- W empik go
Powieści huculskie. Tom 2, Straszna drużyna; Skarb w borze; Roman z Porohów - ebook
Powieści huculskie. Tom 2, Straszna drużyna; Skarb w borze; Roman z Porohów - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 319 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy wyszły w zbiorowej edycyi pod nazwą „Nad Czeremoszem” trzy nowele huculskie autora, mianowicie: „Taras z Worochty”, „Trofym Ołenyn” i „Ostap z Perehiń-ska”, pisała wówczas „Nowa Reforma” (Nr. 296 z 25. grudnia 1890): „Jednym ze znamienniejszych „objawów w dziedzinie naszej najnowszej nowelistyki, jest silny zwrot do tematów ludowych. „Już nie ze stanowiska społecznego, ale z czysto „literackiego rzecz biorąc, trudno zaprzeczyć, „że w każdej literaturze powieść ludowa jest „jednym z najważniejszych i najciekawszych „działów. Lud przechowuje jedynie w całej „swej prostocie pierwiastkowe formy i uczucia, „zarodki cnot i wad, zatarte w sferach wykształconych prądami cywilizacyi”. Dalej mówi między innemi: „Przyznać należy autorowi, że posiada „rzadki dar jednania sympatyi dla swych bohaterów i rzewnego przedstawienia ich niedoli.
i*
„Jeżeli dzięki jemu nowelistyka nasza posiada „typy huculskie, to koloryt, jaki on im nadal, „pozostanie już na zawsze, jako ich cecha znamienna, i wzór, na który zapatrywać się będą „ci z nowelistów, którzy przedmiotem tym zajmować się zechcą. A wprowadzając żywioł „nowy zupełnie, roztaczając przed czytelnikiem „świat zupełnie nieznany, podając utwory na „wskroś oryginalne, zarówno pod względem tła, „osnowy, jak i siły charakterystyki, umiał autor „nadać mu także formę odmienną i nawskróś „oryginalną. Zwolennik metody realistycznej, „a więc przedmiotowego przedstawienia obra-„zów i zdarzeń, umie z jednej strony nadać „swym kompozycyom niezwykłą siłę plastyki, „gdy chodzi o przedstawienie działalności osób, „z drugiej pełne pogody tchnienie poezyi, gdy „chodzi o opisy przyrody”.
Tygodnik warszawski „Prawda” (Nr. 2 z 10. stycznia 1891, (29. grudnia 1890) znów pisze o powieściach huculskich autora: „Z pośród bieżącej fali nowelistycznej wyróżniają „się one przedewszystkiem siłą i oryginalnością „kolorytu, wątkami niepowszednimi, oraz świeżością opisów pasma Czarnohory. Autor ma dar „malowania przyrody w krótkich, ale dosadnych „rysach, dla obrazków swych umie przygotować
„tło barwne, nęcące urokiem nowości. W opisach życia ludu górskiego, jego charakterystyki „i psychologii, które zna, zdaje się., z bliskiego „z nim zetknięcia, jest realistą, unikającym „przesady, a nieszczędzącym farb żywych tam, „gdzie ich potrzeba dla wywołania wrażenia „w pełnej sile. Można mu zarzucić, że obrazy „te są za mało słoneczne, że zbyt mało zwraca „uwagi na jasne i dodatnie strony życia, ale „wrażliwości na nędzę i niedolę, sztuki jednania sympatyi czytelnika dla swoich bohaterów, „trudno mu odmówić”.
Ponieważ zaś trzy powyższe nowele „Taras z Worochty”, „Trofym Ołenyn” i „Ostap z Perehińska”, oprócz tego wyszły i to w paru tysiącach egzemplarzy w „Nowej Bibliotece rodzinnej” (w Krakowie nakł. Żupańskiego iTIeumanna, 1890, Tom IlI. i VI.), nie wybraliśmy ich przeto dla Tomu II. obecnego wydawnictwa, lecz właśnie wzięliśmy dla tego tomu inne, które dotychczas prawie nie były jeszcze drukowane w książkowem wydaniu, mianowicie: „Romana z Porohów”, „Skarb w borze” i „Straszną Drużynę”.
„Roman z Porohów” wychodził w r. 1885 w fejletonach „Kurjera lwów.” – i daje obraz ludu huculskiego w górnej części „Bystrzycy
Sołotwińskiej"; jako teren swój ma rozległą w dolinie rzeki tej wieś górską „Porohy” i wysokie góry tamtejsze, jak „Bystre”, „Sywulę”, „ Wysoką” i inne. W utworze tym przedstawiony jest stosunek ludu tamtejszego do żydów, którzy się tam wszędzie w najgłębsze góry i połoniny wdzierają. W obrazie tym przychodzi do tragicznej kolizyi między osobami powieści, w następstwie czego autor ma tu sposobność przedstawienia psychicznego stanu bohatera powieści po dokonanej zbrodni. Mimo to może tu autor odmalować z własnego poglądu całą górną dolinę Bystrzycy Sołotwińskiej i głębokie góry w pobliżu jej źródłowisk.
W drugim obrazie „Skarb w borze” (wychodzącym w r. 1884 w „Kurjerze lwów.”) chodzi również o stronę psychologiczną głównej postaci, będącej w kolizyi z samym sobą i własnem sumieniem; lecz autor ma tu sposobność, jak nigdzie indziej w tym stopniu, do oddania zabobonów i wierzeń naszego ludu, i właściwej tego poezyi, która dziś przy kiełkującej oświacie i szkołach dzisiejszych zniknąć musi w krótkim już czasie… j
„Straszna Drużyna” (wychodząca w „Nowej Reformie” i w osobnej książce wyd. Gebethnera i S-ki, całkiem już dziś wyczerpanej)
daje znów obraz huculszczyzny niedzisiejszej, lecz z wieku XVIII. za czasów jeszcze Rzeczypospolitej, mianowicie króla Augusta III. Jest to w całej tej seryi powieści huculskich niejako utwór historyczny. Główna postać powieści OłeksaDowbosz, choć owiana aureolą legendową u ludu, jest jednak postacią historyczną. Dowbosz bowiem buszował we wschodnich Karpatach w XVIII. wieku za Augusta III. Sasa, i utworzył liczną drużynę, która długie czasy dawała się we znaki dworom okolicznym, a nawet mocniej obronnym zamkom panów, jak podobnież i miastom podgórskim. Koniec zaś tragiczny Dowbosza znajduje się w aktach Sądu dawniejszego kryminalnego w Stanisławowie, gdzie były i akta z dawnych sądów grodzkich. Oprócz tego dzisiejsi potomkowie ówczesnego włościanina z Kosmacza, Stefana Dźwinki, który zabił Dowbosza, posiadają w ręku swem dokument piśmienny z pieczęcią, wydany przez ówczesnego pana na Łuczy, Jabłonowie, z Prusów Jabłonowskiego, a uwalniający na wieczne czasy praojca ich i dalszych potomków od pańszczyzny i wszelkich danin za zgładzenie herszta szajki. Do tego dodać należy, że i spalenie Bolechowa, przychodzące zaraz na początku w powieści, jest faktem jak i wyprawy na potężnego miały nawet miejsce w rzeczywistosci. Motywa nawet do zemsty zdradzonego meza Stefana Dźwinki, są tego samego rodzaju w powieści, jakimi byty w rzeczywistości. Utwór ten jest ze wszystkich powieści huculskich autora najbardziej trzymany w tonie epicznym, mianowicie z epiczną dokładnością i plastyką oddana tu przychodzi wyprawa w głębokie góry z licznym oddziałem na Dowbosza. Co do katastrofy w „Strasznej Drużynie”, dodać jeszcze należy, że tutaj autor połączył fakt historyczny z legenda ludową o śmierci Dowboszowej, jednak w taki sposób, że opowiadanej przez lud legendy użył tylko jako poetycznego kolorytu, który w niczem nie zmienia samego faktu historycznego.
STRASZNA DRUŻYNA
obraz huculszczyzny z XVIII. stulecia.
I
W mieście Bolechowie ruch niezwykły… Na ulicy jedynej, długiej, i obu stron otoczonej domkami, skupiają się… gwarzą ze sobą tajemniczo… znów się-rozchodzą i znowu skupiają… Kobiety załamują dłonie – niektóre w głos zawodzą… chłopy i starzy dziadowie zaś radzą… Na wszystkich twarzach przestrach i trwoga. I Co młodsze i bardziej jare… parobczaki i odważniejsi Z gazdów, zdają się gotować, jakby do obrony… Lecz wnet opuszczają ręce – bezsilni… Poglądają strwożeni – ze strachu wybladli. Żydzi zaś… zziajani, pozamykali już…?o mogli, – pomiędzy ich żonami rozgłośny jeszcze nie ustaje harmider. Trwoga dokoła bezsilna i zwątpienie, j Dochodzą bowiem raz po raz głuche wieści, że straszny watażka z pod Czarnohory, sam Dowbosz… jest w okolicy ze swoją drużyną…
Wyjść miał już z puszczy – z niedostępnych gór swoich i skał – i zagraża dziś równinom. Już miał popalić wsie podgórskie… gdzieindziej napadł na dwory, czeladź pańską wyrżnął wszystko zrównał ziemią… j akie w rożnych odstępach czasu nadchodzą wieści.
W Łopiance miał porwać popadyę… i zawlókł ja w niedostępna gór glębę. Mówią, że wszelki opór tutaj nadaremny, gdyż on ma taką silę, iż świerki wyrywa wraz z korzeniami, a machając nimi, niby żerdką, dwunastu naraz obala chłopa. Sam król nieboszczyk, rodzic dzisiejszego, który to łamał podkowy i karoce w pędzie za tylne zatrzymywał koła, nie poszedłby z nim w zapasy: bo on ma siłę nadludzką, a chcąc miasta zapalić, nasypie jeno na dłoń swą prochu, zapali, dmuchnie – i całe miasto stanie w płomieniach. Tak przecież mówią?… Chyba jeden król Sobek, z całem swojem rycerstwem, dałby mu może radę… Ale ten dawno już w grobie.
Pod wieczór nieco się uspokoiło. Cisza nastała w powietrzu. Na zachodzie krąg słońca, wielki dziś i bez blasku, zniża się powoli za posępne wzgórza, czernią borów pokryte…
Powoli cały obszar nieba z tej strony przechodzi w barwę prawie słowem niechwytną – niby różową – niby szarawą – ale bardzo posępną…
W powietrzu osiadło coś ciężkiego – i jakaś ponura dokoła rozlana dziś groza. Nawet liście na drzewrach szeleszczą jakoś inaczej, a bydło i konie stają się coraz niespokojniejszemi, psy zaś biegają, jakby gdzieś wietrzyły nadciągającą szarańczę krymską, lub łupieżcę wołoskie. Turek już ód dawna dał pokój ziemiom polskim, – atoli psy wiatr ciągle chwytają od strony gór a lasów.
Mieszkańcy, pogasiwszy nareszcie ognie po chatach, zmówili pacierz wieczorny i spać się pokładli z obawą: straży tylko nocnej nakazano bardziej dziś czuwać…
Gdyby jakie niebezpieczeństwo groziło, miała wówczas pobudzić mieszkańców.
W górze wisiały chmury, czarne, żałobne – i zdawały się zbliżać ku ziemi. Lecz, spokój był w powietrzu.
Przechodziły godziny nocne, jedne po drugich, jednostajnie ciche i jednostajnie spokojne.
Mrok nocy, gęsty, nieprzeparty, całe objął miasto, – nie widać było domów, nie widać między domami drzew ani ogrodów.
Mijała godzina za godzin– … Gdy jednak żadne nie pokazywało się niebezpieczeństwo, wtedy i straż, zmęczona czuwaniem, powoli usnęła… Sen objął całe miasto.
Po północy, na jednym końcu tej rozległej osady coś jakby tam zajaśniało… zaraz jednak zgasło… drugi raz mocniej zaświeciło, wyrzuciwszy w górę, nito snop promieni… Nareszcie strzecha na jednej z chat stanęła cała w ogniu, a na niebie pokazał się mały, okrągły odblask łuny.
Po chwili ruch nastał w tej stronie, i przestraszę ni mieszkańcy chaty gorejącej wraz z sąsiadami gasili z pośpiechem, mienie swoje wynosząc. Teraz i straż zaczęła nadbiegać… Ale tam tylko widoczna była nieostrożność? Zapomniano zapewne zagasić ogień na ognisku, albo też może co się zajęło w zlepionym z wałków kominie?…
Ogień zdawał się już przygasać. Wiatr ruszył się teraz, lecz pędził w stronę, gdzie nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Aż tu nagle i na drugim końcu miasta pokazała się łuna… i wybuchł ogień czerwony, rzucając się na pobliskie strzechy, wiatrem gnany w podskokach. Teraz powstał ruch większy, gwałtowniejszy. Słychać już lament pobudzonych kobiet.
Uderzono we dzwony. Przeciągle zadźwięczała dzwonnica starej cerkwi – i połowa zbudziła się miasta…
AV trzeciej teraz stronie również wybucł ogień, a choć go zaraz zgaszono, powstałe już na czwartym końcu płomienie zaczęły się rozszerzać z niepowstrzymaną szybkością…
I trzy ogromne na niebie zajaśniały łuny, coraz się bardziej rozszerzając, coraz gwałtowniej rozpierając czarne chmury.
Nastał teraz zgiełk i trwoga powszechna: jacyś widocznie złoczyńcy podpalili miasto, aby kraść i rabować. Drużyny jednak tu żadnej nie widać, z hersztem, wiodącym setki uzbrojonych w broń sieczną i palną.
Tu i ówdzie wynoszono zaczadzone dymem dzieci, łypiące jeno oczyma; – gdzieindziej wydobywano zczerniałe i zwęglone niemowlęta…
Ogień zlał się nareszcie w jedne masę – i stało się jasno jak w dzień w całem mieście.
Atoli prócz mieszkańców tutejszych nikogo nie było widać… Nie wiedzieć, czy to jacy swojscy złoczyńcy podpalili miasto na czterech rogach, by w ogólnem zamieszaniu kraść i rabować żydów?… czy może to zbiegli z siół bezpańscy poddani, dziś się włóczący?… a może też jacy dworscy hultaje, co niedawno uciekli z turmy?…
Wzięto się zatem z całej siły do ratowania i wynoszenia rzeczy i bydła, a miano się na baczności, by co nie zginęło.
Pożar coraz się rozszerzał… Tu i tam ludzie się rozbiegali, a wydobywano już z pogorzelisk trupy dzieci, i trupy bydła a koni…
Rozpacz i lament nastał okropny. Kobiety biegały z rozpuszczonym włosem – wyjące za niemowlętami.
Chłopcy i co śmielsza młodzież wydrapywali się na dachy, lecz niejeden spadł z walącą się płatwą, to belkiem.
W żydowskiej połaci straszny rozlegał się wrzask i lament.
Niektórzy jęczeli okropnie poparzeni, z osmolona głową, z której włos spadł spopielały, wpół nadzy, z wi-szącemi jeszcze szmatami niedopalonego odzienia. Poranieni wołali, aby ich kto zlał wodą i ulżył ich boleściom; lecz wody nie było, lubo wiszące w górze chmury, coraz gęściejsze i coraz bardziej z kłębami dymu zmieszane, zdawały się być deszczem brzemienne. Wiatr teraz ruszył się gwałtowniejszy, i pojedyncze zrzadka padały już krople…
Zdawało się, iż może teraz deszcz lunie… Z nadzieją ostatnią patrzali do góry, oczekując go z upragnieniem: on tylko jeden, jedyny, mógłby tu za łaską Boga ugasić pożar.
Wiatr syczał i huczał – kłęby dymu leciały niepowstrzymane… Z niektórych, niedopalonych chat, z gwałtownością wybuchały cisnące się masy czarnego dymu, ogień straszliwie trzeszczał i klaskał jakby z tysiąca biczów.
Wtem deszcz zaczął padać gęstemi kroplami… Nadzieja budziła się niejaka… Lecz starsi kiwali tylko głowami. Deszcz lunął rzęsisty – i zrobiło się tak ciemno, że nie można było nic koło siebie rozpoznać… Pożar mimo to nie zagasł, jeno się z mgłami deszczu i tumanami wichru pomieszał w jakąś całość chaotyczną, jeszcze sroższą, jeszcze straszliwszą – i zgiełk teraz nastał nie do opisania.
Tu i ówdzie, gdzie jaskrawy blask pożaru przedarł mgłę deszczową zmąconą tumanami dymów, zdawało się, że widać nawet chwilami postacie jakieś – uwijające się – obce mieszkańcom miasta, dzikie a nader ruchliwe. Lecz teraz, w tumanach tych i w blaskach czerwonych ognia, wszystko potworne przybierało kształty… Sąsiedzi nie poznawali sąsiadów, dymem osmolonych, deszczem przemokłych, czerwonych krwawą łuną pożaru.
Gdy nieco bufza ucichła i deszcz ustawał, a blaski pożaru górę wzięły nad szarym gąszczem dymu i deszczu, – widać było kupy rupieci z popalonych domostw – zmoczone, bez ładu leżące… Koło nich uwijały się osmolone i pokaleczone chłopy, lub z przerażenia drżące niewiasty, otoczone drobiazgiem przestraszonych dzieci.
Atoli jedna z młodszych dziewek nie załamywała tutaj dłoni, nie zawodziła rozpaczliwie, jak inne, _
lecz wyratowawszy swoich mienie, pognała czemprędzej drugim pomagać, gdzie jeszcze można było co wydobyć z chat niedopalonych: zlewy bowiem deszczowe miejscami nieco ogień przytłumiły.
W osmolonej koszuli, z kosą rozwiązana, zarumieniona od wysileń, usiłowała Mełanka wyratować, co było można, z mienia biednych sąsiadów. W tej chwili jednak spostrzegła, że człowiek jakiś, rosły i barczysty, wcale jej nieznany, ognistem okiem av nia się wpatruje, jakby się dziwił odwadze dziewki i śmiałości, – do ratowania zaś wcale się nie ruszał. Spostrzegła to… lecz nie tracąc czasu, wnet się odwróciła, skoczywszy dalej do wywalenia wrót starych, których płomień jeszcze nie dogryzłr a za któremi dałoby się może co jeszcze wydobyć…
Po niejakim czasie, gdy na innem miejscu znów siliła się wyważyć drzwi, dla dziewki, chociaż silnej, za ciężkie, i oglądała się za jaką pomocą – widzi tego samego człowieka… lecz on jej teraz wydał się roślejszym jeszcze i bardziej urodziwym, a włos jego, czarny jak węgiel, spadał mu poniżej ramion. Przelękła się, ale on się łagodniej uśmiechnął, patrząc na próżny wysiłek dziewki, a bliżej przystąpiwszy, w jednej chwili silnem ramieniem wyważył drzwi ciężkie, dębowe, że rozpękły we dwoje powaliwszy się z łoskotem. Poczem natychmiast się oddalił.
Dziewczyna stała przerażona zjawiskiem niezwykłem i siłą, której podobnej nie widziała. Zdało się jej, że czuje jeszcze na sobie jego wzrok ognisty, do głębi świdrujący… Chwilę stała w zamyśleniu… Tumany jednak nadciągające dymów i mgły nocnej zakryły jej dalszy widok.
Zgiełk był teraz znowu coraz większy i coraz głośniejszy, – przy uciszonym zaś zupełnie wietrze i spokojniejszych blaskach, dało się widzieć niejedno, czego przed chwilą oko nie spostrzegło…
Dlatego też zapobiegliwość gazdów stawała się coraz większą, ale niejednej rzeczy nie można było już odszukać. Znajdywano natomiast porozbijane w tym zamęcie nocnym skrzynie, dobrze okowane, których płomień nie przegryzł, a były przecież nie dawno wyrzucone z komór w całości; w innych znów brakowało schowanych korali i przez dłuższy czas składanego grosiwa: widoczna tu była czyjaś zbrodnicza ręka.
Gdy tak szukano tego to owego, spostrzeżono na jednem miejscu człowieka, który unosił całą garść sznurów korali: kiedy zaś inni doń przyskoczyli, w jednej chwili wyciągnął on z pod burki broń ukrytą, a dawszy ognia znikł z przed oczu przestraszonych… Tylko krępa jego postać i kosmate oblicze zostało w pamięci przytomnych, którzy się mocno tem zafrasowali… Na innych również miejscach pogorzeli przypomniano sobie także, że w zgiełku nocnym widziano jakichś ludzi nikomu tu nieznanych, a właśnie tam najwięcej potem rzeczy brakowało. Gdzieindziej przyszło nawet i do bijatyki, gdyż rabowano tam otwarcie, a byli nawet między tymi obcymi tacy, co odgrażali się ostrem narzędziem, nie znajdującem się w mieście.
Ludność teraz poznała, kto jest w mieście: straszliwe przerażenie wszystkich ogarnęło.
Zaczęto się tez kupić, trwożnie, bezładnie… Kobiety poczęły uciekać kryjąc się, gdzie która mogła… lecz mężczyźni, doprowadzeni do rozpaczy, imali w ręce siekiery, to koły… niektórzy zaś mieli kosy, cepy, nawet trzusła wyrywane z pługów, – i próbowano tłumem opaść śmielszych i lepiej uzbrojonych rabusiów. Lecz tu na przeciągły świst ich przewódcy z różnych stron zbiegli się niepozmni dotychczas opryszki… i wstępnym bojem, strzelając a kładąc trupem, unosząc zaś łupy swoje, uszli w oczach mieszkańców, którzy nie śmieli się puścić za nimi w pogoń.
Mieszkańcom Bolechowa pozostawiono dogorywające domy i kłębiące się dymy, które teraz czarnemi chmurami zawisły nad nieszczęśliwem miastem.
Zniskąd nie było pomocy. Łupieżcę miasto spalili – a przecież król August siedzi na tronie i zwołuje raz w raz sejmy dla dobra Rzeczypospolitej… Żali wojsk nie mają, ni król, ni pany, ażeby wolę jednego ukrócić watażki?…
Całą noc szalał jeszcze płomień… Na niektórych miejscach tak było gorąco, że przystąpić do pożaru było niepodobna; ogień gryzł i szczypał w lice, a wyratowane już rzeczy napowrót się od gorąca zajmywały… Ale dopiero kiedy dzień nadejdzie, będzie można poznać ogrom nieszczęścia!
Gdy nastał ranek, wychyliło się słońce, ogromne, bez blasku, jak gdyby z przestrachu wybladłe, zastawszy inne dziś miasto, niżeli to, które wczoraj opuściło.
Tu i ówdzie czerwieniły się jeszcze płomienie, z kupy zaś gruzów i popiołów kłębiły się dymy czarne, w górę uchodzące; gdzieindziej znów jakby z rusznic starych, pękających, strzelały wydobywające się ognie… W niejednem zaś miejscu stały jeszcze rzędy domów, lecz bez strzech i dachów, zczerniałe, inne znów z niedopalonymi tylko słupy i belkami, podobne kościotrupom… Po różnych miejscach szukano jeszcze tu i tam dzieci pogubionych, a znachodzono drobne w popiele szkielety. Owdzie znów zawiązywano rany, zadane pokaleczonym, lub silono się bez skutku rzeźwić zaczadzonych… Tam zaś znowu usiłowano przyprowadzić do życia tych, co śmielsi, porwali się na drużynę watażki, śmiało w oczy zaglądającą śmierci.
M e ł a n k i zaś, odważnej, ratującej innych, nie mogli się dziś jej rodzice doczekać… Mija jedna godzina, druga… a dziewczyny, jak nie było, tak niema… Nareszcie zaczęto pytać się innych, czyli gdzie jej nie widziano. Byli, co widzieli, jak ratowała to lub owo domostwo… lecz nie umiano powiedzieć, gdzieby się potem podziała. Matka już zaczęła ręce łamać, pewna, że dziewczynę za daleko śmiałość zawiodła, i teraz leży przytłoczona gdzie ciężką jaką belką… Zaczęła głośno zawodzić… Dziewczyny szukano w całem mieście, ale ni żywej, ni martwej, nie można było odnaleźć
II.
Gdyby kto zajrzał w głębie borów, czarnych, nieschodzonych, i zdołał przejść dzikie wądoły a jary, piętrzące się od usypisk, bronione zaś przez dzikiego zwierza i gorszego odeń człowieka: ujrzałby M e ł a n k ę, leżącą na posłaniu z igliwia świerkowego, spoczywającą snem znużenia, a dokoło niej rozłożone dzikie postacie, uzbrojone w topory i noże, wychylające się z poza szerokich pasów. Inni znów byli tam bez pasów, w sira-kach lub burkach, albo też w stroju jakimś dziwnym, jaskrawym… Jedni z nich ciągnęli z baryły czerpakiem, drudzy dogryzali placka owsianego, spieczonego w popiele. Na rożniu zaś długim piekł się cały baran, gdzie dwóch ludzi smaglawych, z włosem długim, w poświetle żaru błyszczącym, na klęczkach koło ognia zajętych było robotą swoją kuchenną.
Watażka ich, w przystrojonej w pióro orle i złote blaszki kresani, leżał pogrążony w zadumie, poglądając to na uśpioną dziewczynę, to chwilami na innych, którzy wtedy pod wpływem tego spojrzenia gwaru swego zaprzestawali. A kiedy się ruszył, zabłyszczał mu z pod burki pas szeroki, bogato z węgierska srebrem nabijany. Wpatrzywszy się w urodziwą jego postać, możnaby poznać w nim onego sążnistego chłopa, który podczas pożaru Bolechowa, pomagając dziewczynie, drzwi owe ciężkie płonącego domu wyważył.
– Ta czy ona śpi jeszcze? – odezwał się jeden z tłuszczy tej do drugiego.
– Ano nie widzisz, chłopie?… Ot, durne toci jeszcze!… Inna całowałaby mu ręce, takiemu watażce, że ją tu sprowadził. Bo czy jej tu będzie dziś krzywda jaka? Albo on-ci nie ma sznurów korali, ta pereł z bind żydowskich, żeby i nie jedne ustroił krasawicę?…
– Ba… a dodaj no do tego tych bitych1), na sznurki nawleczonych… co to, jak pomnisz, pozdzieraliśmy z wonych molodyc kosowskich?…
– Cha, cha! Toż to był wtedy rejwach!… Jak to zaczęło-ci się prosić!… Ano nie pomogło!…
– Mołodcy nie robią nic przez pół… O! patrz-no, chłopie, jak czarny Kuryło zagląda na śpiącą!… No, no, niech się bestya ma na ostrożności, bo już watażka się chmurzy!… A ty wiesz, co to znaczy, gdy on brwi ściąga?…
– Ależ bo to, co krasawica, to wam już krasawica!… harna by jodła.
– Nie mało bo z nia byłoć i kłopotu!… Nie moge zabyć, jakeśmy ją porwali… Ta, czekaj, ano długo czekaj,
'*) Bili – tak zwali huculi srebrne grosze, żowti – to dukaty.
były chłopie, zanim-ci nie odejdzie łam… gdzie więcej będzie dymów a mniej ludu ich plugawego!… Cha! cha! ale dobrze-ci rudy ten sobaka zatkał dziewce gębę, kiedy krzyczeć chciała… Cha! cha! cha! cha! Zazula chwyciła-ci go pazurami i byłaby mu ślepie wydrapała____
– Gdyby-no nie było tyle wrzawy, na pozór – dodał inny – to byliby się wam Bolechowscy obaczyli… ale tak już ona zakosztuje dzisia naszej strawy mołodeckiej… taj tylko! –
Ona tymczasem lekko dyszała… Może jej się teraz śniło, że jest w chacie rodzinnej, na łonie mateńki, w pośród swoich… albo jeszcze myślą gdzie ugania między domami, wynosząc mienie sąsiadów. W tej chwili się ruszyła, zrobiwszy zamach taki ręką, jak gdyby coś chwytać usiłowała. Widoczny nawet wysiłek poznać na twarzy śpiącej… j
Obudziła się. I watażka w tej chwili się ruszył.
Ona zaczęła przecierać oczy rozglądając się… nareszcie wyjąkała:
– Oj!… ja tutaj między tymi?… I zaczęła rozpaczać.
– Alboż ci tu krzywda będzie? – rzekł jeden z drużyny. – Watażka nasz.. patrz, jaki on bogaty!…. mierzy-ci garncem korale jak bób grube… Maci więcej, niż wasze tam… kawalery bolechowskie…
Ona w płacz uderzyła.
– Dać jej pokój! – odezwał się groźno watażka. – Niechaj się wypłacze… będzie jej tak lepiej…
– Tać i nawróci się – dodał inny.
– Oj! ja się nie nawrócę… nigdy, ta nigdy!…
Wróćcie mnie do moich! Pomyhtjte a wróćcie! Na co ja się wam tu przydam!…
– Ty silna, jak chłop – zaśmiał się rusy Tymko – będziesz z nami mondruwała… Damy ci rusznicę albo i szturmak do ręki… Dziewczyna, jako jodła, a boi się pochodów.
– No, cicho tam! – zawołał watażka. – Nie naigrawać się! – Potem dodał jeszcze: – Gdy przyjdzie do siebie, weźmie ona niejednego z was za czuper. Ja baczyw, jakci tam ratowała…
– Oj, ja nieszczęśliwa!…
Pomyhtjte, pane mołod'cze!… Wy dobry… wy mnie odeszlecie do moich?… Tam maty moja tuza za dońką… Maty myślą, że donia jej nie żyje…
– No, nie bój się, krasna moja. Zobaczysz jeszcze kiedy i maty swoją… Ja ci nie zrobię krzywdy… Ot, dajcie jej na początek wybrać sobie jaki sznur korali… taj co najdłuższy a najgrubszy…
– Jak to? watażko!… Bez podziału jeszcze?…
– Nie słyszał, chłopie?… Spytasz ty mi się raz drugi!…
I zgrzytnął zębami, – a pytający zadrżał i łypnął oczyma. Musiał usłuchać. Niektórzy spojrzeli na siebie – a rudy Kuryło rzekł do drugiego:
– Nie wiedzieć, co teraz powie… kosmacka?…
– Ta co?… Czyż bo watażka nie mołodec?… Będzie wam przy jednej wisiał krasawicy?… Żali nie jemu to mieć ich kilka?…
Tymczasem chciwym wzrokiem szukano korali pośród kupy świeżo zrabowanych rzeczy, które leżały pod strażą dwóch dobrze uzbrojonych. Cl zaś pilnowali, aby nikt nie siniał czego pochwycić, jakoby dwa psy, zęby wyszczerzające na każdego, ktoby się do łupu zbliżył.
Gdy przeniesiono gruby sznur czerwonych jak krew korali, a Dowbosz chciał je zawiesić na szyi dziewczyny, wzdrygnęła się ona, raptem odskoczywszy…
– Ne choczu – mruknęła. – To z naszych ludzi! – Potem zwróciwszy się do watażki, zawołała: – Pomyłujte, panie!
– No, no… ona nie chce, bo to z bolechow-s k i c h. – Tu zaśmiał się: – Poczekaj, znajdą się inne…
– Oj, dajcie mi pokój!…. Obejdę się bez nich… Pomyłujte!…
– Durna dziewczyna! – zawołali mołodcy – gdy dają, ona wam nie bierze.
– No, dać teraz spokój! – rzekł watażka – skoro dziś nie chce, zostawić jej wolę!… Za trzy dni przyjmie, i będzie sama prosiła, choćby najkraśniejsze… U nas się znajdą nawet i bekieszki, taj kożuszki popieliczne… jakie noszą wielkie panie… Ty bo będziesz u mnie panią… H
– Oj, pomyłujte! – Tu zaniosła się znowu od płaczu. 1
– No… no, dzisiaj ona-ci płacze… Jutro? ta, może jeszcze płakać będzie… ale pojutrze to już się będzie śmiała… Tak to bywa zawsze!
I odszedł na bok nieco: wkrótce zaś przyjdzie im dzielić się zdobyczą i każdemu dać część jego… Mołodcy już chciwie poglądali… Ale watażka próbował jeszcze ich cierpliwości: trzyma drużynę swoją na uwięzi, nito psy na sforach, na siebie zajadłe, kiedy widzą strawę już przyniesioną…
Wrócił i położył się… Wkrótce zaś zawołał:
– Chce mi się pić!
Tu jary chłopak, z głową rusą, kędzierzawą, który ciągle patrzał nito pies młody w oczy watażce, siląc się odgadnąć chęci jego, poskoczył czemprędzey do mołodców, aby przynieść dzban z winem węgierskim. Lecz jeden z tych zagadnął chłopca:
– Ta, nie słyszałeś, durny? Watażce pić się chce… Tu przecie niema wody?…
– To oni chcą wam teraz wody?
– Alboż ty nie słyszał?… Ano prędzej, chłopie! Bo watażka już niecierpliw.
Chłopak, jak stał, porwał w mig za konew, i dalej z nia w dół do źródła! A motodcy zaśmiali się, że zakpili sobie z młodego źrebaka; sami zaś czemprędzej podali watażce dzban pełny wina.
Watażka wychylił nieco i skrzywił się dodawszy:
– Niema tam lepszego?…
Oni odeszli szukać… Tymczasem zaczerwieniony z pośpiechu, zadyszany, nadbiegł z wodą Todosik, i z uśmiechem wnet podaje watażce napełnioną konew.
– A to co?
– Woda, otcze, co ją dopiero ze źródła naczerpał…
– Czy skazyw sia, ano co?
I chwyciwszy za konew, wylał ją na łeb kędzierzawy ogłupiałego w tej chwili chłopaka, który nie mógł pojąć, czemby zawinił. Gdy mu woda strugami z włosów się lała, patrzał on tylko zdziwiony, jak się druhowie jego za boki brali.
Wreszcie zmiarkował, o co idzie, a chwyciwszy się za głowę, choć cały zmoczony, nie myślał się wcale suszyć, jeno przysiad u nóg watażki, tłómacząc się, że to oni byli, co go tak zdarzyli.
– Nie gadać więcej o tem! Już wziąłeś za swoje… Molodec długo nie prawi… Żal ei głowy, taj pętaka1), żem ci trochę skropił?…
– Ta, gdzie bo mi żal!… Każcie… ja wam w mrózr choćby tam jaki, pod lód skoczyłby… Ja by za was.
– No, no, doczekasz się jeszcze, może i przed zimą… że choć nie pod lód skoczysz, to prędzej w ogień… i będziesz się piekł…
– Ale się sprawię, dalibóg sprawię! – Potem dodał: – Taj nikogo nie wydam! Prysiaj Bohu nie wydam!… Oni będą darli, a ja sobie będę piśni śpiwaw.
– No, pamiętaj! Bo jak nie wytrzymasz, to wrieszr co cię czeka?
– Azali ja nie wiem?… I
– Ej, ty bo myślisz, młody sokoliku – wmieszał się czarny Kuryło – że my zawsze będziem jeno ze żydami mieli turbacyją… jak tamci było pod Kałuszem… a ty będziesz im brody jeno smalił?… Nie zawzdy damy ci powiązane nechresty… Ho! ho! przyjdzie bo i na dwory… Jak to ono było… ty tego nie pamiętasz… Jeszcze wtedy ciebie nie było… Ho! ho i na dwór pistyński, to nie przelewki! Tam bo ich pu-szkary mieli flinty, a dragony nie już rusznice, co je zapalasz lontem, jeno puszki, a to z takim kurkiem, który, skoroś go pocisnął, zaraz starł się o krzemień, taj wydobył iskrę… ano wnet zapali!! To bo nie żarty!… Nie naszych borów to broń! A jeżeli z naszych którego
) Pętak – ubranie wierzchnie u hucułów.
złapali, toć i ćwiertowano… A tobie, myślisz, żeby jeno dali bizuny, jak ci tam niegdyś wlepił sto nahajów podstarości Potockiego?
– A czy ja wam się boję nahajów?… Ta dali mi, taj co?… Ale leui już mi nie dadzą!…
– Tylko cię lepiej oprawią…
– Ta niechaj i zetną!…
– Ale głowa odrąbana, chłopie, już się nie zrośnie!….„ Niby na postrach naszym…
Tu rusy Tymko dokończył:
– ZawTiśnie na bramie twoja kaczerjawa, ale z wydziobanem już ślepiem… przez puhaczy…
– Jeśli zawiśnie, to niechaj zawiśnie!… Człowiek raz żyje, raz ginie!
I powstał śmiech nowy – a chłopak stał czerwony: nie bardzo bowiem było mu w smak widzieć kędzierzawą głowę swoją na bramie jakiego zamku!…
– A tymczasem będziem rizaty nechrestiw. taj babom żydowskim zdzierać ze łbów bindy z perłami!…
– Ano pamiętasz tam w Kutach?… Ej, ty nie był wtedy!… Ale my dobrze pamiętamy, jak to ivir-miny broniły skopów swoich… Dowbosz gnał z nami całe tego stado… Toż to było pieczeni a kożuchów dla wszystkich!…
– Nu, dajcie pokój, chłopy – zawołał zezowaty Mordko. – Woni na nas teraz czatował… już może te nadworny, a może i dragonie tego. Woni majo takiego muszkiet co, sam pali… aj gewałt!…
– Czy to pierwszyna, żydzie?… Dragony, nie dragony… ano chociażby i pancerny! taj co?… Dragonowi muszkiet jego rozbijem, pancerny nie wysoko tu się wydrapie! Na pierwszem lepszem usypisku tak-ci zajedzie, że go już nie szukaj więcej! chyba gdzie kości po nim zbieraj na dole I… Cha I cha!… Żelazo na okrycie, toci nie nasz pętak.
A czarny cygan z tłuszczy tej nie otwierał gęby, jeno się raz w raz zalewał z baryły… Czasami łypnął oczyma, gdy była mowa o koralach lub bindach żydowskich, a wtedy i rudy ten zezowaty Mordko świecił oczyma jak żbik, a krew mu podchodziła aż do ślepia… Lecz mołodcy na nich obu mieli baczność.
Był w szajce tej także i madyar jakiś, co łatwo było poznać po wąsie w górę zakręconym i suto sznurami obszytej kurtce… Najwięcej jednak było tu chłopów huculskich i włóczęgów wołoskich. " I
Dowbosz rojną przewodził drużyną, z różnych stron zebraną. Byli tam i gazdowie osiedli na gruncie, mający we wsiach górskich bydło i owce na połoninach: przebywali tu czas niejaki, a potem wracali do chat swoich na gospodarstwo – niepoznani.
Nareszcie watażka dał znak, że się zabiera do rozdzielania łupów. I w jednej chwili spoważniały wszystkie oblicza… Chciwość błysnęła we wszystkich oczach… Zaczęli się teraz schodzić i inni, zakryci dotąd drzewami, tak, że się tego zeszła niemała liczba.