Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powieści dla moich przyjaciół - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieści dla moich przyjaciół - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 292 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. RZU­CO­NE SŁÓW­KO

– No, pa­nie Łu­bek, ten wasz dom, to co­dzień mniej­szy! kur­czy się i kur­czy, a wkrót­ce zu­peł­nie wle­zie w zie­mię! – ode­zwał się po­nie­miec­ku Hans, bo­ga­ty miesz­cza­nin gnieź­nień­ski, do sie­dzą­ce­go przed ni­skim dom­kiem, przy uli­cy Far­nej… sta­rusz­ka.

– Ha, praw­da – od­po­wie­dział mu ten­że po­pol­sku; – przy wa­szym domu, pa­nie Han­sie, mój jest ma­lut­ki, ale to już te­raz taki oby­czaj, że co nowe, to się pu­szy i na­dy­ma, a co sta­re, sie­dzi ci­cho, sku­lo­ne, ale bo­daj, czy nie dłu­żej tego sta­re­go niż no­we­go.

– Ho, ho, ga­da­nie, pa­nie Łu­bek, aby ga­dać, ale sami mu­si­cie przy­znać, że na­sze nowe bu­dyn­ki da­le­ko są pięk­niej­sze od wa­szych ni­skich i po­gar­bio­nych dom­ków – rzekł Nie­miec i pyk­nął z fa­jecz­ki.

Łu­bek po­cią­gnął tak­że z faj­ki, a po­tem wy­pu­ścił taki po­tęż­ny kłęb dymu w sam nos sto­ją­ce­mu w dum­nej po­sta­wie Han­so­wi, że się ten aż za­krztu­sił. Splu­nąw­szy więc, za­wo­łał:

– No, co pan Łu­bek tak dmu­cha, tu ani dym, ani ciem­ność wie­czor­na nie po­kry­je tych szram, co się na wszyst­kie stro­ny na wa­szym domu po­ry­so­wa­ły.

– Mój pa­nie, jak będę chciał po­kryć szra­my na moim domu, to za­wo­łam mu­ra­rzy; nie po­trze­bu­ję ich osła­niać dy­mem – od­rzekł Łu­bek z god­no­ścią.

– A ja wam, pa­nie Łu­bek, po­wiem, że tych dziur, w wa­szej nędz­nej cha­łu­pie, ża­den już mu­rarz nie za­klei. Po­ma­że po wierz­chu, a gdy przyj­dzie pierw­szy lep­szy deszcz, to wszyst­ko roz­kle­pie, wap­no opad­nie, a dziu­ra, dziu­rą zo­sta­nie. To zu­peł­na ru­de­ra.

– Co wam dziś do gło­wy przy­szło, pani Han­sie? – rzekł sta­ru­szek, ta­mu­jąc we­wnętrz­ne wzbu­rze­nie. – Po­sta­wi­li­ście pięk­ny dom, ciesz­cie się z nie­go, a nie urą­gaj­cie so­bie z mo­jej chu­do­by.

– Ja się wca­le nie urą­gam, a kpin­ków też nie stro­ję. Ja, po­waż­ny oby­wa­tel, nie mam cza­su na ta­kie rze­czy, tyl­ko ja wam po­przy – ja­ciel­sku po­wia­dam, że le­piej roz­wal­cie tę cha­łu­pą, bo ona wam ru­nie na gło­wę, przy­gnie­cie i was i całe wa­sze bo­gac­two i wa­szę wnucz­kę. Łu­bek za­trząsł się cały; war­gi mu za­drża­ły i przez chwi­lę, z wiel­kie­go wzru­sze­nia, nie mógł przyjść do sło­wa; a Hans, nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, rzu­cił prze­cią­głe "auf Wie­der­se­hen" i wło­żyw­szy ręce w kie­sze­nie, po­szedł z uśmiech­nię­tą i za­do­wo­lo­ną miną.

– Że­byś się za­padł w zie­mię, prze­klę­ty Niem­cze – za­drga­ły wresz­cie, szep­tem, usta sta­rusz­ka. A po­tem, pod­pie­ra­jąc się drew­nia­ną kulą, bo miał jed­nę tyl­ko nogę, wstał i do­tknął ręką muru swe­go, rze­czy­wi­ście ma­łe­go i sta­re­go dom­ku, a wresz­cie za­wo­łał:

– Jó­ziu, Jó­ziu!

Na głos ten, ze drzwi skle­po­wych, któ­re za­ra­zem były wej­ściem fron­to­wem do dom­ku, wy­bie­gła szes­na­sto­let­nia dziew­czy­na w ciem­nej, skrom­nej su­kien­ce.

– Co ci to, dzia­du­niu? – za­wo­ła­ła, wi­dząc star­ca, drżą­cą ręką do­ty­ka­ją­ce­go ścian domu.

– Moje dziec­ko, po­wiedz mi, czy to praw­da, że nasz dom tak po­ry­so­wa­ny i po­szczer­bio­ny na wszyst­kie stro­ny, iż lada chwi­la ru­nie nam cały na gło­wę?

– Ale, cóż zno­wu! to pew­nie Hans dzia­du­nio­wi coś ta­kie­go po­wie­dział, bo sły­sza­łam ze skle­pu, że coś dłu­go roz­ma­wiał.

– A no, Hans, Hans – mó­wił, trzę­sąc się, dzia­dek. – Przy­pa­trz­że się do­brze, czy tu gdzie na mu­rze są ta­kie dziu­ry.

– Ależ dziur żad­nych nie­ma, wpraw­dzie do­mek nasz wy­glą­da nie­świe­żo, w kil­ku miej­scach tynk opadł, ale prze­cież ma zdro­wą ce­głę. Oo! niech dzia­du­nio po­słu­cha, prze­cież gdy­by tam gdzie była jaka dziu­ra, albo się ce­gła usu­nę­ła, toby za­raz był inny od­głos. – To mó­wiąc, ude­rzy­ła du­żym klu­czem, któ­ry wy­ję­ła zza far­tusz­ka.

– Praw­da, ale bo ty nie­wie­le się na­tem znasz, a ja nie­do­wi­dzę – rzekł sta­ry. – Oj, oj, źle się dzie­je, byle przy­bysz, co go nie­daw­no pies przy­wlókł do na­sze­go po­czci­we­go Gnie­zna, na­trzą­sa się te­raz ze sta­re­go, od dzia­da pra­dzia­da osia­dłe­go, miesz­cza­ni­na.

– Eh, niech dzia­du­nio nie uwa­ża, co on tam mówi. Hans za­wsze musi nas czemś nie­mi­łem po­czę­sto­wać – rze­kła dziew­czy­na i po­bie­gła do skle­pu. Wła­śnie ktoś wszedł, nie chcia­ła więc ostat­nie­go ku­pu­ją­ce­go przed za­mknię­ciem skle­pu po­mi­nąć.

Dzia­dek tym­cza­sem usiadł na ław­ce i smut­nem okiem spo­glą­dał to na wnucz­kę, któ­ra za drzwia­mi znik­nę­ła, to na je­dy­ne okno swe­go dom­ku, któ­re za­ra­zem mie­ści­ło całą wy­sta­wą nie­wiel­kie­go no­rym­ber­skie­go skle­pi­ku.

Do­mek ten rze­czy­wi­ście był mały i sta­ry, a jesz­cze nie­po­kaź­niej się wy­da­wał wo­bec sto­ją­ce­go na­prze­ciw­ko wspa­nia­łe­go, trzy­pię­tro­we­go, o pięk­nej bra­mie i wiel­kich lu­strza­nych szy­bach, domu Han­sa.

Bo­ga­ty Nie­miec dum­ny był z tego domu, a wi­dok nędz­ne­go dom­ku Ja­kó­ba Łub­ka nie­mi­łe znać na nim ro­bił wra­że­nie, bo ile razy oko­ło nie­go prze­cho­dził, splu­wał z nie­chę­cią, szep­cąc coś do sie­bie.

Do­mek Łub­ka, od stro­ny uli­cy Far­nej, miał tyl­ko okno i drzwi skle­pu. Za skle­pem zaś były dwa nie­wiel­kie po­ko­iki, bę­dą­ce miesz­ka­niem sta­rusz­ka i jego wnucz­ki. Lecz ten do­mek miał od dru­giej stro­ny ma­leń­ki ogró­dek, po­dwór­ko, wy­cho­dzą­ce na wą­ską ulicz­kę, prze­czni­cę głów­ne­go ryn­ku. I dla tego to przej­ścia do­mek Łub­ka był solą w oku Han­so­wi.

– Gdy­by tak tę ru­de­rę zwa­lić, moż­na­by prze­pro­wa­dzić uli­cę do ryn­ku, a wte­dy­by każ­dy wi­dział mój dom, mógł­bym w nim za­ło­żyć pięk­ny sklep i wiel­kie cią­gnąć zy­ski! – my­ślał so­bie Nie­miec, ile razy prze­cho­dził oko­ło domu Łub­ka.

– Te sta­re grzy­by tyl­ko szpe­cą nam mia­sto! – mó­wił do swo­ich. Hans, spo­glą­da­jąc na całą dziel­ni­cę uli­cy Far­nej, przy któ­rej głów­nie mie­ści­ło się daw­ne miesz­czań­stwo pol­skie. Wszy­scy zaś przy­by­sze ki­wa­li uro­czy­ście gło­wa­mi, a py­ka­jąc z krót­kich por­ce­la­no­wych fa­jek, po­wta­rza­li uro­czy­ście:

– Ja, ja wohl!

– Gdy­by to tak moż­na tę ru­de­rę Łub­ka ku­pić za ta­nie pie­nią­dze, a po­tem ją roz­wa­lić i dać so­bie wol­ny od­dech na ry­nek – rzekł raz Hans, przy piw­ku, do swo­ich.

– Ja wohl! po­wtó­rzo­no zno­wu, aber za ta­nie pie­nią­dze, i trze­ba roz­wa­żyć do­brze, czy nam się to opła­ci.

– Roz­waż­cie więc – od­rzekł im Hans, – a ja w tem, że po­se­syą ku­pi­my za psie pie­nią­dze.

– Gut, gut! – i na znak zgo­dy, sza­now­ni oby­wa­te­le po­da­li so­bie dło­nie i po­cią­gnę­li piwa z ku­fel­ków.

Od tego cza­su Hans, ile razy spo­tkał Łub­ka, za­wsze mu coś o jego dom­ku przy­kre­go po – wie­dział. To da­chów­ka spa­dła i o mało nie za­bi­ła prze­cho­dzą­ce­go, to mur od wę­gła jest tak mięk­ki, iż moż­na­by go kra­jać no­żem, jak chleb z bo­chen­ka, to ryn­nę doj­rzał od­ry­wa­ją­cą się, i tak bez koń­ca.

– A jak się ryn­na ode­rwie i spad­nie komu na gło­wę, to bę­dzie pan Łu­bek miał bie­dę – do­da­wał zwy­kle, ostrze­ga­jąc. – Bo nie­każ­dy bę­dzie miał taki wzgląd na wa­sze sta­re lata, jak ja – mó­wił po­przy­ja­ciel­sku. – Ja, choć mi da­chów­ka o mało ra­mie­nia nie prze­trą­ci­ła, nie po­sze­dłem jed­nak na skar­gę.

Tym­cza­sem da­chów­ce ani się śni­ło spa­dać, lecz Łu­bek, po każ­dej roz­mo­wie oglą­dał do­mek, po­sy­łał na strych, aby zo­ba­czo­no, czy cze­go nie bra­ku­je, a czę­sto na­ra­żał się na spro­wa­dza­nie rze­mieśl­ni­ka i re­pa­ra­cyą… któ­ra naj­zu­peł­niej nie była po­trzeb­na. I te­raz też za­my­ślił się nie­po­ma­łu.

– Sta­ry, bo sta­ry ten do­mek, to­ćem go jesz­cze po dzia­dach odzie­dzi­czył… ale nie­ma pie­nię­dzy na grun­tow­ną re­pa­ra­cyą… Sprze­dać go prze­cie nie mogę, bo i gdzież­by­śmy się po­dzie­li – mó­wił do sie­bie sta­ro­wi­na. – A jak nam na gło­wę się zwa­li… oj, mnieć tam już do mo­gi­ły, ale to bied­ne dziec­ko – wzdy­chał my­śląc o Józi. – Toć jej do­pie­ro na świat, a je­dy­nać to moja po­cie­cha… – I spu­ściw­szy gło­wę, smut­no się… za­du­mał.

– Pójdź­cie, dzia­du­nio, do po­ko­ju, chłód ja­kiś wie­je – rze­kła Jó­zia, wy­bie­ga­jąc ze skle­pu. – A i sklep trze­ba już za­mknąć, po­tem mu­siał­by dzia­du­nio ob­cho­dzić całą uli­cę, żeby się do­stać do domu – do­da­ła.

– Praw­da, moje dziec­ko – rzekł dzia­dek i z trud­no­ścią po­wo­li pod­no­sił się z ław­ki, tak go smu­tek przy­gnę­bił.

– Wiesz co, moja Jó­ziu – rzekł, spo­glą­da­jąc znów na mury swe­go do­mo­stwa, – trze­ba bę­dzie ju­tro spro­wa­dzić Mi­ko­ła­ja, wiesz, tego mu­ra­rza, niech do­brze obej­rzy, a je­że­li tam co gro­zi na­sze­mu dom­ko­wi, niech go po­de­prze.

– Do­brze, dzia­du­niu, po­wiem stró­żo­wi, żeby szedł ju­tro, jak świt, do Mi­ko­ła­ja – rze­kła dla uspo­ko­je­nia dziad­ka, wie­dzia­ła bo­wiem, że dom był nie­daw­no oglą­da­ny, nie gro­zi­ło mu żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwo, a ce­chy sta­ro­ści ża­den mu­rarz na świe­cie mu nie zdej­mie.

Dzia­dek wes­tchnął jesz­cze kil­ka razy i po­wo­li, oglą­da­jąc się i pró­bu­jąc, to nogą, to kulą, schod­ków, to do­ty­ka­jąc od­drzwi, dał się wresz­cie po­pro­wa­dzić na spo­czy­nek.

Jó­zia tym­cza­sem, spo­glą­da­jąc, czy wszyst­ko jest w po­rząd­ku w skle­pie i pil­nu­jąc za­mknię­cia, my­śla­ła so­bie:

– Co ten Hans ma w tem, że tak cią­gle nie­po­koi dzia­du­nia?

Spryt­na jej głów­ka jed­nak nie mo­gła się do­my­śleć pod­stę­pu, jaki tkwił w ca­łej ga­da­ni­nie Niem­ca.II. PRZY­JA­CIEL­SKA RADA.

Jó­zia była rze­czy­wi­ście praw­dzi­wą po­cie­chą Ja­kó­ba Łub­ka, z dość licz­nej ro­dzi­ny zo­sta­ła mu ona tyl­ko, a była cór­ką jego cór­ki. Nie­gdyś, lat temu siedm­na­ście, wy­dał on tę cór­kę za Krzacz­kow­skie­go, na­uczy­cie­la gim­na­zy­um w jed­nem z nad­gra­nicz­nych miast Kró­le­stwa Pol­skie­go. Łu­bek cie­szył się szczę­ściem cór­ki, lecz w rok po­tem Krzacz­kow­skie­go prze­nie­sio­no w bar­dzo da­le­kie stro­ny, żona z ma­leń­ką Jó­zia nie mo­gła mu to­wa­rzy­szyć, a w kil­ka mie­się­cy ode­bra­ła wieść, że mąż nie żyje. Nie ma­jąc co ro­bić w ob­cem mie­ście, Krzacz­kow­ska z Jó­zią, nie­ma­ją­cą jesz­cze roku, po­wró­ci­ła do ro­dzi­ców, do Gnie­zna. Łu­bek ser­decz­nie przy­wią­zał się do wnucz­ki, zda­wa­ło się na­wet, że od chwi­li jak ta mała dzie­ci­na oży­wi­ła ma­leń­kie po­ko­iki przy uli­cy Far­nej, ja­śniej się w nich zro­bi­ło, a w skle­pie przy­by­ło ku­pu­ją­cych. I rze­czy­wi­ście in­te­re­sa skle­po­we le­piej szły te­raz, ani­że­li przez ten czas, gdy Łu­bek miej­sce wy­da­nej za­mąż cór­ki płat­ną po­mo­cą mu­siał za­stą­pić. Jó­zia, w mia­rę jak pod­ra­sta­ła, była po­mo­cą dziad­ko­wi i mat­ce. Wresz­cie za­czę­to ją uczyć, wi­dząc jed­nak, że Jó­zia nie mia­ła zbyt wy­bit­nych zdol­no­ści do nauk, nie ka­za­li jej gwał­tem ich so­bie zdo­by­wać.

– Jó­zia jest spryt­na dziew­czy­na, ale w każ­dym ra­zie na­uką nie zdo­bę­dzie so­bie chle­ba – mó­wił dzia­du­nio. – A zresz­tą, te no­wo­mod­ne na­uki… i nie koń­cząc my­śli, ki­wał zwy­kle ręką z lek­ce­wa­że­niem.

– Ja też nie my­ślę Józi zbyt wy­so­ko kształ­cić – od­po­wia­da­ła mu pani Krzacz­kow­ska – a zato przy­uczać ją będę do umie­jęt­ne­go ob­ra­ca­nia się w skle­pie, róż­nych ro­bó­tek i po­rząd­ne­go pro­wa­dze­nia go­spo­dar­stwa.

I jak mó­wi­ła, tak i czy­ni­ła. Jó­zia do je­de­na­ste­go roku nie cho­dzi­ła na pen­syą, nie była jed­nak nie­ukiem. Mó­wi­ła do­brze i pi­sa­ła po pol­sku, z ra­chun­ka­mi umia­ła so­bie dać radę, w go­spo­dar­stwie zaś do­mo­wem i przy sprze­da­wa­niu to­wa­rów była tak skrzęt­ną, że wszy­scy na nią z po­dzi­wem pa­trzy­li. Z hi­sto­ryi mia­ła też nie­ma­ło wia­do­mo­ści, bo dzia­du­nio w bar­dzo ob­ra­zo­wy spo­sób obzna­ja­miał ją z prze­szło­ścią. Grdy skoń­czy­ła lat je­de­na­ście, za­czę­ła cho­dzić na pen­syą, wy­bra­no jed­nak taką… gdzie bez prze­cią­że­nia pra­cą kształ­co­no umy­sły wy­cho­wa­nek. Jó­zia na­by­ła tam wie­lu wia­do­mo­ści, na­uczy­ła się ję­zy­ka nie­miec­kie­go i ko­le­żeń­skie­go ży­cia, mimo więc skrom­ne­go za­kre­su nie była ogra­ni­czo­ną, a skrzęt­ność jej i ży­wość do­da­wa­ła dziew­czyn­ce uro­ku.

Skrzęt­ność tę i go­spo­dar­ność bar­dzo wcze­śnie mu­sia­ła bie­dacz­ka spo­żyt­ko­wać, bo za­le­d­wie za­czę­ła rok pięt­na­sty, gdy umar­ła jej mat­ka. Jó­zia bo­le­jąc nad stra­tą, nie mia­ła na­wet cza­su ża­lom się od­da­wać, bo dzia­du­nio tak był zła­ma­ny i zbo­la­ły, że go trze­ba było po­cie­szać i tro­skać się o nie­go jak o dziec­ko. Od śmier­ci więc mat­ki Jó­zia mu­sia­ła za­prze­stać cho­dze­nia na pen­syą, a ob­ję­ła za­rząd domu i skle­pu, w czem jej dzia­du­nio do­po­ma­gał, sie­dząc przy ka­sie i od­bie­ra­jąc pie­nią­dze; rów­na zaś wie­kiem Józi skle­po­wa w ob­słu­gi­wa­niu go­ści. Ku­pu­ją­cych nie bra­ko­wa­ło, a za­ro­bek ze sprze­da­ży wy­star­czał im na skrom­ne utrzy­ma­nie. Po­wo­li więc, mimo smut­ku i tę­sk­no­ty za zmar­łą, wra­ca­ło wszyst­ko do daw­ne­go po – rząd­ku. Nowa jed­nak tro­ska za­czę­ła gnę­bić miesz­kań­ców sta­re­go dwor­ku. Przy uli­cy bo­wiem Far­nej, zaj­mo­wa­nej prze­waż­nie przez lud­ność daw­ną, pol­ską, przy­by­wa­ło co­raz wię­cej skle­pów nie­miec­kich, a ci przy­by­sze, sta­wia­jąc wiel­kie ka­mie­ni­ce, chcie­li zgnę­bić owe małe, kry­ją­ce swo­ję sta­rość i bie­dę dom­ki. Wi­dzia­ła to Jó­zia do­sko­na­le, czu­ła zmniej­sza­ją­cą się ilość ku­pu­ją­cych, po­kry­wa­ła jed­nak, jak mo­gła, wszyst­ko przed dzia­du­niem, któ­ry co­raz smut­niej­szą prze­wi­dy­wał przy­szłość i tra­pił się, że nic nie mógł za­ra­dzić.

W chwi­lach, też tro­ski wo­lał zwy­kle Jó­zię i ma­wiał so­bie w du­szy: – Je­że­li ta moja po­cie­cha nie znaj­dzie na to rady, to już Niem­cy zje­dzą nas ze szczę­tem. I te­raz też, uspo­ko­jo­ny sło­wa­mi Józi, za­snął so­bie spo­koj­nie; spro­wa­dzo­ny zaś na­za­jutrz mu­rarz uspo­ko­ił go do­resz­ty mó­wiąc:

– Tak, dom sta­ry, ale żeby się miał zwa­lić, da­le­ko mu jesz­cze do tego. Ho, ho, pa­nie Łu­bek, on nie­tyl­ko nas, ale i pan­nę Jó­ze­fę prze­ży­je.Łu­bek po­czę­sto­wał ta­ba­ką mu­ra­rza i wy­na­gro­dził za fa­ty­gę, a po­krę­ca­jąc wąsa my­ślał so­bie:

– Ho, mój pa­nie Han­sie, nie dam ja się tak zjeść w ka­szy! Cho­cia­żeś ty wy­sta­wił dom pod same nie­bo, a mój dwo­rek jako ja po­marsz­czo­ny, damy so­bie jed­nak ja­koś radę!

Hans ja­kiś czas nie za­glą­dał wca­le do Łub­ka, zato w kil­ka ty­go­dni po owej roz­mo­wie, przed dom­kiem pana Ja­kó­ba zja­wił się urzęd­nik z ma­gi­stra­tu wraz z bu­dow­ni­czym i mu­ra­rzem Niem­cem, któ­rzy z po­le­ce­nia rady miej­skiej od stóp do głów obej­rze­li mały dwo­rek, na­ra­dza­jąc się dłu­go mię­dzy sobą. Nie orze­kli wpraw­dzie, że do­mek gro­zi za­wa­le­niem, lecz w kil­ka dni po­tem Łu­bek otrzy­mał na­kaz, aby dach na dwor­ku prze­ło­żył, ryn­ny dał nowe, w piw­ni­cy po­pra­wił skle­pie­nie, a cały do­mek od stóp do głów otyn­ko­wał i po­bie­lił.

– Jó­zia – prze­czy­taj no to wszyst­ko – za­wo­łał sta­ry, po­da­jąc jej otrzy­ma­ny roz­kaz.

Jó­zia przej­rza­ła pi­smo i mi­mo­wo­li twa­rzycz­ka jej po­smut­nia­ła.

– Czy­taj­no gło­śno, bo to tam po­nie­miec­ku, toś może nie wszyst­ko zro­zu­mia­ła – rzekł dzia­dek.

Jó­zia mó­wi­ła i ro­zu­mia­ła do­brze po­nie­miec­ku, zro­zu­mia­ła więc i owe pi­smo, uczy­ni­ła jed­nak za­dość żą­da­niu dziad­ka.

– A co? czy ty ro­zu­miesz te­raz, cze­go oni chcą od nas? – py­tał trzę­sąc się Łu­bek.

– Ro­zu­miem dzia­du­niu – od­po­wie­dzia­ło dziew­czę, si­ląc się na spo­kój.

– I cóż ty na to?

– Ha i cóż, trze­ba bę­dzie za­mó­wić maj­strów i wziąć się do re­pa­ra­cyi – od­rze­kła Jó­zia.

– Ta­ta­ta­ta! za­mó­wić maj­strów i wziąć się do re­pa­ra­cyi! – wy­buch­nął dzia­dek. – Ot to mi rada! te­gom się, pa­nie, nie spo­dzie­wał. – I sa­pał gniew­nie.

– Za­mó­wić maj­strów i wziąć się do re­pa­ra­cyi! – po­wtó­rzył uda­jąc głos Józi. – Po­wie­dzia­ła, co wie­dzia­ła! Tej dziew­czy­nie się wi­dać zda­je, żem ja przy­bysz ja­kiś znad Sprei, ła­two do­ro­bi­łem się pie­nię­dzy i mogę nie­mi sza­stać na upięk­sze­nie i ozdo­bę domu!

I bu­rzył się i szu­miał dzia­du­nio, któ­ry mimo szcze­re­go przy­wią­za­nia do wnucz­ki, w chwi­lach złe­go hu­mo­ru cały gniew spę­dzał na nią.

Jó­zia mil­cza­ła skła­da­jąc to­wa­ry do pu­de­łek i sprzą­ta­jąc jak zwy­kle przed za­mknię­ciem skle­pu.

Gdy zaś po­pro­wa­dzi­ła sa­pią­ce­go cią­gle dzia­du­nia do jego po­ko­ju, ten za­wo­łał ła­god­niej­szym już gło­sem.

– No, bo czy to jest zdro­wy ro­zum, że­bym ja dom tak od­na­wiał, no po­wiedz sama.

– Za­pew­ne, dzia­du­niu, to bar­dzo kosz­tow­ne, ale i cóż ro­bić? Dzia­du­nio wie do­sko­na­le, że z ma­gi­stra­tem żar­to­wać nie moż­na, bo się pła­ci karę…

– Ale zkąd ja we­zmę na to pie­nię­dzy, zkąd? zkąd? no po­wiedz, może masz ja­kie skar­by?

Dziew­czę mil­cza­ło chwi­lę, po­czem ode­zwa­ła się nie­śmia­ło:

– Mo­że­by pan Ba­bec­ki po­ży­czył.

– Po­ży­czył, po­ży­czył! mo­że­by i po­ży­czył, ale zkąd od­dać? Do­mek i tak ob­cią­żo­ny dłu­giem, z tego skle­pu i z ogród­ka le­d­wie moż­na wy­żyć i opę­dzić naj­pil­niej­sze po­trze­by, a tu jesz­cze nowa re­pa­ra­cya – zrzę­dził sta­ry.

– Mamy z ze­szłe­go roku sto ta­la­rów oszczęd­no­ści – wtrą­ci­ła jesz­cze nie­śmie­lej Jó­zia.

– Sto ta­la­rów! wiel­ki mi ka­pi­tał, już ja po­wia­dam, że tym dziew­czę­tom to za­wsze pstro w gło­wie. Że­bym ja raz mógł jaką oszczęd­ność zro­bić bez jej wie­dzy; ale gdzie tam! Sto ta­la­rów! Już ją świerz­bi ten grosz odło­żo­ny, a chcia­łem, żeby to było dla niej na czar­ną go­dzi­nę; praw­da była, chy­ba­by rogi mia­ły i tak­by się nie obro­ni­ły. Ona te­raz je wy­cią­gnie na re­pa­ra­cyą – mru­czał sta­ry na poły do sie­bie. – Ale i cóż zro­bić, trze­ba i to na­ru­szyć! Po­tem może im się za­chce, żeby pię­tro wy­bu­do­wać! A ona za­wsze bę­dzie mi do­ra­dza­ła: Trze­ba, trze­ba, mój dzia­du­niu! Oj pstro w gło­wie, pstro!

I zrzę­dził i zży­mał się sta­ry, a Jó­zia, przy­wy­kła znać do tego zrzę­dze­nia, nie od­po­wia­da­ła nic; dzia­dek też po­wo­li prze­stał zrzę­dzić i stro­ska­ną gło­wę do snu uło­żył.

Na dru­gi dzień wzdy­chał, był chmur­ny, nic jed­nak nie mó­wił. Jó­zia też za­ję­ła się ci­chut­ko pra­cą w skle­pie, któ­rej, cho­ciaż­by ni­ko­go z ku­pu­ją­cych nie było, nig­dy nie bra­kło.

– Jó­zia! – za­wo­łał dzia­dek, w chwi­li po­łu­dnio­wej, kie­dy ku­pu­ją­cych nie było – trze­ba po­słać po Mi­ko­ła­ja, on prze­cie swój, to naj­le­piej do­ra­dzi, a też i swo­ich weź­mie do po­mo­cy, prze­cież Niem­com rąk na­pla­tać nie będę; ba, ba, może oni i tego chcie­li.

Przy­był więc zno­wu Mi­ko­łaj i roz­po­czę­ło się od­na­wia­nie domu, we­dług żą­da­nia ma­gi­stra­tu. Łu­bek zrzę­dził, stę­ka­jąc, wy­do­by­wał ta – lary i od­na­wiał do­mek, przy­glą­da­jąc mu się z za­do­wo­le­niem.

– Sta­ry, sta­ry, to praw­da; daw­ne lata pa­mię­ta, ale też i my nie od wczo­raj sie­dzi­my w Gnieź­nie, a kto spoj­rzy, to za­raz po­zna, że nie­ża­den przy­bysz w tym dom­ku miesz­ka, tyl­ko miesz­cza­nin gnieź­nień­ski, co zda­wien­daw­na ma pra­wo do tej zie­mi.

Gdy jed­nak Łu­bek pod­czas ro­bo­ty przy­pa­try­wał się pra­cu­ją­cym, Hans, prze­cho­dząc, spo­glą­dał na tę całą krę­ta­ni­nę z drwią­cą miną. Kil­ka razy na­wet za­py­tał:

– To dużo kosz­to­wać bę­dzie?

– Ha, bę­dzie, ale co bę­dzie, to bę­dzie! – od­rzekł nie­dba­le Łu­bek.

Hans po­krę­cił gło­wą i od­szedł, wi­dząc nie­chęt­ne­go do roz­mo­wy sta­rusz­ka. I zno­wu kie­dyś się za­trzy­mał:

– Czy to war­to, pa­nie Łu­bek, tyle pie­nię­dzy wy­da­wać na taką ru­de­rę?Łu­bek za­trząsł się cały, od­rzekł jed­nak, si­ląc się na spo­kój:

– Ha, war­to, nie­war­to, ale kie­dy ma­gi­stra­to­wi po­do­ba­ło się, żeby mój sta­ry dom wło­żył nowy ku­brak, to nie­chaj ustro­ję go!

– Za­wsze i sta­ry, gdy się ogar­nie, to przy­stoj­niej ja­koś wy­glą­da – do­dał po chwi­li Łu­bek.

– Hm, hm, niby to praw­da, a niby i nie –

rzekł Hans, sia­da­jąc na ław­ce, – bo pod tem ogar­nię­ciem za­wsze tam zgni­li­zna.Łu­bek nic nie od­rzekł, tyl­ko się po­ru­szył na ław­ce, stuk­nął kulą i, po­swo­je­mu, cały kłęb dymu w nos Niem­co­wi wy­pu­ścił.

– Wie­cie co, pa­nie Łu­bek – cią­gnął da­lej po­nie­miec­ku Hans – ja­bym wam po­dał jed­nę radę…Łu­bek nic nie od­rzekł i pa­lił da­lej faj­kę spo­koj­nie.

– Gdy­bym ja był na wa­szem miej­scu, pa­nie Łu­bek, to­bym, do dy­abła, tę całą ru­de­rę sprze­dał…

– Go? – za­py­tał Łu­bek prze­cią­gle i ta­kie spoj­rze­nie zwró­cił na Han­sa, że ten się aż trosz­kę od nie­go od­su­nął.

– A no tak, sprze­dał­bym – cią­gnął nie­zra­żo­ny Hans. – Za­pła­cił­bym dłu­gi i z resz­ty żył­bym so­bie spo­koj­nie.Łub­ko­wi war­gi za­drża­ły, po­ha­mo­wał jed­nak wzru­sze­nie, bo nie chciał gnie­wem wy­buch­nąć. Sta­rał się na­wet być, o ile moż­na, grzecz­nym dla Niem­ca, bo wie­dział, że Hans za­sia­dał w ra­dzie miej­skiej i jako bo­ga­ty oby­wa­tel, ma tam głos nie­la­da, mógł mu więc w nie­jed­nem szko­dzić. Ode­zwał się więc ze spo­ko­jem, na jaki tyl­ko mógł się zdo­być:

– Mój pa­nie Han­sie… nie pro­si­łem was o radę, a cho­ciaż ona może być wiel­ce po­ży­tecz­ną, ja jed­nak za nią nie pój­dę. My przy­ra­sta­my do miej­sca i nie­ła­two je zmie­nia­my, bo nam każ­dy za­ką­tek nie­tyl­ko zie­mi na­szej, ale i dom­ku, w któ­rym żyli nasi oj­co­wie, jest mi­łym. My, bo wi­dzi pan Hans, je­ste­śmy od­daw­na miesz­kań­ca­mi tej zie­mi, nie­ła­two nam więc byle gdzie osiąść i przy­le­pić gniaz­do do cu­dze­go da­chu.

– No tak, tak, to bar­dzo pięk­ne, co pan mówi, ale to, z prze­pro­sze­niem, głu­pia taka na­tu­ra, ona nie da chleb! – do­dał Hans po­pol­sku. – No, nie sprze­da­waj pan, nie, ja ra­dzi­łem po­przy­ja­ciel­sku, gdy kto nie chce słu­chać, sam so­bie bę­dzie wi­nien! – I wzru­szyw­szy ra­mio­na­mi, po­szedł so­bie, mru­cząc coś jed­nak pod no­sem i splu­wa­jąc ze zło­ścią, po­tem za­trzy­mał się i rzekł:

– Er will nicht, aber er muss!

– Co ten be­stya ma w tem za in­te­res, że­bym ja dom sprze­dał! – rzekł po jego odej­ściu sam do sie­bie Łu­bek. – Ale nie­do­cze­ka­nie jego. – I za­my­ślił się sta­ru­szek.III. STA­RY DO­MEK W NO­WEJ SZA­CIE.

Łu­bek, któ­ry tak za­wzi­nał się na nie­po­trzeb­ne wy­ma­ga­nia ma­gi­stra­tu, te­raz, z nie­zwy­kłem upodo­ba­niem, a na­wet pew­ną roz­rzut­no­ścią i zbyt­kiem, za­czął my­śleć o od­no­wie­niu domu.

– Mój pa­nie Mi­ko­ła­ju: – mó­wił do mu­ra­rza, pro­wa­dzą­ce­go ro­bo­ty – tyl­ko, żeby te gzym­sy były ład­nie od­świe­żo­ne, ale nie­chaj znać bę­dzie, że to sta­ry dom. Chcę, żeby wy­glą­dał po­rząd­nie, ale żeby każ­dy wi­dział, że moje do­mo­stwo daw­ne lata pa­mię­ta.

– Do­brze, do­brze, ale to może i nie war­to, bo ta­kie od­świe­że­nie dużo kosz­tu­je – rzekł do­świad­czo­ny rze­mieśl­nik, krę­cąc gło­wą z po­dzi­wu.

– Co to nie war­to! wszy­scy­ście się uwzię­li, żeby mi po­wta­rzać: nie war­to! – po­rwał się Lu­bek.

– Ha, je­że­li pan Łu­bek chce, ja od tego rze­mieśl­nik, że­bym za­ro­bił. Bę­dzie­my dom mie­li z całą ce­chą sta­ro­ści od­no­wio­ny – od­rzekł mu­rarz, krę­cąc gło­wą. A w du­chu do­dał:

– Sta­ry musi mieć gro­sze, kie­dy mu się ta­kich zbyt­ków za­chcie­wa, a za­wsze skwier­czy, ie nie ma.

– A ileż to tam kosz­to­wać bę­dzie? – za­py­tał Łu­bek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: