- W empik go
Powieść o dwóch miastach. Tom 2, księga 2: w trzech księgach - ebook
Powieść o dwóch miastach. Tom 2, księga 2: w trzech księgach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 294 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DWIE OBIETNICE .
Upłynął rok. Pan Karol Darnay osiedlił się w Anglii, jako wyższy nauczyciel języka francuskiego obznajmiony z literaturą francuską. W obecnych czasach nazywałby się profesorem, w owych nazywany był guwernerem. Czytywał z młodymi ludźmi znajdującymi upodobanie w nauce żyjącego języki którym rozmawiano w całym świecie, kształcił ich smak i zapoznawał ich z płodami wiedzy i wyobraźni swego ojczystego kraju. Prócz tego, mógł o tem pisać dobrą angielszczyzną i tłómaczyć arcydzieł literatury francuskiej na język angielski. O takie nauczycieli nie było łatwo w owych czasach; książę przeszłości i królowie przyszłości nie trudnili się jeszcze belferką, a zrujnowana arystokracya nie była jeszcze wykreśloną z ksiąg Tellsona i nie szuka posad kucharzy i cieśli. To też pan Karol Darna wprędce znalazł sobie i uznanie i zachętę w tym podwójnym charakterze zdolnego nauczyciela, który umiał wpoić w uczniów swoich zamiłowanie do w; kładanego przedmiotu, i wytwornego tłómacza, który w prace swego pióra wkładał coś więcej, niż zasób słowniczej wiedzy. Tak więc przy wielkiej wytrwałości i niezmordowanej pracy wiodło mu się bardzo dobrze.
Przenosząc się do Londynu, nie spodziewał się, że będzie stąpał po złocie i sypiał na różach; gdyby był miał takie wygórowane nadzieje, nie byłoby mu się wiodło. Ale on spodziewał się tylko pracy i znalazł ją, i wyciągał z niej możliwie największe korzyści. Natem polegało jego powodzenie.
Część roku spędzał w Cambridge, gdzie miał duże wzięcie pomiędzy studentami i kandydatami prawa, jako rodzaj tolerowanego przez władze uniwersyteckie przemytnika, który wprowadzał kontrabandę języków europejskich w państwo greczyzny i łaciny.
Niezależnie od wytknięcia sobie takiej drogi życia, przeznaczenie popchnęło go na tę jednę drogę, na którą wejść musi każde serce ludzkie: drogę miłości.
Karol Darnay pokochał Lucyę Manette w godzinie swego niebezpieczeństwa. Nie słyszał nigdy nic równie słodkiego, jak dźwięk jej współczującego głosu, i nigdy nie widział równie pięknej i tchnącej troskliwością twarzy, jak ta dziewczęca twarz, która poglądała na niego, gdy stał na krawędzi grobu, jaki mu wykopano. Ale nie powiedział jej tego dotychczas; rok upłynął od owej letniej, ciemnej nocy morderstwa w opustoszałym pałacu, który pozostał tam gdzieś, za mętnemi wodami Kanału i tonął w podwójnej mgle oddalenia i niepamięci, a on, bodaj jednem słowem nie zdradził przed nią stanu swego serca.
Miał do tego swoje powody i wybornie zdawał sobie z nich sprawę.
I znów był to piekący, letni dzień, gdy przyprzybywszy świeżo do Londynu z Cambridge, wybrał się na Soho w zamiarze rozmówienia się otwarcie z doktorem Manette. Miało się ku zachodowi i wiedział, że Lunia i miss Pross będą na mieście.
Zastał doktora czytającego w fotelu przy oknie. Doktorowi wróciła już ta cała energia duchowa, która podtrzymywała go w epoce dawnych cierpień, zaostrzając je równocześnie, i dziś był to człowiek sprężysty, stanowczy i czynny. Czasami zdradzał w tem wszystkiem pewną porywczość i nierówność, ale objawy te stawały się coraz rzadsze.
Pracował dużo, spał mało; z łatwością znosił znaczne trudy fizyczne i był wogóle wesół i swobodny. Takim zastał go teraz Karol Darnay.
Poznawszy go, doktór odłożył książkę i wyciągnął rękę.
– Karol Darnay! Rad jestem, że pana widzę. Spodziewaliśmy się pana już przed kilku dniami. Pan Stryver i Sydney Carton byli tu wczoraj i obaj wspominali, że pan się ociągasz z powrotem.
– Bardzo im jestem wdzięczny za to interesowanie się moją osobą – odpowiedział Darnay nieco chłodno odnośnie do tych dwóch panów, lecz bardzo serdecznie w stosunku do doktora. – Panna Lucya…
– Ma się dobrze – rzekł doktór, gdy Darnay urwał nagle – i ucieszy się pana powrotem. Wyszła za sprawunkami, ala wkrótce wróci.
– Doktorze Manette, wiedziałem o tem. Skorzystałem z tej sposobności, ażeby pana poprosić o chwilę rozmowy.
Nastąpiło głuche milczenie.
– Tak? – rzekł wreszcie doktór z widocznym przymusem. – Więc przysuń pan tu krzesło i mów.
Karol Darnay przysunął krzesło, ale drugie polecenie doktora wydawało mu się widocznie trudniejszem do spełnienia.
– Miałem szczęście bywać w domu pana, doktorze Manette, tak często w ciągu tego półtora ro – ku – zaczął wreszcie – że nie sądzę, aby przedmiot naszej rozmowy…
Dalsze słowa przerwał doktor, kładąc mu dłoń na ręku. Potrzymał ją tak przez chwilę, poczem cofnął i rzekł:
– Czy chodzi o Lunie?
– Tak.
– Ciężko ci o niej mówić zawsze. A jeszcze ciężej słyszeć ciebie mówiącego o niej tym tonem, Karolu Darnay.
– Jest to ton najgorętszego uwielbienia, szczerego hołdu i głębokiej miłości, doktorze Manette – odpowiedział Darnay z uszanowaniem.
Nastąpiło znów głuche milczenie, poczem ojciec jej rzekł:
– Wierzę temu. Oddaję ci sprawiedliwość. Wierzę temu.
Przymus jego był tak widoczny, a zarazem tak widocznie wypływał z niechęci poruszenia tego przedmiotu, że Karol Darnay zawahał się.
– Czy mam mówić dalej? Milczenie.
– Tak, mów dalej.
– Odgadujesz pan co powiem, choć nie możesz wiedzieć, jak głęboko to czuję nie znając tajni mego serca, ani tych nadziei, tych obaw, tych niepokojów, jakie oddawna w niem noszę. Drogi doktorze Manette, kocham pańską córkę głęboko, gorąco, bezinteresownie, na zawsze. Nie może być na świecie silniejszej miłości nad tę, jaką ja ją pokochałem. Pan sam kochałeś niegdyś; niech twoja dawna miłość przemówi za mną.
Doktór siedział odwrócony do niego bokiem, z oczyma utkwionemi w ziemię. Przy tych ostatnich słowach wyciągnął rękę, jakimś dziwnym, niemal trwożnym ruchem i zawołał:
– Przestań! Zostaw to! Zaklinam cię, nie wspominaj o tem!
W glosie jego było tyle dotkliwego bólu… że głos ten ucichł, a Karol Darnay słyszał go jeszcze długo. Doktór mu dał znak ręką, jakby prosząc o trochę przerwy. Darnay zrozumiał to w teu sposób i milczał.
– Przepraszam cię – wymówił wreszcie doktór stłumionym głosem. – Nie wątpię w twoją miłość dla Luni. Poprzestań natem.
Zwrócił się ku niemu z krzesłem, ale oczu nie podniósł. Oparł spuszczoną głowę na ręku, a jego śnieżnobiałe włosy ocieniły mu twarz.
– Mówiłeś już o tem z Lunią?
– Nie.
– Nie pisałeś do niej?
– Nigdy.
– Byłoby nieszlachetnie udawać, że się nie wie, że uczyniłeś to jedynie ze względu na jej ojca. Jej ojciec dziękuje ci zato.
Podał mu rękę, ale oczu nie podniósł.
– Wiem, panie – rzekł Darnay z uszanowaniem – bo i jakże mógłbym nie wiedzieć, widując was razem tak często, że pomiędzy panem a panną Lucyą istnieje przywiązanie tak niezwykłe, tak głębokie, tak związane z wyjątkowem! okolicznościami, jakie je stworzyły, że trudno byłoby szukać dlań porównania nawet wśród bardzo tkliwych stosunków pomiędzy rodzicami a dziećmi. Wiem, że w jej uczuciach dorosłej córki łączy się nawskroś dziecięcia ufność i tkliwość. Wiem, że pozbawiona rodzicielskiej opieki w dzieciństwie, przylgnęła do pana z całą wiarą i gorącością owych wczesnych lat, w których pan byłeś dla niej stracony. Wiem, że gdyby wrócono jej pana naprawdę z tamtego świata, nie mógłbyś być w jej oczach większą świętością. Wiem, że gdy tuli się do pana, to obejmują cię jednocześnie ręce dziecka, dziewczęcia i kobiety. Wiem, że kochając pana, widzi i kocha pana takim, jakim byłeś w moim wieku, kocha pana w twej straszliwej męce i w tem błogosławionem odrodzeniu. Wiedziałem to wszystko, odkąd tylko poznałem was oboje, tu, w tym domu.
Ojciec Luni siedział w milczeniu z pochyloną głową. Oddech jego był nieco przyspieszony, ale po zatem nie zdradzał żadnego wzruszenia.
– Drogi doktorze Manettel Wiedząc to wszystko, widząc ją i ciebie w tej uświęconej aureoli męczeństwa i miłości., tłumiłem swoje uczucia, kryłem je dopóki tylko było to w mojej mocy. Czułem, i nawet w tej chwili czuję, że wprowadzać nawet taką jak moja miłość pomiędzy was, jest to pewnego rodzaju świętokradztwo względem tych podniosłych węzłów, jakie was łączą. Ale ja ją kocham. Niebo jest mi świadkiem, jak ją kocham!
– Wierzę temu! – odrzekł jej ojciec posępnie. – Domyślałem się tego i wierzę.
– Ale nie sądź pan – rzekł Darnay, któremu ten posępny głos zadźwięczał w sercu wyrzutem – że gdyby okoliczności mego życia układały się w ten sposób, iż będąc tak szczęśliwym, ażeby módz ją nazwać żoną, musiałbym was rozłączyć, że wtedy mógłbym lub chciałbym zdradzić się bodaj jednem słowem z tem, co teraz mówię. Pomijając, że jak dobrze wiem, byłoby to daremnem, byłaby to jednocześnie podłość z mojej strony. Gdybym przypuszczał możliwość czegoś podobnego nawet w dalekiej przyszłości i gdybym ją krył w sercu, nie mógłbym teraz dotknąć tej czcigodnej ręki z czystem sumieniem i śmiało podniesionem czołem.
Z temi słowy położył dłoń na ręku doktora.
– Nie, drogi doktorze. Jak pan, dobrowolny wygnaniec z Francyi; jak pan, wypędzony z niej przez jej nadużycia, jej ucisk, jej nędzę; jak pan, żyjąc zdala od niej o własnych siłach i wierząc w szczęśliwą przyszłość, pragnę jedynie połączyć losy moje z waszemi, podzielić wasze życie, wasz dom i być wam wiernym aż do śmierci. Nie żeby dzielić z panną Lucyą jej przywileje dziecka, towarzyszki, przyjaciołki, najbliższej ojca, lecz żeby jej w tem pomagać i zacieśnić jeszcze, jeżeli to możliwe, łączące ją z panem węzły.
Mówiąc tak, ściskał wciąż rękę doktora. Doktór odwzajemnił mu uścisk przelotnie, lecz ciepło, poczem oparł obie dłonie na poręczy krzesła i po raz pierwszy spojrzał mu prosto w oczy. Na twarzy jego malowała się widoczna walka, i był w niej jeszcze ów dawny wyraz, jakby lęku i niepewności, który ją tak postarzał.
– Mówisz tak szlachetnie i tak po męzku, Karolu Darnay, że dziękuję ci zato z całego serca, i również serce ci moje otworzę, całkowicie – lub blizko tego. Czy masz jakie dane namacalne, że Lunia cię kocha?
– Żadnych. Jak dotychczas, żadnych.
– Czy zwierzyłeś się przedemną dlatego, aby módz przekonać się o tem z moją wiedzą?
– I to nie nawet. Tygodnie mogą upłynąć zanim się na to zdobędę, a może – uczynię to jutro.
– Czy spodziewasz się odemnie jakich wskazówek?
– Nie, panie. Ale sądziłem, że są one w mocy pana i że jeśli to uznasz za słuszne, Bam mi ich udzielisz.
– Więc może spodziewasz się jakiej obietnicy?
– Tak, panie; spodziewam się jej.
– A tą jest?
– Rozumiem wybornie, że bez pana nie mógłbym mieć żadnej nadziei. Rozumiem aż nadto do – brze, że gdybym nawet zajął jakieś miejsce w niewinnem serduszku panny Lucyi, nie ostałbym się w niem ani na chwilę wbrew jej miłości do ojca.
– Jeżeli tak jest, to, czy rozumiesz z drugiej strony, co to za sobą pociąga?
– Rozumiem wreszcie dobrze, że jedno słowo z ust jej ojca za kimś ubiegającym się o jej względy, przeważyłoby szalę natychmiast. I dlatego, doktorze Manette, rzekł Darnay skromnie, lecz z wielką stanowczością, nie poprosiłbym o to słowo, choćby życie moje od niego zawisło.
– Nie wątpię o tem. Ale, Karolu Darnay, tajemnice rodzą się zarówno z wielkiej miłości, jak z jej braku; w pierwszym wypadku są nader subtelne i trudne do przeniknienia. Moja córka jest w tym jednym względzie taką tajemnicą dla rnnie. Nie mogę zgoła domyślać się stanu jej serca.
– Wolno mi spytać, czy pan sądzisz, że…
– Że ma innych starających się o jej rękę?
– To właśnie miałem na myśli.
Doktór zastanowił się chwilę, poczem odrzekł: