia izra­el­skie­go po­cho­dzi­li, i czu­jąc się obo­wią­za­nym utrzy­mać re­pu­ta­cją mu­zy­kal­no­ści na­ro­du swe­go, ale po nim nad­cią­gnę­ły naj­roz­ma­it­sze fi­gu­ry.

Sta­ra Ży­do­wi­ca z zie­lo­nym ku­fer­kiem, któ­ry za­gra­żał ko­la­nom Szar­skie­go, ja­kiś je­go­mość z śmier­dzą­cą faj­ką ba­ku­nu, na jed­no oko śle­py, w płasz­czu po­dar­tym, z ki­jem sę­ka­tym, ale pe­łen do­brej fan­ta­zji, i ja­kaś jej­mość mło­da i ład­na, ale oszar­pa­na:, za­bru­ka­na i kasz­lą­ca, któ­rej wy­je­chać było nie­zmier­nie dla­cze­goś pil­no, dwóch ba­chu­rów z oj­cem, ja­dą­cych po coś do ra­bi­na i roz­py­cha­ją­cych bez ce­re­mo­nii wszyst­kich dla zna­le­zie­nia so­bie wy­god­ne­go miej­sca, wresz­cie ja­kiś je­go­mość (nu­mer dru­gi) we­sół, wi­docz­nie na­pi­ły, ze skrzy­pecz­ką i smycz­kiem pod pa­chą. Gdy się to wszyst­ko spa­ko­wa­ło do jed­nej budy, a na ko­zioł siadł jesz­cze odar­ty łap­ser­dak ja­kiś z tłu­mocz­kiem na ko­la­nach, gdy każ­dy wcią­gnął ku­fe­rek, wę­ze­łek, po­dusz­kę, pu­deł­ko, Sta­ni­sław le­d­wie się nie udu­sił od ści­sku, za­du­chy i roż­ne­go ro­dza­ju wy­zie­wów. Je­go­mość z faj­ką, nie cze­ka­jąc wy­jaz­du, po­czął kląć i gro­zić Ży­do­wi, tak że o mało nie przy­szło mię­dzy nim; do po­je­dyn­ku na ku­ła­ki, mo­rej­ne bez­cze­ścił go po ży­dow­sku, jej­mość mru­cza­ła cią­gle, po­wta­rza­jąc jed­no: aże­by go wszy­scy dia­bli wzię­li! – ba­chu­ry pisz­cza­ły, we­so­ły po­sia­dacz skrzyp­ki, o nią się nie­ustan­nie trosz­cząc, w obro­nie in­stru­men­tu sztur­chań­ca­mi ob­dzie­lał na pra­wo i lewo – aż na­re­ście i arka owa wstrzę­sła się, ko­nie ru­szy­ły, za­brzę­cza­ły dzwon­ki, bry­ka ko­ły­sząc się po­su­nę­ła po bru­ku.

Po­ka­za­ło się, że brzę­czą­ce na dnie jej szy­ny że­la­zne, któ­rych było kil­ka­na­ście, tak ją ob­cią­ża­ły, że się le­d­wie wlo­kła. Nowy tedy ha­łas na woź­ni­cę, ale ten wi­dać przy­wy­kły do nie­go i ostrze­la­ny, czap­ką uszy za­tknąw­szy, na nic nie zwa­ża­jąc, mach­nął bi­czy­skiem nad koń­mi i ru­szył jak głu­chy, nie zwa­ża­jąc na re­kla­ma­cje.

Dwa razy tyl­ko wstrzy­ma­no się na przed­mie­ściu, żeby za­brać po jed­nym Żyd­ku i wci­śnię­to ich obu do budy, nie bez wrza­wy no­wej, krzy­ku, spo­ru i bi­twy nie­mal, gdyż i tak było nad kom­plet. Ra­zem z pierw­szą faj­ką Szmu­la skoń­czył się bruk miej­ski, ko­nie zwol­ni­ły z ofi­cjal­ne­go kłu­sa i na­przód lek­kim ma­łym truch­tem, wre­ście stę­po po pia­sku po­czę­ły iść le­ni­wie.

Szmul, da­jąc do­bry przy­kład, zlazł z wy­so­ko­ści ko­zła i po­szedł pie­cho­tą.

Tak się po­czę­ła po­dróż, któ­rej nie­wy­gód i nudy ani śmiesz­no­ści to­wa­rzy­szów, ani ich ory­gi­nal­ność, ani pole do psy­cho­lo­gicz­nych po­strze­żeń oku­pić nie mo­gły. Sta­ni­sław też nie był w uspo­so­bie­niu do wy­szu­ki­wa­nia śmiesz­no­ści na­tu­ry ludz­kiej, a ta gwał­tem mu się ze stro­ny brud­nej i po­ciesz­nej przed­sta­wia­ła w ży­dow­skim dy­li­żan­sie. Zresz­tą, każ­da z tych po­sta­ci tak mia­ła do­bit­ny­mi gło­ska­mi na czo­le cha­rak­te­ry­sty­kę swo­ją, że dość było raz spoj­rzeć, by na­sy­cić cie­ka­wość. Po­wol­ny ruch koni, ki­wa­nie się wkrót­ce uśpio­nej czę­ści po­dróż­nych, gde­ra­nie czu­wa­ją­cych spo­ry uci­śnię­tych pa­kun­kiem, za­du­cha, są­siedz­two zbyt już bli­skie nie­zna­jo­mych, tak w koń­cu utru­dzi­ły Szar­skie­go, że w pierw­szej mie­ści­nie, do któ­rej do­je­cha­li, po­sta­no­wił szu­kać so­bie in­ne­go spo­so­bu do­sta­nia się do ro­dzin­ne­go kąta. Ale na go­ściń­cu wiel­kim wszy­scy tak się dro­ży­li, wszyst­ko tak było nie­do­stęp­ne, że po krót­kim na­my­śle, uwią­zaw­szy nie­wiel­ki swój tłu­ma­czek do wy­ła­ma­ne­go kija, mło­dy po­eta po­sta­no­wił iść pie­szo, do­pó­ki mu nogi wy­star­czą.

Rzu­ciw­szy więc za sobą ospa­łą budę ży­dow­ską, ode­tchnął świe­żym po­wie­trzem, z ra­do­ścią mie­nia­jąc ciż­bę na sa­mot­ną wę­drów­kę, w któ­rej był z sobą, my­ślą i na­tu­rą.

Mo­głoż być co mil­sze­go,jak ten fan­ta­zyj­ny, swo­bod­ny po­chód pie­sza­ka, po gwar­nym ści­sku bry­ki, w któ­rej nie było ani wy­go­dy, ani na­wet spo­ko­ju. Sta­ni­sław mógł się za­sta­no­wić nad każ­dym wdzięcz­nym wi­do­kiem, nad każ­dym zja­wi­skiem ma­low­ni­czym, w któ­rym bły­skał pro­myk my­śli Bo­żej, zro­zu­mia­łej i ja­snej dla nie­go. Szum od­wiecz­nych bo­rów ota­cza­ją­cych go­ści­niec, su­ną­ce się po nim za­przę­gi, wozy, lu­dzie, ruch tej ar­te­rii, któ­rą pły­nę­ło ży­cie kra­ju, oto­czo­nej głu­chą puszcz za­mar­łych ci­szą, dziw­nie du­szę do po­ezji na­stra­ja­ły.

Na tle zie­le­ni, to wiej­ski smę­ta­rzyk ze swym ogro­dze­niem ka­mien­nym i pła­czą­cy­mi brzo­za­mi, to ko­śció­łek wy­my­ka­ją­cy się z po­środ­ka drzew sta­rych, to sza­ra wio­secz­ka prze­glą­da­ją­ca się w je­zior­ku, to dwo­rek bie­le­ją­cy na wzgó­rzu, to ze wstę­gą dymu nad ko­mi­nem za­szy­ta w krze­wy kar­czem­ka, po­ry­wa­ły oko i ty­sią­cz­ne ro­dzi­ły my­śli. Były to jak­by sło­wa, jak gło­ski wiel­kiej księ­gi ży­cia zie­mi, ma­ją­ce każ­da z osob­na swe zna­cze­nie, a ra­zem pi­szą­ce kar­tę cie­ka­wą, w któ­rej oko wę­drow­ni­ka czy­ta­ło prze­szłość, te­raź­niej­szość, kto wie? wró­ży­ło i przy­szłość może.

Szedł tak Sta­ni­sław do wie­czo­ra, a przed nocą nad­cho­dzą­cą za­sta­no­wił się w karcz­mie, do któ­rej le­d­wie go przy­jąć ra­czył go­spo­darz. U nas za­wsze pie­szy po­je­dyn­czy czło­wiek po­dejrz­li­wym wi­dzia­ny jest okiem, zwłasz­cza gdy ze stro­ju jego do­my­ślać się go­dzi, że mógł­by nie iść pie­cho­tą. Dano prze­cież Szar­skie­mu iz­de­becz­kę, ka­wa­łek świe­cy i tro­chę sia­na, po kil­ka­krot­nie po­wtó­rzo­nych proś­bach, bo go­spo­dę za­je­cha­ły były po­wo­zy ja­kichś pań­stwa, któ­rzy za swój miły grosz szum­nie i sze­ro­ko w niej się roz­go­spo­da­ro­wy­wa­li.

Już miał usnąć na po­sła­niu, któ­re garść sia­na i płaszcz sta­no­wił, gdy głos ja­kiś zna­jo­my z po­ko­jów są­sied­nich uszy jego ude­rzył. Głos ten sły­szał gdzieś w ży­ciu Sta­ni­sław, choć zmia­nę czuł w nim wiel­ką, ale mu ser­ce za­bi­ło, szu­ka­jąc w dźwię­kach jego prze­obra­żo­nych śla­dów tego, czym się nie­gdyś od­zy­wał.

Głos to był ko­bie­cy, w któ­rym już ani kro­pli uczu­cia, ani od­bi­cia we­wnętrz­ne­go du­szy śpie­wu, ani drga­nia ser­ca nie było: zim­ny, rów­ny, per­ło­wy, miły uchu, ale prze­ry­wa­ny śmie­chem sztucz­nym, wy­uczo­nym i sam wy­stu­dio­wa­ny jak śpiew ka­nar­ka. Znać było, że oso­ba, któ­rej po­słu­gi­wał, choć mło­da, już za­sty­głe mia­ła ser­ce, już się nie po­ru­sza­ła ni­czym, już świat wy­pi­ła do dna – szu­ka­jąc tyl­ko w mę­tach jego roz­ryw­ki.

Szar­ski wstał i dźwi­gnię­ty zra­zu wspo­mnie­niem, upadł na ko­la­na – był to głos Ade­li. Po nim jed­nym ła­two było po­znać, ła­two od­gad­nąć, co się z nią sta­ło od chwi­li, gdy nie­za­po­mi­naj­ką i przy­się­gą nę­ci­ła mło­de­go chłop­ca.

Mi­mo­wol­nie o uszy Sta­ni­sła­wa obi­ła się roz­mo­wa dwoj­ga mło­dych mał­żon­ków.

On: Ale ma che­re, nie za­ba­wim tam dłu­go, d'abord, ja wsi nie lu­bię i nie poj­mu­ję… ży­cie as­som­man­te. On s'amu­se a en­nuy­er les au­tres du ma­tin au soir sous pre­te­xte de sa­lon… To­wa­rzy­stwo nie na­sze – cela sent la ro­uil­le, cela vous don­ne des na­use­es.

Ona: Ty, jak ze­chcesz, mon prin­ce, ale ja za­ba­wię u ro­dzi­ców. mnie tam do­brze… od­świe­żę się tro­chę wsią, do któ­rej przy­wy­kłam.

On: Ma che­rie, cela vous pa­ra­it ain­si de loin et c'est une fau­te de per­spec­ti­ve… Z da­le­ka to ży­cie wiej­skie jest ślicz­ną sie­lan­ką, sma­ko­wa­ło ci nie­gdyś i zda­je ci się, że daw­ne im­pre­sje znaj­dziesz, wra­ca­jąc do daw­nych przed­mio­tów. Mais-bah! zo­ba­czysz, że to, co ci wiel­ką spra­wia­ło przy­jem­ność daw­niej, dziś cię do dru­gie­go dnia znu­dzi.

Ona: To być może! a! bar­dzo być może! jak się znu­dzę, to wy­ja­dę, ale je­śli mnie to ba­wić bę­dzie… zo­sta­nę, póki mi się po­do­ba.

On: Nie my­ślą być ty­ra­nem z ko­me­dii (un ty­ran de co­me­die) ani żad­nym za­zdro­snym Bar­to­lo, ko­cha­na moja Roz­y­no – a! rób, co ci się po­do­ba… po­bra­li­śmy się nie na to, żeby się ty­ra­ni­zo­wać, ale żeby wieść ży­cie miłe i swo­bod­ne.

Ona: Tak są­dzę (zie­wa­jąc); trze­ba przy­znać, że ta dro­ga po pia­skach i la­sach bar­dzo nud­na!

On: Bo dla lu­dzi ucy­wi­li­zo­wa­nych, moja dro­ga, chciej się o tym prze­ko­nać, nie ma nic nad mia­sto. Tu przy­najm­niej ży­cie jest ure­gu­lo­wa­ne (zie­wa). A! a! dla cie­bie to czy­nię, że jadę Szar­skich od­wie­dzić, ale tej ofia­ry nie wy­ma­gaj dru­gi raz ode mnie. Do­brzy, bar­dzo do­brzy lu­dzie – ale jacy wie­śnia­cy!

Ona: Ksią­żę się za­po­mi­nasz, komu to mó­wisz!

On: By­najm­niej! ale mu­sie­my być z sobą na sto­pie szcze­ro­ści… ju­ściż twój oj­ciec…

Ona: Mo­ści ksią­żę!

On: Che­re Ade­le, nie gnie­waj­że się, od­da­ję mu wszel­ką spra­wie­dli­wość, ale jest wie­śniak! Kto za­miesz­kał na wsi, za­wsze nią bę­dzie trą­cić! To nie grzech prze­cie, ce n'est qu'un ri­di­cu­le.

Ona: A ja?

On: To co in­ne­go! Ty wszyst­ko prze­czu­wasz i zga­du­jesz… któż­by po­znał, żeś się wy­cho­wa­ła na wsi.

Ona: Pro­sta grzecz­ność, ale na sto­pie szcze­ro­ści, na któ­rej być mie­li­śmy z sobą, zu­peł­nie nie­po­trzeb­na.

On: Cha! cha! Jak ty się ukła­dasz! jak się for­mu­jesz!

Ona: Śmiesz­ny czło­wiek! Jak gdy­by ko­bie­ta for­mo­wać się kie­dy po­trze­bo­wa­ła! Mais elle est to­ute for­mee d'avan­ce! Ksią­żę wie­dzieć prze­cie po­wi­nie­neś, że z łona na­tu­ry (pas­sez moi la com­pa­ra­ison) wy­cho­dzim cał­kiem zbroj­ne jak Mi­ner­wa z gło­wy Jo­wi­sza.

On: Mais vous etes ad­o­ra­ble! quel esprit!

Ona: Do­pie­roś to ksią­żę po­strzegł? Jak ta dla mnie po­chleb­ne!

On (po chwi­li): Ale wra­cam d mes mo­utons, do pierw­sze­go za­ło­że­nia. Na przy­kład ta po­dróż sama, z po­pa­sa­mi i noc­le­ga­mi ta­ki­mi jak dzi­siej­szy… z ta­ki­mi dłu­gi­mi wie­czo­ra­mi na pu­sty­ni… wy­staw so­bie ta­kich pięć, sześć! mais c'est a en mo­urir!

Ona: To już na sto­pie szcze­ro­ści po­wie­dzia­no, nu­dzisz się ze mną i wy­zna­jesz to otwar­cie.

On: Przy­znaj, że wca­le się nie nu­dząc z kimś, moż­na, moż­na, mais en­fin, vous com­pre­nez, moż­na cze­goś wię­cej lub in­ne­go za­pra­gnąć…

Ona: Pre­nez gar­de, mo­gła­bym i ja to użyć na swo­ją obro­nę! Ksią­żę wo­lał­byś może pa­nią F… lub pan­nę W…

On: A ty pana Wła­dy­sła­wa lub Jul­ka.

Ona: Kto to wie? kto wie! c'est po­ssi­ble.

On (ca­łu­jąc ją w rękę): Al­lons, al­lons sans ran­cu­ne, do­bra­noc.

Ta­kiej to dziw­nej, su­chej, strasz­li­wej jak sta­ra owa ma­lo­wa­na śmierć, świe­cą­ca na­gi­mi że­bra­mi, roz­mo­wy dwoj­ga mał­żon­ków wy­słu­chał mi­mo­wol­nie Szar­ski i za­pła­kał nad nią.

– A! Boże! – rzekł w du­chu, klę­cząc jak na mo­dli­twie ze zło­żo­ny­mi rę­ka­mi – na toż da­łeś mło­do­ści skar­by uczuć, roz­kwit tak cza­ro­dziej­ski, po­lot tak wy­so­ki, na­dzie­je tak skrzy­dla­te, by w kil­ku chwi­lach za do­tknię­ciem rze­czy­wi­sto­ści, wszyst­ko to, wszyst­ko do ostat­nie­go spo­pie­la­ło, zwa­la­ło się bło­tem, po­ro­sło chwa­sta­mi. Taż to moja dzie­wecz­ka anio­łek i też to są usta, co mi się uśmie­cha­ły w ży­ciu raz, uśmie­chem nie­za­by­tym do śmier­ci! ten­że to ide­ał, przed któ­rym bym był stra­wił lata w kon­tem­pla­cji i za­chwy­cie! O! szka­rad­nym jest czło­wiek, okrop­ną na­tu­ra ludz­ka, li­to­ści god­ne na­dzie­je na­sze, jed­ną nogą wi­szą­ce nad ju­trem – prze­pa­ści! Moż­naż się tak zmie­nić, sie­bie za­po­mnieć, prze­isto­czyć i upaść tak ni­sko?

Głę­bo­ka ci­sza od­po­wie­dzia­ła na te go­rą­ce py­ta­nia sza­leń­ca, świat cały i lu­dzi wi­dzą­ce­go w świe­tle swo­jej wy­obraź­ni… spu­ścił gło­wę cięż­ką od tro­ski i padł na ubo­gie po­sła­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: