- W empik go
Powieści dla moich przyjaciół - ebook
Powieści dla moich przyjaciół - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 292 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– No, panie Łubek, ten wasz dom, to codzień mniejszy! kurczy się i kurczy, a wkrótce zupełnie wlezie w ziemię! – odezwał się poniemiecku Hans, bogaty mieszczanin gnieźnieński, do siedzącego przed niskim domkiem, przy ulicy Farnej… staruszka.
– Ha, prawda – odpowiedział mu tenże popolsku; – przy waszym domu, panie Hansie, mój jest malutki, ale to już teraz taki obyczaj, że co nowe, to się puszy i nadyma, a co stare, siedzi cicho, skulone, ale bodaj, czy nie dłużej tego starego niż nowego.
– Ho, ho, gadanie, panie Łubek, aby gadać, ale sami musicie przyznać, że nasze nowe budynki daleko są piękniejsze od waszych niskich i pogarbionych domków – rzekł Niemiec i pyknął z fajeczki.
Łubek pociągnął także z fajki, a potem wypuścił taki potężny kłęb dymu w sam nos stojącemu w dumnej postawie Hansowi, że się ten aż zakrztusił. Splunąwszy więc, zawołał:
– No, co pan Łubek tak dmucha, tu ani dym, ani ciemność wieczorna nie pokryje tych szram, co się na wszystkie strony na waszym domu porysowały.
– Mój panie, jak będę chciał pokryć szramy na moim domu, to zawołam murarzy; nie potrzebuję ich osłaniać dymem – odrzekł Łubek z godnością.
– A ja wam, panie Łubek, powiem, że tych dziur, w waszej nędznej chałupie, żaden już murarz nie zaklei. Pomaże po wierzchu, a gdy przyjdzie pierwszy lepszy deszcz, to wszystko rozklepie, wapno opadnie, a dziura, dziurą zostanie. To zupełna rudera.
– Co wam dziś do głowy przyszło, pani Hansie? – rzekł staruszek, tamując wewnętrzne wzburzenie. – Postawiliście piękny dom, cieszcie się z niego, a nie urągajcie sobie z mojej chudoby.
– Ja się wcale nie urągam, a kpinków też nie stroję. Ja, poważny obywatel, nie mam czasu na takie rzeczy, tylko ja wam poprzy – jacielsku powiadam, że lepiej rozwalcie tę chałupą, bo ona wam runie na głowę, przygniecie i was i całe wasze bogactwo i waszę wnuczkę. Łubek zatrząsł się cały; wargi mu zadrżały i przez chwilę, z wielkiego wzruszenia, nie mógł przyjść do słowa; a Hans, nie czekając odpowiedzi, rzucił przeciągłe "auf Wiedersehen" i włożywszy ręce w kieszenie, poszedł z uśmiechniętą i zadowoloną miną.
– Żebyś się zapadł w ziemię, przeklęty Niemcze – zadrgały wreszcie, szeptem, usta staruszka. A potem, podpierając się drewnianą kulą, bo miał jednę tylko nogę, wstał i dotknął ręką muru swego, rzeczywiście małego i starego domku, a wreszcie zawołał:
– Józiu, Józiu!
Na głos ten, ze drzwi sklepowych, które zarazem były wejściem frontowem do domku, wybiegła szesnastoletnia dziewczyna w ciemnej, skromnej sukience.
– Co ci to, dziaduniu? – zawołała, widząc starca, drżącą ręką dotykającego ścian domu.
– Moje dziecko, powiedz mi, czy to prawda, że nasz dom tak porysowany i poszczerbiony na wszystkie strony, iż lada chwila runie nam cały na głowę?
– Ale, cóż znowu! to pewnie Hans dziaduniowi coś takiego powiedział, bo słyszałam ze sklepu, że coś długo rozmawiał.
– A no, Hans, Hans – mówił, trzęsąc się, dziadek. – Przypatrzże się dobrze, czy tu gdzie na murze są takie dziury.
– Ależ dziur żadnych niema, wprawdzie domek nasz wygląda nieświeżo, w kilku miejscach tynk opadł, ale przecież ma zdrową cegłę. Oo! niech dziadunio posłucha, przecież gdyby tam gdzie była jaka dziura, albo się cegła usunęła, toby zaraz był inny odgłos. – To mówiąc, uderzyła dużym kluczem, który wyjęła zza fartuszka.
– Prawda, ale bo ty niewiele się natem znasz, a ja niedowidzę – rzekł stary. – Oj, oj, źle się dzieje, byle przybysz, co go niedawno pies przywlókł do naszego poczciwego Gniezna, natrząsa się teraz ze starego, od dziada pradziada osiadłego, mieszczanina.
– Eh, niech dziadunio nie uważa, co on tam mówi. Hans zawsze musi nas czemś niemiłem poczęstować – rzekła dziewczyna i pobiegła do sklepu. Właśnie ktoś wszedł, nie chciała więc ostatniego kupującego przed zamknięciem sklepu pominąć.
Dziadek tymczasem usiadł na ławce i smutnem okiem spoglądał to na wnuczkę, która za drzwiami zniknęła, to na jedyne okno swego domku, które zarazem mieściło całą wystawą niewielkiego norymberskiego sklepiku.
Domek ten rzeczywiście był mały i stary, a jeszcze niepokaźniej się wydawał wobec stojącego naprzeciwko wspaniałego, trzypiętrowego, o pięknej bramie i wielkich lustrzanych szybach, domu Hansa.
Bogaty Niemiec dumny był z tego domu, a widok nędznego domku Jakóba Łubka niemiłe znać na nim robił wrażenie, bo ile razy około niego przechodził, spluwał z niechęcią, szepcąc coś do siebie.
Domek Łubka, od strony ulicy Farnej, miał tylko okno i drzwi sklepu. Za sklepem zaś były dwa niewielkie pokoiki, będące mieszkaniem staruszka i jego wnuczki. Lecz ten domek miał od drugiej strony maleńki ogródek, podwórko, wychodzące na wąską uliczkę, przecznicę głównego rynku. I dla tego to przejścia domek Łubka był solą w oku Hansowi.
– Gdyby tak tę ruderę zwalić, możnaby przeprowadzić ulicę do rynku, a wtedyby każdy widział mój dom, mógłbym w nim założyć piękny sklep i wielkie ciągnąć zyski! – myślał sobie Niemiec, ile razy przechodził około domu Łubka.
– Te stare grzyby tylko szpecą nam miasto! – mówił do swoich. Hans, spoglądając na całą dzielnicę ulicy Farnej, przy której głównie mieściło się dawne mieszczaństwo polskie. Wszyscy zaś przybysze kiwali uroczyście głowami, a pykając z krótkich porcelanowych fajek, powtarzali uroczyście:
– Ja, ja wohl!
– Gdyby to tak można tę ruderę Łubka kupić za tanie pieniądze, a potem ją rozwalić i dać sobie wolny oddech na rynek – rzekł raz Hans, przy piwku, do swoich.
– Ja wohl! powtórzono znowu, aber za tanie pieniądze, i trzeba rozważyć dobrze, czy nam się to opłaci.
– Rozważcie więc – odrzekł im Hans, – a ja w tem, że posesyą kupimy za psie pieniądze.
– Gut, gut! – i na znak zgody, szanowni obywatele podali sobie dłonie i pociągnęli piwa z kufelków.
Od tego czasu Hans, ile razy spotkał Łubka, zawsze mu coś o jego domku przykrego po – wiedział. To dachówka spadła i o mało nie zabiła przechodzącego, to mur od węgła jest tak miękki, iż możnaby go krajać nożem, jak chleb z bochenka, to rynnę dojrzał odrywającą się, i tak bez końca.
– A jak się rynna oderwie i spadnie komu na głowę, to będzie pan Łubek miał biedę – dodawał zwykle, ostrzegając. – Bo niekażdy będzie miał taki wzgląd na wasze stare lata, jak ja – mówił poprzyjacielsku. – Ja, choć mi dachówka o mało ramienia nie przetrąciła, nie poszedłem jednak na skargę.
Tymczasem dachówce ani się śniło spadać, lecz Łubek, po każdej rozmowie oglądał domek, posyłał na strych, aby zobaczono, czy czego nie brakuje, a często narażał się na sprowadzanie rzemieślnika i reparacyą… która najzupełniej nie była potrzebna. I teraz też zamyślił się niepomału.
– Stary, bo stary ten domek, toćem go jeszcze po dziadach odziedziczył… ale niema pieniędzy na gruntowną reparacyą… Sprzedać go przecie nie mogę, bo i gdzieżbyśmy się podzieli – mówił do siebie starowina. – A jak nam na głowę się zwali… oj, mnieć tam już do mogiły, ale to biedne dziecko – wzdychał myśląc o Józi. – Toć jej dopiero na świat, a jedynać to moja pociecha… – I spuściwszy głowę, smutno się… zadumał.
– Pójdźcie, dziadunio, do pokoju, chłód jakiś wieje – rzekła Józia, wybiegając ze sklepu. – A i sklep trzeba już zamknąć, potem musiałby dziadunio obchodzić całą ulicę, żeby się dostać do domu – dodała.
– Prawda, moje dziecko – rzekł dziadek i z trudnością powoli podnosił się z ławki, tak go smutek przygnębił.
– Wiesz co, moja Józiu – rzekł, spoglądając znów na mury swego domostwa, – trzeba będzie jutro sprowadzić Mikołaja, wiesz, tego murarza, niech dobrze obejrzy, a jeżeli tam co grozi naszemu domkowi, niech go podeprze.
– Dobrze, dziaduniu, powiem stróżowi, żeby szedł jutro, jak świt, do Mikołaja – rzekła dla uspokojenia dziadka, wiedziała bowiem, że dom był niedawno oglądany, nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, a cechy starości żaden murarz na świecie mu nie zdejmie.
Dziadek westchnął jeszcze kilka razy i powoli, oglądając się i próbując, to nogą, to kulą, schodków, to dotykając oddrzwi, dał się wreszcie poprowadzić na spoczynek.
Józia tymczasem, spoglądając, czy wszystko jest w porządku w sklepie i pilnując zamknięcia, myślała sobie:
– Co ten Hans ma w tem, że tak ciągle niepokoi dziadunia?
Sprytna jej główka jednak nie mogła się domyśleć podstępu, jaki tkwił w całej gadaninie Niemca.II. PRZYJACIELSKA RADA.
Józia była rzeczywiście prawdziwą pociechą Jakóba Łubka, z dość licznej rodziny została mu ona tylko, a była córką jego córki. Niegdyś, lat temu siedmnaście, wydał on tę córkę za Krzaczkowskiego, nauczyciela gimnazyum w jednem z nadgranicznych miast Królestwa Polskiego. Łubek cieszył się szczęściem córki, lecz w rok potem Krzaczkowskiego przeniesiono w bardzo dalekie strony, żona z maleńką Józia nie mogła mu towarzyszyć, a w kilka miesięcy odebrała wieść, że mąż nie żyje. Nie mając co robić w obcem mieście, Krzaczkowska z Józią, niemającą jeszcze roku, powróciła do rodziców, do Gniezna. Łubek serdecznie przywiązał się do wnuczki, zdawało się nawet, że od chwili jak ta mała dziecina ożywiła maleńkie pokoiki przy ulicy Farnej, jaśniej się w nich zrobiło, a w sklepie przybyło kupujących. I rzeczywiście interesa sklepowe lepiej szły teraz, aniżeli przez ten czas, gdy Łubek miejsce wydanej zamąż córki płatną pomocą musiał zastąpić. Józia, w miarę jak podrastała, była pomocą dziadkowi i matce. Wreszcie zaczęto ją uczyć, widząc jednak, że Józia nie miała zbyt wybitnych zdolności do nauk, nie kazali jej gwałtem ich sobie zdobywać.
– Józia jest sprytna dziewczyna, ale w każdym razie nauką nie zdobędzie sobie chleba – mówił dziadunio. – A zresztą, te nowomodne nauki… i nie kończąc myśli, kiwał zwykle ręką z lekceważeniem.
– Ja też nie myślę Józi zbyt wysoko kształcić – odpowiadała mu pani Krzaczkowska – a zato przyuczać ją będę do umiejętnego obracania się w sklepie, różnych robótek i porządnego prowadzenia gospodarstwa.
I jak mówiła, tak i czyniła. Józia do jedenastego roku nie chodziła na pensyą, nie była jednak nieukiem. Mówiła dobrze i pisała po polsku, z rachunkami umiała sobie dać radę, w gospodarstwie zaś domowem i przy sprzedawaniu towarów była tak skrzętną, że wszyscy na nią z podziwem patrzyli. Z historyi miała też niemało wiadomości, bo dziadunio w bardzo obrazowy sposób obznajamiał ją z przeszłością. Grdy skończyła lat jedenaście, zaczęła chodzić na pensyą, wybrano jednak taką… gdzie bez przeciążenia pracą kształcono umysły wychowanek. Józia nabyła tam wielu wiadomości, nauczyła się języka niemieckiego i koleżeńskiego życia, mimo więc skromnego zakresu nie była ograniczoną, a skrzętność jej i żywość dodawała dziewczynce uroku.
Skrzętność tę i gospodarność bardzo wcześnie musiała biedaczka spożytkować, bo zaledwie zaczęła rok piętnasty, gdy umarła jej matka. Józia bolejąc nad stratą, nie miała nawet czasu żalom się oddawać, bo dziadunio tak był złamany i zbolały, że go trzeba było pocieszać i troskać się o niego jak o dziecko. Od śmierci więc matki Józia musiała zaprzestać chodzenia na pensyą, a objęła zarząd domu i sklepu, w czem jej dziadunio dopomagał, siedząc przy kasie i odbierając pieniądze; równa zaś wiekiem Józi sklepowa w obsługiwaniu gości. Kupujących nie brakowało, a zarobek ze sprzedaży wystarczał im na skromne utrzymanie. Powoli więc, mimo smutku i tęsknoty za zmarłą, wracało wszystko do dawnego po – rządku. Nowa jednak troska zaczęła gnębić mieszkańców starego dworku. Przy ulicy bowiem Farnej, zajmowanej przeważnie przez ludność dawną, polską, przybywało coraz więcej sklepów niemieckich, a ci przybysze, stawiając wielkie kamienice, chcieli zgnębić owe małe, kryjące swoję starość i biedę domki. Widziała to Józia doskonale, czuła zmniejszającą się ilość kupujących, pokrywała jednak, jak mogła, wszystko przed dziaduniem, który coraz smutniejszą przewidywał przyszłość i trapił się, że nic nie mógł zaradzić.
W chwilach, też troski wolał zwykle Józię i mawiał sobie w duszy: – Jeżeli ta moja pociecha nie znajdzie na to rady, to już Niemcy zjedzą nas ze szczętem. I teraz też, uspokojony słowami Józi, zasnął sobie spokojnie; sprowadzony zaś nazajutrz murarz uspokoił go doreszty mówiąc:
– Tak, dom stary, ale żeby się miał zwalić, daleko mu jeszcze do tego. Ho, ho, panie Łubek, on nietylko nas, ale i pannę Józefę przeżyje.Łubek poczęstował tabaką murarza i wynagrodził za fatygę, a pokręcając wąsa myślał sobie:
– Ho, mój panie Hansie, nie dam ja się tak zjeść w kaszy! Chociażeś ty wystawił dom pod same niebo, a mój dworek jako ja pomarszczony, damy sobie jednak jakoś radę!
Hans jakiś czas nie zaglądał wcale do Łubka, zato w kilka tygodni po owej rozmowie, przed domkiem pana Jakóba zjawił się urzędnik z magistratu wraz z budowniczym i murarzem Niemcem, którzy z polecenia rady miejskiej od stóp do głów obejrzeli mały dworek, naradzając się długo między sobą. Nie orzekli wprawdzie, że domek grozi zawaleniem, lecz w kilka dni potem Łubek otrzymał nakaz, aby dach na dworku przełożył, rynny dał nowe, w piwnicy poprawił sklepienie, a cały domek od stóp do głów otynkował i pobielił.
– Józia – przeczytaj no to wszystko – zawołał stary, podając jej otrzymany rozkaz.
Józia przejrzała pismo i mimowoli twarzyczka jej posmutniała.
– Czytajno głośno, bo to tam poniemiecku, toś może nie wszystko zrozumiała – rzekł dziadek.
Józia mówiła i rozumiała dobrze poniemiecku, zrozumiała więc i owe pismo, uczyniła jednak zadość żądaniu dziadka.
– A co? czy ty rozumiesz teraz, czego oni chcą od nas? – pytał trzęsąc się Łubek.
– Rozumiem dziaduniu – odpowiedziało dziewczę, siląc się na spokój.
– I cóż ty na to?
– Ha i cóż, trzeba będzie zamówić majstrów i wziąć się do reparacyi – odrzekła Józia.
– Tatatata! zamówić majstrów i wziąć się do reparacyi! – wybuchnął dziadek. – Ot to mi rada! tegom się, panie, nie spodziewał. – I sapał gniewnie.
– Zamówić majstrów i wziąć się do reparacyi! – powtórzył udając głos Józi. – Powiedziała, co wiedziała! Tej dziewczynie się widać zdaje, żem ja przybysz jakiś znad Sprei, łatwo dorobiłem się pieniędzy i mogę niemi szastać na upiększenie i ozdobę domu!
I burzył się i szumiał dziadunio, który mimo szczerego przywiązania do wnuczki, w chwilach złego humoru cały gniew spędzał na nią.
Józia milczała składając towary do pudełek i sprzątając jak zwykle przed zamknięciem sklepu.
Gdy zaś poprowadziła sapiącego ciągle dziadunia do jego pokoju, ten zawołał łagodniejszym już głosem.
– No, bo czy to jest zdrowy rozum, żebym ja dom tak odnawiał, no powiedz sama.
– Zapewne, dziaduniu, to bardzo kosztowne, ale i cóż robić? Dziadunio wie doskonale, że z magistratem żartować nie można, bo się płaci karę…
– Ale zkąd ja wezmę na to pieniędzy, zkąd? zkąd? no powiedz, może masz jakie skarby?
Dziewczę milczało chwilę, poczem odezwała się nieśmiało:
– Możeby pan Babecki pożyczył.
– Pożyczył, pożyczył! możeby i pożyczył, ale zkąd oddać? Domek i tak obciążony długiem, z tego sklepu i z ogródka ledwie można wyżyć i opędzić najpilniejsze potrzeby, a tu jeszcze nowa reparacya – zrzędził stary.
– Mamy z zeszłego roku sto talarów oszczędności – wtrąciła jeszcze nieśmielej Józia.
– Sto talarów! wielki mi kapitał, już ja powiadam, że tym dziewczętom to zawsze pstro w głowie. Żebym ja raz mógł jaką oszczędność zrobić bez jej wiedzy; ale gdzie tam! Sto talarów! Już ją świerzbi ten grosz odłożony, a chciałem, żeby to było dla niej na czarną godzinę; prawda była, chybaby rogi miały i takby się nie obroniły. Ona teraz je wyciągnie na reparacyą – mruczał stary na poły do siebie. – Ale i cóż zrobić, trzeba i to naruszyć! Potem może im się zachce, żeby piętro wybudować! A ona zawsze będzie mi doradzała: Trzeba, trzeba, mój dziaduniu! Oj pstro w głowie, pstro!
I zrzędził i zżymał się stary, a Józia, przywykła znać do tego zrzędzenia, nie odpowiadała nic; dziadek też powoli przestał zrzędzić i stroskaną głowę do snu ułożył.
Na drugi dzień wzdychał, był chmurny, nic jednak nie mówił. Józia też zajęła się cichutko pracą w sklepie, której, chociażby nikogo z kupujących nie było, nigdy nie brakło.
– Józia! – zawołał dziadek, w chwili południowej, kiedy kupujących nie było – trzeba posłać po Mikołaja, on przecie swój, to najlepiej doradzi, a też i swoich weźmie do pomocy, przecież Niemcom rąk naplatać nie będę; ba, ba, może oni i tego chcieli.
Przybył więc znowu Mikołaj i rozpoczęło się odnawianie domu, według żądania magistratu. Łubek zrzędził, stękając, wydobywał ta – lary i odnawiał domek, przyglądając mu się z zadowoleniem.
– Stary, stary, to prawda; dawne lata pamięta, ale też i my nie od wczoraj siedzimy w Gnieźnie, a kto spojrzy, to zaraz pozna, że nieżaden przybysz w tym domku mieszka, tylko mieszczanin gnieźnieński, co zdawiendawna ma prawo do tej ziemi.
Gdy jednak Łubek podczas roboty przypatrywał się pracującym, Hans, przechodząc, spoglądał na tę całą krętaninę z drwiącą miną. Kilka razy nawet zapytał:
– To dużo kosztować będzie?
– Ha, będzie, ale co będzie, to będzie! – odrzekł niedbale Łubek.
Hans pokręcił głową i odszedł, widząc niechętnego do rozmowy staruszka. I znowu kiedyś się zatrzymał:
– Czy to warto, panie Łubek, tyle pieniędzy wydawać na taką ruderę?Łubek zatrząsł się cały, odrzekł jednak, siląc się na spokój:
– Ha, warto, niewarto, ale kiedy magistratowi podobało się, żeby mój stary dom włożył nowy kubrak, to niechaj ustroję go!
– Zawsze i stary, gdy się ogarnie, to przystojniej jakoś wygląda – dodał po chwili Łubek.
– Hm, hm, niby to prawda, a niby i nie –
rzekł Hans, siadając na ławce, – bo pod tem ogarnięciem zawsze tam zgnilizna.Łubek nic nie odrzekł, tylko się poruszył na ławce, stuknął kulą i, poswojemu, cały kłęb dymu w nos Niemcowi wypuścił.
– Wiecie co, panie Łubek – ciągnął dalej poniemiecku Hans – jabym wam podał jednę radę…Łubek nic nie odrzekł i palił dalej fajkę spokojnie.
– Gdybym ja był na waszem miejscu, panie Łubek, tobym, do dyabła, tę całą ruderę sprzedał…
– Go? – zapytał Łubek przeciągle i takie spojrzenie zwrócił na Hansa, że ten się aż troszkę od niego odsunął.
– A no tak, sprzedałbym – ciągnął niezrażony Hans. – Zapłaciłbym długi i z reszty żyłbym sobie spokojnie.Łubkowi wargi zadrżały, pohamował jednak wzruszenie, bo nie chciał gniewem wybuchnąć. Starał się nawet być, o ile można, grzecznym dla Niemca, bo wiedział, że Hans zasiadał w radzie miejskiej i jako bogaty obywatel, ma tam głos nielada, mógł mu więc w niejednem szkodzić. Odezwał się więc ze spokojem, na jaki tylko mógł się zdobyć:
– Mój panie Hansie… nie prosiłem was o radę, a chociaż ona może być wielce pożyteczną, ja jednak za nią nie pójdę. My przyrastamy do miejsca i niełatwo je zmieniamy, bo nam każdy zakątek nietylko ziemi naszej, ale i domku, w którym żyli nasi ojcowie, jest miłym. My, bo widzi pan Hans, jesteśmy oddawna mieszkańcami tej ziemi, niełatwo nam więc byle gdzie osiąść i przylepić gniazdo do cudzego dachu.
– No tak, tak, to bardzo piękne, co pan mówi, ale to, z przeproszeniem, głupia taka natura, ona nie da chleb! – dodał Hans popolsku. – No, nie sprzedawaj pan, nie, ja radziłem poprzyjacielsku, gdy kto nie chce słuchać, sam sobie będzie winien! – I wzruszywszy ramionami, poszedł sobie, mrucząc coś jednak pod nosem i spluwając ze złością, potem zatrzymał się i rzekł:
– Er will nicht, aber er muss!
– Co ten bestya ma w tem za interes, żebym ja dom sprzedał! – rzekł po jego odejściu sam do siebie Łubek. – Ale niedoczekanie jego. – I zamyślił się staruszek.III. STARY DOMEK W NOWEJ SZACIE.
Łubek, który tak zawzinał się na niepotrzebne wymagania magistratu, teraz, z niezwykłem upodobaniem, a nawet pewną rozrzutnością i zbytkiem, zaczął myśleć o odnowieniu domu.
– Mój panie Mikołaju: – mówił do murarza, prowadzącego roboty – tylko, żeby te gzymsy były ładnie odświeżone, ale niechaj znać będzie, że to stary dom. Chcę, żeby wyglądał porządnie, ale żeby każdy widział, że moje domostwo dawne lata pamięta.
– Dobrze, dobrze, ale to może i nie warto, bo takie odświeżenie dużo kosztuje – rzekł doświadczony rzemieślnik, kręcąc głową z podziwu.
– Co to nie warto! wszyscyście się uwzięli, żeby mi powtarzać: nie warto! – porwał się Lubek.
– Ha, jeżeli pan Łubek chce, ja od tego rzemieślnik, żebym zarobił. Będziemy dom mieli z całą cechą starości odnowiony – odrzekł murarz, kręcąc głową. A w duchu dodał:
– Stary musi mieć grosze, kiedy mu się takich zbytków zachciewa, a zawsze skwierczy, ie nie ma.
– A ileż to tam kosztować będzie? – zapytał Łubek.