- W empik go
Powieść o dwóch miastach. Tom 3: w trzech księgach - ebook
Powieść o dwóch miastach. Tom 3: w trzech księgach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 298 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powoli musiał podróżować ten, kto podróżował z Anglii do Paryża jesienią tysiąc siedemset dziewiędziesiątego drugiego roku. Złe drogi, złe konie, złe powozy same przez się przedłużałyby drogę dostatecznie, gdyby nawet nieszczęsny Ludwik szesnasty w całym blasku siedział jeszcze na tronie Francyi; ale te zmienione czasy obfitowały w innego rodzaju przeszkody. Każda rogatka miejska, każdy wiejski szlaban, miały swoją bandę obywateli-patryotów, z narodowemi karabinami w stanie najskwapliwszej gotowości, którzy zatrzymywali wszystkich jadących w tę i w drugą stronę, badali ich, przeglądali ich papiery, szukali ich nazwisk w swoich własnych spisach, zawracali ich z powrotem, posyłali dalej, lub zatrzymywali ich, stosownie do tego, jak się im w ich tępych mózgach ułożyło, że będzie najlepiej dla do – bra wschodzącej Rzeczypospolitej Jednej, Nierozdzielnej, Wolności, Równości, Braterstwa lub Śmierci.
Ujechawszy zaledwie kilka mil na francuskim gruncie Karol Darnay zrozumiał, że nie było dla niego nadziei powrotu temi gościńcami, o ile go w Paryżu za dobrego obywatela nie uznają. Ale cofać się było za późno. Każdy zapadający za nim szlaban, każda zamykająca się za nim wioszczyna, były, jak to czuł dobrze, tyluż żelaznemi wrzeciądzami, odgradzającemi go od Anglii. Powszechna czujność otaczała go tak ciasnym kręgiem, że nie czułby się bardziej pozbawionym wolności, gdyby tę podróż odbywał w sieci lub w klatce.
Ta powszechna czujność nietylko zatrzymywała go ze dwadzieścia razy na każdym popasie, ale opóźniała mu drogę ze dwadzieścia razy w ciągu dnia, dopędzając go i zabierając z powrotem, wyprzedzając go i wstrzymując anticipando, jadąc z nim razem i mając go na oku. Miał już całe długie dnie podróży za sobą po samej tylko Francyi, gdy znużony udał się jednej nocy na spoczynek, w małem, przydrożnem miasteczku, jeszcze bardzo daleko od Paryża.
Gdyby nie list nieszczęsnego Gabelle'a; nigdy nie byłby dojechał aż dotąd. Ale tutaj, robiono mu takie trudności przy rewizyi papierów, iż wydało mu się, że nie ruszy ani krokiem dalej. To też nie zdziwił się bynajmniej, gdy obudzono go nocą w oberży, gdzie mu do rana zostać kazano. Budzącym był potulny, miejscowy urzędnik, a towarzyszyli mu trzej uzbrojeni patryoci, w czerwonych czapkach i z fajkami w ustach, którzy natychmiast siedli na łóżku.
– Emigrancie – rzekł urzędnik – wysyłam cię do Paryża pod eskortą.
– Obywatelu; pragnę gorąco dostać się do Paryża, ale mógłbym się obejść bez eskorty.
– Milczenie! – zawarczała jedna z czerwonych czapek, uderzając kolbą karabinu w kołdrę. – Cicho, arystokrato!
– Dobry patryota ma słuszność – zauważył potulny urzędnik. – Jesteś arystokratą i musisz mieć eskortę, i musisz za nią zapłacić!
– Nie pozostaje mi nic innego do wyboru – rzekł Karol Darnay.
– Do wyboru! Słyszycie go! – wykrzyknęła taż sama warcząca czapka. – Jak gdyby to nie była łaska, że go będziemy bronić od latarni.
– Dobry patryota ma zawsze słuszność – zauważył urzędnik. – Wstań i ubierz się, emigrancie!
Darnay usłuchał; poczem zaprowadzono go na odwach, gdzie inni patryoci w czerwonych czapkach palili fajki, pili i spali przy strażniczym ogniu. Tu zapłacił słono za swoją eskortę i wyruszył z nią mokrym, czarnym gościńcem o trzeciej w nocy.
Eskortę stanowili dwaj konni patryoci w czerwonych czapkach i trójkolorowych kokardach, uzbrojeni w narodowe karabiny i pałasze, którzy jechali po obu jego bokach. Eskortowany sam powodował swoim koniem; ale luźna linka przytwierdzona była do uzdy i jeden z patryotów trzymał jej koniec okręcony dokoła ręki. Drobny, pomięszany z wiatrem deszcz siekł ich po twarzach, gdy ciężkim truchtem minąwszy nierówny bruk miasteczka znaleźli się na błotnistym, grzęskim gościńcu. W ten sposób, zmieniając tylko konie i bieg, przebyli całą błotnistą, grzązką przestrzeń dzielącą ich od stolicy.
Jechali nocą, zatrzymując się zwykle w godzinę lub dwie po wschodzie słońca, i popasając w oberżach do zmroku. Eskorta była tak nędznie odzianą, że dla uchronienia się od zimna i deszczu ludzie ci owijali sobie słomą swe gołe nogi i w ten sam sposób zabezpieczali okryte łachmanami ramiona. Pomijając osobistą przykrość takiego towarzystwa i doraźne niebezpieczeństwo, wynikające ztąd, że jeden z patryotów był chronicznie pijany i nader lekkomyślnie obchodził się ze swoim karabinem. Karol Darnay nie przeraził się zbytnio temi środkami ostrożności, jakie do niego stosowano; mówił sobie bowiem, że był to ogólny sposób postępowania, nie mający nic wspólnego z pojedynczą jeszcze niezbadaną sprawą i z jej wyjątkowemi warunkami, które więzień z Abbaye miał potwierdzić.
Ale gdy przybyli do miasta Beauvais, co miało miejsce przed wieczorem, gdy ulice pełne były ludzi, nie mógł zataić przed sobą, iż stan rzeczy wyglądał zastraszająco. Liczny i zwierzęcy tłum otoczył go, zsiadającego z konia przed pocztowym dziedzińcem i kilka głosów krzyknęło:
– Precz z emigrantem!
Karol Darnay wsunął napowrót nogi w strzemiona i pozostając na siodle, jako na najbezpieczniejszem miejscu, rzekł:
– Ja, emigrant, moi przyjaciele? Alboż nie widzicie mnie tu we Francyi z mojej własnej woli?
– Jesteś przeklętym emigrantem! – wykrzyknął jakiś kowal, przedzierając się ku niemu z młotem w ręku – jesteś przeklętym arystokratą.
Pocztmistrz stanął pomiędzy nim a uzdą jeźdzca, którą kowal widocznie chciał pochwycić i rzekł uspokajająco:
– Zostaw go, zostaw go. Będzie sądzony w Paryżu!
– Sądzony! – powtórzył kowal, wygrażając młotem. – Pewnie! i skazany jako zdrajca!
Tłum przyjął te słowa wrzaskiem ukontentowania.
Wstrzymując pocztmistrza, który chciał wprowadzić konia za bramę (pijany patryota siedział spokojnie na siodle i patrzył z okręconą dokoła ręki linką), Karol Darnay podniósł głos, tak aby go wszyscy słyszeć mogli, i gdy się znów uciszyli, przemówił:
– Przyjaciele, mylicie się, albo was w błąd wprowadzają. Nie jestem zdrajcą!
– Kłamie! – krzyknął kowal. – Jest zdrajcą od czasu dekretu. Jego życie należy się ludowi. Jego przeklęte życie nie jest już jego własnością.
W tej samej chwili Darnay dostrzegł niebezpieczny błysk w oczach tłumu; jeszcze chwilę, a tłum ten byłby się rzucił na niego, ale pocztmistrz wciągnął szybko konia na dziedziniec, eskorta wjechała tuż za nim i pocztmistrz zamknął i zabarykadował ciężką bramę. Kowal uderzył w nią młotem, tłum zawył, ale natem się skończyło.
– Co to za dekret, o którym ten człowiek mówił? – zapytał Darnay, podziękowawszy pocztmistrzowi i stojąc obok niego w dziedzińcu.
– Dekret o sprzedaży dóbr emigrantów.
– Kiedy wydany?
– Czternastego.
– W dzień mego wyjazdu z Anglii!
– Wszyscy mówią, że to dopiero początek i że będą inne, jeżeli ich jeszcze nie ma, skazujące na wygnanie wszystkich emigrantów, a na śmierć wszystkich, którzyby wrócili. To miał na myśli, gdy mówił, że życie twoje nie jest twoją własnością, emigrancie.
– Ale nie ma jeszcze takich dekretów?
– Alboż ja wiem – odparł pocztmistrz, wzruszając ramionami. – Mogą być, albo będą. Co będziesz jadł, emigrancie?
Karol Darnay i jego eskorta pozostali na strychu, odpoczywając na sianie znaczną część nocy i wyruszyli dopiero, gdy miasto zasnęło. Wśród wielu dzikich zmian, jukie w najprostszych rzeczach można było zauważyć i jakie całą tę podróż czyniły podobną do jakiejś męczącej fantasmagoryi, jedną z najdzikszych był powszechny brak snu. Po długiej nocnej chlapaninie przez rozmiękłe puste gościńce wjeżdżali do jakiejś nędznej wsi, i zamiast znaleźć ją pogrążoną w ciemnościach, zastawali światła błyszczące we wszystkich oknach, a mieszkańców nakształt upiorów dokoła obnażonego z liści drzewa Wolności, trzymających się za ręce i śpiewających pieśń Wolności. Ale na szczęście tej nocy spano w Beauvais, i to im dopomogło wydostać się znów na czarny, pusty gościniec. I jechali tak, w chlupotającem pod kopytami końskiemi błocie, w chłodzie i przejmującej do kości wilgoci, jechali wzdłuż zbiedzonych pól, które nie rodziły wcale tego roku, mając za całe urozmaicenie sterczące tu i owdzie zczerniałe zgliszcza spalonych domów i zagradzające im wciąż drogę patrole patryotów snujące się po wszystkich gościńcach.Świt zastał ich wreszcie przed murami Paryża. Rogatka była zamknięta i pilnie strzeżona, gdy do niej podjechali.
– Gdzie są papiery tego więźnia? – zapytał jakiś silnie zbudowany mężczyzna, widocznie dyżurny urzędnik, którego wezwano.
Nieprzyjemnie dotknięty tą złowrogą nazwą, Karol Darnay zwrócił uwagę mówiącego na tę okoliczność, że był francuskim obywatelem podróżującym z własnej woli, i że zawichrzone położenie kraju narzuciło mu eskortę, za którą zapłacił.
– Gdzie – powtórzył ów, jakby go wcale nie słyszał – są papiery tego więźnia?
Pijany patryota miał je w czapce i wydobył. Rrzuciwszy okiem na list Gabelle'a, tenże urzędnik okazał pewne zdziwienie i pomięszanie i bystro na Darnaya popatrzył.
Zostawił go jednak wraz z eskortą nie rzekłszy słowa i wszedł na odwach; oni zaś pozostali na koniach przed rogatką. Rozglądając się dokoła, w tym stanie zawieszenia Karol Darnay zauważył, że wśród żołnierzy i patryotów strzegących bramy, liczba tych ostatnich przeważała znacznie, i że gdy wstęp do stolicy dla wózków wiejskich z produktami i drobnych handlarzy był stosunkowo łatwy, wydostać się ztamtąd było niesłychanie trudno, nawet najlichszemu ludzkiemu robakowi. Liczne zbiorowisko mężczyzn, kobiet, nie wspominając o zwierzętach i wszelkiego rodzaju podwodach oczekiwało po tamtej stronie rogatki, ale sprawdzanie ich tożsamości było tak ścisłe, iż przedostawali się na zewnątrz zwolna i pojedynczo. Niektórzy, wiedząc, że kolej na nich jeszcze bardzo daleka, kładli się na ziemi, spali lub palili fajki; inni gawędzili i przewłóczyli się z miejsca na miejsce. Wszyscy tak mężczyźni jak kobiety mieli czerwone czapki i trójkolorowe kokardy.
Gdy tak przesiedział z pół godziny na siodle, przypatrując się temu wszystkiemu, Darnay ujrzał znów tego samego dyżurnego, który rozkazał otworzyć rogatkę. Wówczas wręczył eskorcie pijanej i trzeźwej pokwitowanie z przyjęcia eskortowanego i polecił mu zsiąść z konia. Darnay usłuchał; a obaj patryoci, prowadząc znużonego konia, zawrócili i odjechali, nie wstępując do stolicy.
Darnay udał się za swoim przewodnikiem na odwach, cuchnący ordynarnem winem i tytoniem, gdzie żołnierze i patryoci śpiący i obudzeni, pijani i trzeźwi, lub w różnych nieokreślonych stadyach pomiędzy snem i czuwaniem, pijaństwem i trzeźwością, stali i leżeli dokoła. Światło w izbie, pochodzące częścią od dogasających, nocnych olejnych lamp, a częścią od zazierającego przez okna pochmurnego dnia, było również w stanie nieokreślonym. Otwarte regestra i księgi leżały na stole, a nad niemi siedział oficer o ponurym i pospolitym wyglądzie.
– Obywatelu Defarge – rzekł do przewodnika Darnaya, biorąc kawałek papieru, aby na nim pisać. – Czy to jest emigrant Evrémonde?
– Tak, to on.
– Twój wiek, Evrémondzie?
– Trzydzieści siedem.
– Ożeniony Evrémondzie?
– Tak.
– Gdzie ożeniony?
– W Angli..
– Niewątpliwie. Gdzie twoja żona, Evrémondzie?
– W Anglii.
– Niewątpliwie. Evrémondzie, jesteś uwięziony i pójdziesz do więzienia La Force
– Sprawiedliwe Nieba! – wykrzyknął Darnay. – Jakiem prawem i za jaką winę?
Oficer oderwał na chwilę wzrok od swego kawałka papieru.
– Mamy nowe prawa, Evrémondzie i nowe winy, odkąd cię tu nie było.
Powiedział to ze srogim uśmiechem i pisał dalej.
– Zaklinam pana, abyś wziął pod uwagę, że przybyłem tu dobrowolnie, w odpowiedzi na piśmienne wezwanie, współrodaka, które tu leży. Nie pragnę nic więcej, tylko bezwłocznie zadosyćuczynić jego prośbie. Nie jestże to mojem prawem?
– Emigranci nie mają praw, Evrémondzie – brzmiała niewzruszona odpowiedź. – Oficer pisał dalej, aż skończył, poczem odczytał to sobie, posypał piaskiem i wręczył Defarge'owi, dodając: – W odosobnieniu!
Defarge dał znak papierem więźniowi, aby szedł za nim. Więzień usłuchał i straż z dwóch uzbrojonych patryotów złożona przyłączyła się do nich.
– Wszak to ty – rzekł Defarge zniżonym głosem, gdy zszedłszy ze schodów odwachu, znaleźli się na paryskim bruku – wszak to ty zaślubiłeś córkę doktora Manette, niegdyś więźnia Bastylii, której już niema?
– Tak – odparł Darnay, patrząc na niego ze zdziwieniem.
– Nazywam się Defarge i mam winiarnię na przedmieściu Świętego Antoniego. Może słyszałeś o mnie, Evrémondzie?
– Tak. Moja żona wspominała mi o tobie obywatelu.
Wyraz "żona" zdawał się być Defarge'owł jakiemś ponurem przypomnieniem. Żachnął się i rzekł niecierpliwie:
– W imię tej ostrej niewiasty, świeżo zrodzonej i nazwanej Gilotyną, pocóż przybyłeś do Francyi?
– Wszak słyszałeś, com mówił przed chwilą, obywatelu. Nie wierzysz, aby to było prawdą?
– Zła prawda dla ciebie, Evrémondzie – rzekł Defarge, mówiąc ze ściągniętemi brwiami i patrząc prosto przed siebie.
– Wistocie, jestem tu zgubiony. Wszystko jest tak zmienione, tak nagłe, tak nieprzewidziane, tak niesprawiedliwe, że jestem zupełnie zgubiony. Czy mogę się spodziewać od ciebie jakiej pomocy, obywatelu?
– Żadnej.
Defarge mówił, patrząc wciąż prosto przed siebie.
– Odpowiesz mi przynajmniej na jedno pytanie?
– Może. To zależy od tego, jakie będzie. Możesz w każdym razie powiedzieć o co chodzi.
– W tem więzieniu, do którego tak niesprawiedliwie mnie wtrącają, czy będę przynajmniej miał możność porozumiewania się ze światem na zewnątrz?
– Zobaczysz.
– Przecież nie będę pogrzebany żywcem, bez sądu i bez możności przedstawienia mojej sprawy?
– Zobaczysz. Ale, gdyby i tak? Inni przed tobą byli w ten sposób pogrzebani i w gorszych więzieniach.
– Ale nigdy przezemnie, obywatelu Defarge. Darnay popatrzył na niego chmurnie zamiast odpowiedzi i szedł dalej w milczeniu. Darnay'owi wydało się, że im w głębszą zadumę popadał, tem słabszą mogła być nadzieja zmiękczenia go choć trochę. Dlatego pośpieszył dodać:
– Jest rzeczą najwyższej dla mnie wasi (ty sam, obywatelu, wiesz lepiej jak dalece wielkiej wa – gi), abym mógł się porozumieć z panem Lorry z banku Tellsona, Anglikiem, który jest obecnie w Paryżu. Chodzi tylko o to, ażeby mu donieść poprostu, iż wtrącono mnie do więzienia La Force. Uczynisz to dla mnie?
– Nie uczynię – odrzekł Defarge ponuro – dla ciebie nic! Mój obowiązek jest względem mego kraju i ludu. Jestem zaprzysiężonym sługą ich obu przeciwko tobie. Nie uczynię dla ciebie nic!
Karol Darnay zrozumiał, że na nic się nie zdało błagać go dłużej, a przytem duma jego była dotkniętą. Szli więc dalej w milczeniu i Darnay mógł zauważyć, jak tu ludzie byli oswojeni z widokiem prowadzonych do więzienia osób. Nawet dzieci nie zwracały na niego uwagi. Ten i ów z przechodniów odwrócił głowę, paru pogroziło mu pięścią jako arystokracie; po zatem jednak człowiek wytwornie ubrany prowadzony do więzienia zdawał się być równie pospolitym i naturalnym widokiem, jak robotnik w bluzie idący do dziennego zajęcia. W jednej ciasnej, brudnej i ciemnej uliczce, jakiś podniecony mówca stojący na krześle, prawił równie podnieconym słuchaczom o zbrodniach króla i królewskiej rodziny. Z kilku jego słów, uchwyconych w przejściu, Karol Darnay dowiedział się po raz pierwszy, że król był w więzieniu, i że wszyscy zagraniczni ambasadorowie opuścili Paryż. Po drodze (wyjąwszy w Beauvais) nie słyszał absolutnie nic. Eskorta i powszechna czujność zupełnie go odosobniły.
Teraz dopiero poznał, że popadł w większe niebezpieczeństwo, niż mógł nawet przypuszczać wyjeżdżając z Anglii. Że to niebezpieczeństwo może się stać jeszcze groźniejszem, to mu również było jasnem. Rozumiał też, że nie byłby nigdy przedsięwziął tej podróży, gdyby był przewidział wypadki ostatnich dni. A jednak obawy jego dalekiemi były od tego, co rzeczywistość przynieść miała. W pomroce nie znanej przyszłości świeciła jakaś nieświadoma siebie nadzieja. Straszliwe mordy, dnie i noce trwające, które miały przepoić krwią pole nowego siewu, nie ukazywały mu się nawet w najfantastyczniejszych przypuszczeniach. I jakim sposobem nawet? Sami ich, tak niedalecy sprawcy, nie wyobrażali ich sobie zapewne jeszcze w tej chwili. Zkąd więc dziki ten obraz mógł zagościć w widzeniach szlachetnego umysłu?
Karol Darnay przewidywał jedynie niesprawiedliwe i okrutne obchodzenie się z nim w więzieniu, i okrutną, może bardzo długą rozłąkę z żoną i dzieckiem, ale po zatem nie lękał się, wyraźnie, niczego. W takim nastroju ducha znalazł się przed bramą więzienia La Force.
Jakiś niemłody człowiek z opuchniętą twarzą otworzył ciężką furtkę. Defarge wskazał na więźnia i rzekł:
– Emigrant Evrémonde.
– Do starego licha! Iluż ich tam jeszcze?! – wykrzyknął człowiek z opuchniętą twarzą.
Defarge wziął pokwitowanie nie zwracając uwagi na ten wykrzyknik i odszedł ze swemi współpatryotami.
– A cóż u dyabła! – powtórzył dozorca, zwracając się do swojej żony. – Powiadam, że temu końca niema!Żona dozorcy, nie mogąc znaleźć na razie innej odpowiedzi, pokiwała głową i rzekła: