- W empik go
Powieści - ebook
Powieści - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 276 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie było między nami żadnego pokrewieństwa, ale jej stryjenka była moją siostrą od ciotecznych cioteczną, i z tego powodu wmówiłem Anusi, że byłem jej wujaszkiem, i że w chwilach, w których nikt inny jej nie wychowywał, nikt inny nie dawał jej rad i wskazówek, mnie przypadała rola kierownika i wychowawcy.
– Prawda, Elizo? – zapytałem owej stryjenki, zaraz w parę dni po jej przyjeździe z Anusia do domu moich rodziców – prawda, Elizo, że ja jestem wujaszkiem Anusi?
– Skądże się znowu wzięło to pokrewieństwo?
Eliza miała dwadzieścia lat więcej ode mnie i była osobą niezmiernie poważną, niezmiernie na seryo rzeczy biorącą i nigdy nie rozumiejącą żartu w pierwszej chwili.
– A, no, jakże? – rzekłem, śmiejąc się – skoro ty jesteś moją siostrą cioteczną, a ja twoim bratem, więc Anusia jest moją siostrzenicą.
– Takby rzeczywiście wypadało – odparła Eliza, która nareszcie weszła w moją grę.
– Idźmy do konsekwencyi – mówiłem dalej. – Skoro jestem wujaszkiem Anusi i czuje się być jej wujaszkiem w całem znaczeniu tego wyrazu, więc ile razy zobaczę, że Anusia błądzi, muszę ją naprowadzać na dobrą drogę. Muszę jej też służyć mojem doświadczeniem, ile razy potrzeba tego się okaże. Mam osiem lat więcej od niej, a przez osiem lat… o, ho, ho, co to człowiek doświadczenia nabywał Osiem lat temu! Toć ja byłem dzieckiem prawdziwem! Takiem naturalnie, jak Anusia teraz!
– Wiem, mój Jasiu, – rzekła poważnie Eliza, – że Anusia może z twoich ust słyszeć same zdrowe rady. Dobrze cię znam, więc ufam, że wszystko, co jej powiesz, bedzie dla niej zbawienne.
– O, zbawienne z pewnością! – odparłem. – To jest określenie tak właściwe, że lepszego znaleźć trudno!
Anusia śmiała się i kręciła przecząco głową.
– Moja stryjenko – rzekła, – ja przeszłego roku byłam z pewnością większem dzieckiem, niż teraz, i mniej miałam doświadczenia, a Jaś ani myślał mię wychowywać.
– Bo dopiero w tym roku poczułem w sobie zdolności pedagogiczne. Zresztą ja jestem profesorem, nie nauczycielem. Ja nie jestem do uczenia alfabetu, lecz do retoryki, do wymowy, do deklamacyi… Naturalnie, to przenośnia. Przeszłego roku wydawałaś mi się takiem dzieckiem, iż czułem, że wykłady moje byłyby przedwczesne.
– Pamiętaj – rzekła Anusia, – że ja jestem na wakacyach i że o żadnych wykładach słyszeć nie chcę!
– Moje wykłady są tak zajmujące! Przeszłego roku, w Heidelbergu, profesor Meier pojechał z nami na wycieczkę naukową. Było to podczas wakacyi, a żaden z nas nie żałował tego potem. Nic przyjemniejszego nad takie wykłady, które mają za podstawę doświadczenie doraźne. Moje właśnie będą takie i nic a nic Anusi męczyć nie będą. Znajdzie się w nich, naturalnie, i teorya, bo bez teoryi wszystko byłoby gmachem bez fundamentu, ale będziemy też używali dużo praktyki! Słowem, pamiętaj Anusiu, że masz mię uważać za wujaszka, a co większa, za wychowawcę.
– I może, jako wujaszka, mam cię szanować i mieć względy należne?
– Nie. Wzbudzenie szacunku będzie już do mnie należało. Teraz wymagam od ciebie tylko to, co mi już data twoja stryjenka: bezgranicznego zaufania.
Anusia śmiała się, a ja dostrzegłem był od kilku godzin, że miała śmiech czarujący.
– Kiedy ja sobie nigdy nie potrafię wmówić zaufania bezgranicznego do ciebie, jako do wychowawcy!
– Dlaczego? Powiedz mi, w czem ja nie odpowiadam ideałowi wychowawcy?
– Jesteś za młody.
– Przekonasz się, że umysłem i doświadczeniem jestem stary.
– Nie jesteś wcale nudny…
– Potrafię nim być, potrafię, przekonasz się! Znajdziemy jaką nudną naukę… Ale będę cię szczególnie kształcił przykładem! Umiesz wiosłować?
– Skądżebym umiała, kiedy w Skomlewie niema stawu, a ty mi tu nigdy wiosła dotknąć nie dałeś, ani przeszłego roku, ani lat dawniejszych, a zawsze wiosłowaliście tylko z panną Rozalią?
– Tego roku nauczę cię wiosłować. A konno umiesz jeździć?
– Przecieżeś mi nigdy nie pozwolił siąść na siodle! Zawsze mnie odpędzałeś, mówiąc, że dzieci nie powinny się plątać koło koni. Takem zazdrościła pannie Rozalii, że z tobą konno jeździła!…
– Już widzę, że będę miał z ciebie pociechę! Zdaje mi się, że zaczynasz już nabierać ku mnie owego zaufania, którego nie mogłaś sobie wmówić przed chwilą. A do celu strzelać umiesz?
– O, już co tego, to nie! – zawołała Eliza. – Wiosłowanie pod mojem okiem, jazda konna, gdy wam będzie towarzyszył stary Nosowski, to już i tak są wielkie ustępstwa z mej strony i wielkie dowody zaufania; ale żadnych rewolwerów, żadnych pistoletów, żadnego nabijania broni! Na to, to już się nie zgodzę! Moja Anusiu, przynieś mi robotę z mojego pokoju.
Gdy Anusia była za drzwiami, Eliza rzekła do mnie przyciszonym głosem:
– Musze tylko na seryo cię prosić, mój Jasiu, żebyś Anusię uważał za dziecko i żebyś wobec niej nigdy nie powiedział takiego słowa, którego dziewczynka w jej wieku słyszeć nie powinna.
– Bądź spokojna, Elizo, przecie wiem, jak wychowałaś Anusię.
– Żeby mi ona nigdy nie słyszała o żadnych miłościach, zakochaniach się…
– No, miłość, to przecie…
– Nie, nie, nie! Dla Anusi jest miłość synowska, miłość bliźniego, miłość…
– Miłość męża do żony – poddałem.
– Tak, zapewne, ale daleko lepiej nie mówić wcale o małżeństwie.
– Dlaczego?
– Bo widzisz, małżeństwo to taka rzecz… Panna wcale nie powinna o tem rozmyślać. Wiesz, jak się psa uczy pływać? Rzuca się go do wody z wysokiego brzegu, a on swoim przemysłem musi się dostać do miejsca, gdzie brzeg jest niższy. Tak samo z małżeństwem dla panny.
– Nie rozumiem.
– Pies pływa, choć go tego poprzednio nie uczono. Nie wykładano mu żadnej teoryi. Tak samo pannie teorya nie potrzebna. Jestem szczęśliwa, żem dla Anusi mogła dostać nauczycielkę, która się zupełnie ze mną zgadza pod względem poglądów. Jest z Anusia ciągle, utrzymuje bowiem, że tylko tym sposobem można dopilnować, by się o uszy Anusi nie obiło coś niepotrzebnego. Proszę cię też, mój Jasiu, byś się nigdy nie roześmiał, gdy Anusia powie coś takiego, co ci wykaże całą jej naiwność.
– Biedny psiak – rzekłem, – którego rzucają bez żadnego przygotowania! Ale cię rozumiem, Elizo, i zastosuję się…
– Przyrzeknij mi, że wobec Anusi nie wyjdzie z ust twoich żadne słowo takie, któreby zgorszyło Popelewiczówne.
– Dobrze, dobrze. Jakkolwiek…
– Co, jakkolwiek?
– Musiałbym wiedzieć niektóre legendy panny Popelewiczówny.
– Legendy?
– No, naprzykład czy to bociany, czy głowy kapusty obdarzone są nadzwyczajną własnością…
Anusia weszła z koszyczkiem Elizy, która rzuciła mi wejrzenie pogromcy. Pogromiony, ucichłem.
– Ale i ja wujaszka czegoś nauczę – rzekła dziewczynka, pokazując białe ząbki w uśmiechu.
– Co za zarozumiałość! – zawołałem – czegóż to Anusia nauczyć mię może?
– Nauczę cię cierpliwości! Panna Popelewiczówna mówi mi zawsze przy lekcyi muzyki, która idzie, jak z kamienia: "Ach, to trzeba świętej cierpliwości U Albo znowu: "O, ty mię uczysz cierpliwości!" Widzisz, ja umiem uczyć cierpliwości.
– To chodźmy zaraz na ową wzajemną naukę. A żebyśmy tak zaczęli od partyi krokieta?
– Będziesz grał ze mną w krokieta? – zawołała z radością Anusia.
– Czemużbym grać nie miał?
– A pamiętasz, przeszłego roku, jak nie lubiłeś tego, jeżelim przyszła się przypatrywać, gdy ty grałeś z panną Rozalią?
– Dajże mi już pokój z tą panną Rozalią! Elizo, wszak moge grać w krokieta z Anusią?
– W cztery kule! Mój Jasiu, w cztery kule! – mówiła Anusia.
– Co to znaczy w cztery kule? – zapytała Eliza.
– To znaczy – odparłem, – że ja będę grał dwiema kulami i Anusia dwiema. Ja, dajmy na to, zielonemi, a Anusia niebieskiemi. Dwie zielone będą sobie pomagały i będą miały wspólny interes, jak gdyby były mężem i żoną…
Wzrok piorunujący Elizy przybił mię do ziemi i przerwał potok mojej wymowy. Aj, aj, powiedziałem coś, czego uszy Anusi słyszeć nie były powinny! Ale Anusia mię wybawiła.
– Dwie przyjaciółki niebieskie będą walczyły z nieprzyjaciółkami zielonemi.
Eliza odetchnęła.
– Graj sobie w krokieta z Anusia – rzekła, a ponieważ Anusia biegła przodem i nie mogła nas widzieć, więc Eliza położyła palec na ustach, dając mi tym znakiem do poznania, żem powinien pilnować słów swoich.
Krokiet, złożony w skrzynce, był w zupełnem zaniedbaniu. Nikt w niego nie grywał, a ja na ową skrzynkę patrzałem nawet z obojętnością, graniczącą z rodzajem pogardy. W tej chwili jednak wydało mi się, żem miał namiętność do krokieta. Trzeba mi tę niestałość wybaczyć ze względu na to, że z tej Anusi, która przeszłego roku miała łokcie kolące, jak szpilki, a figurę bez żadnego wcięcia i bez żadnych zaokrągleń, nos za duży do szczupłej twarzy i usta za szerokie, teraz zrobiła się cudna dziewczyna. Rok zaledwie jej nie widziałem, a nie mogłem się nadziwić zmianie, nie mogłem się napatrzyć! Gdzie się podział ten duży nos, skąd się wzięły te kształty bez zarzutu? Dziwne doprawdy!… Przecie Anusia, przeszłego roku, musiała mieć już te same ząbki, a mnie się wydawało, że je widzę po raz pierwszy, że one dopiero w tym roku wyrosły.
Co prawda, poprzednich wakacyi niewiele zważałem na Anusię. Zajmowała mię Rozalka, czego sobie darować nie mogłem.
Ustawialiśmy tedy bramki krokieta. Nie wyobrażałem sobie, żeby to mogło być taką rozkoszą. Anusia fruwała przy mnie jak motyl, śmiała się z mej niezgrabności, utrzymywała, że nie widzę wcale, co jest proste, a co jest krzywe.
Podniosłem ku niej zachwycone oczy.
– Doskonale wiem, co jest proste, co ładne, co jest miłe, co jest…
Urwałem. Ach, Boże, toć ja już zaczynałem przestępować zalecenia Elizy! Tylko co Anusi nie powiedziałem, że była prześliczną. Omal się to nie stało, a dziewczyna była w Michniewie dopiero od dni kilku. Boże, jakże tu będzie można wytrzymać przez całe trzy tygodnie! Eliza bowiem zapowiedziała, że pobyt jej w Michniewie trwać będzie trzy tygodnie.
Wiedziałem, że się tak stać musi, skoro Eliza tak postanowiła, bo postanowienia jej bywały niezłomne, niewzruszone, niezmienne i działające z taką bezwzględnością, jak gdyby były prawami natury.
Ustawiliśmy nareszcie krokiet, a że było gorąco dnia tego, więc udawałem, żem się zmęczył okropnie zabijaniem w ziemię końcowych pałeczek i że musimy wypocząć trochę oboje. Zaprowadziłem tedy Anusię do altany grabowej, zrobionej w ten sposób, że graby posadzone w kwadrat, miały wierzchołki związane z sobą niegdyś, teraz zaś tak się zrosły i zagęściły, że stanowiły ściany i sklepienie niedostępne dla promieni słońca. Usiadłem na ławce z miną człowieka mdlejącego, a Anusia, wziąwszy swój pasterski kapelusz, chłodziła mię nim, jak wachlarzem.
– Widzisz, jak rola wujaszka stworzona jest dla mnie – mówiłem. – Oto teraz, gdyby kto na mnie patrzał, odrazuby poznał, że to siostrzenica chłodzi uznojone czoło wujaszka własnym kapeluszem. Wiesz. Anusiu, ta altana to będzie twoja szkoła. Tu będziesz się kształciła pod moim kierunkiem i nabywała teoryi tych wszystkich nauk, których będziesz się też uczyła w praktyce. Tu będziesz ze swej strony uczyła mie cierpliwości, lub może jakiej innej ości…
– Wesołości, uległości, miłości! – zawołała Anusia. Spojrzałem przerażony na dziewczynę. Jezus, Marya!…coby powiedziała Eliza, gdyby słyszała, że Anusia wymówiła to słowo zakazane, ukrywane przed nią, chowane w tajemnicy!
– Czegoś się tak przestraszył? – zapytała Anusia.
– Przestraszyłem się tych twoich nauk.
– Pewno bałbyś się miłości.
– Miłości? – pytałem, jąkając się. – Jak ty to rozumiesz?
Byłem coraz bardziej przerażony i byłem pewny, że przy tak niebezpiecznej rozmowie pech mój sprawi, że Eliza stanie przy wejściu do altany.
– Bo miłość to taka rzecz, za którą zaraz stoi poświecenie i razem z nią chodzi – rzekła Anusia. – Gdybym cię więc nauczyła miłości, zaraz musiałbyś się poświęcać.
Zapomniałem o Elizie i powiedziałem:
– Naucz mię tylko miłości, a będę się poświęcać!
– No, to zacznij od poświęcenia i chodź grać w krokieta.
– Dobrze, ale powiedz, czy za poświęceniem stoi miłość, czy też poświęcenie prowadzi ją za sobą?
– Ale gdzie tam! – rzekła Anusia. – Poświęcenie robi się dla byle czego! Robi się je przez próżność, przez fałszywy wstyd, przez wzgląd na zwyczaje. Więc poświęcenie ma wprawdzie jednę tylko matkę rodzoną – miłość, ale wiele, wiele macoch!
Pokiwałem głową zdziwiony.
– Moja Anusiu, ty jesteś bardzo zaawansowana w psychologii i bardziej, niż ta panna, która utrzymywała, że to jest nauka o psach. Doprawdy, tracę odwagę jako nauczycie! i staję się zawstydzonym i skromnym…
– To trzeba, żebyś miewał wykłady z katedry! Katedra bardzo dodaje powagi profesorowi.
– Nie, nie! Katedra dodaje wprawdzie powagi, ale przez nią trudniej się przedostaje ten prąd sympatyczny, który powinien łączyć profesora z uczeni… to jest z uczniem każ – dym. Nie chciałbym, moja Anusiu, takiego przedziału między tobą a mną.
– To musisz zrezygnować z powagi.
– Może z olimpijskiej, ale mi zostaje powaga wujowska, która katedry nie potrzebuje.
– Kto wie, czyby na katedrze nie zyskała. Wreszcie niech już bedzie bez katedry. Łatwiej w takim razie zamienić naukę na wyścigi piesze. Chcesz, to spróbujemy zaraz. Kto prędzej dobiegnie do krokieta?… Stawaj tu, koło mnie! Raz, dwa, trzy!
Miała taką rumianą buzie i taki uśmiech rozkoszny, żem, nie namyślając się, popędził jak strzała. Niedaleko altany wpadliśmy oboje na Elizę, która mię zmierzyła takim wzrokiem, że nogi moje stały się naraz jakby z masła. Anusia, wyminąwszy przeszkodę, dobiegła do krokieta, wołając:
– Jeżeli we wszystkich naukach uczennica będzie miała wyższość nad profesorem, to wyjedzie z Michniewa równie ograniczona, jak tu przybyła.
Zaczęliśmy grać w krokieta, ale Eliza stała nad nami, jak zawieszona nad horyzontem chmura, i choć Anusia była zupełnie swobodna, mnie, jakby kto skrzydła podciął. Nie wiem, co to znaczy, że choćby ta trzecia, starsza osoba, miała wszystkie przymioty i cnoty ewangeliczne i towarzyskie, to jest ona nieznośnym ciężarem i uosobieniem niedyskrecyi. Przecie ja nic zdrożnego, nic zakazanego nie chciałem powiedzieć Anusi, ale widocznie te wszystkie przyzwoite, te wszystkie poważne i zupełnie cenzuralne rzeczy, którebym jej był powiedział, miałem ochotę powiedzieć jej na cztery oczy. Tak widocznie było, bo Eliza, pilnująca Anusi, jak smok zaczarowanej księżniczki, drażniła mię i złościła. Z tego powodu dawałem młotkiem takie uderzenia kulom, że toczyły się 7. jednego końca placu krokietowego w drugi, jak szalone, jak postrzelone. Byłem bardzo dobrze wychowanym młodzieńcem, no, po prostu młodzieńcem bez zarzutu, ale prawie jestem pewny, że gdybym sobie nie był przyswoił tej całej kultury, to nie jedno z tych uderzeń młotkiem, które dostawało się kulom, byłoby się dostało Elizie. Ale kultura jest przedewszystkiem nauką hypokryzyi, bo ja nietylko trzymałem młotek zdala od Elizy, ale uśmiechałem się bardzo uprzejmie, ile razy przemówić do mnie raczyła, i zwracałem się w sposób dworski, pełen uwagi ku temu, co z jest ust wychodziło. Bezczelność moja dochodziła nawet do tego stopnia, żem umyślnie prawie ignorował Anusię. Z tego, co się jej tyczyło, istniały niby dla mnie tylko dwie kule z paskami zielonymi, któremi ona grała.
– Gdzie ty jesteś, Anusiu? – mówiłem do dziewczyny pięknej, jak pączek róży, i to miało znaczyć, że szukam kuli z zielonym paskiem, i że jedynie o nią mi chodzi, a o Anusię nic a nic.
Zdaje się, że wkońcu moja taktyka ułagodziła zazdrosnego smoka, że się uspokoił o księżniczkę. Eliza odeszła. Wtedy, nagle język mi się rozwiązał i oczy mi przejrzały. Kule stały mi się pretekstem – a dziewczyna celem.
– Wiesz – rzekła Anusia, – widząc, jak ty te kule roztrącasz i z jaką zajadłością na nie uderzasz, myślę, że nie zawsze dobrze temu, co się na twej drodze znajdzie.
– To mię wzrok twojej stryjenki hypnotyzował do takiej zajadłości.
– Ona tak nienawidzi Bismarcka, a jej wzrok nakazuje siłę przed prawem?
– Siła przed prawem to czasem środek wyborny!
– Ale siła przed zręcznością na nic się nie zdała, mianowicie w krokiecie.
– Może i w życiu?
– Nie wiem.
– Prawda, ty nie wiesz! Ty tak mało musisz wiedzieć o życiu, Anusiu! Ach, to mię nawet zachwyca, że na twoich ustach, w twoich oczach, na twojem czole, napisane jest: "Nie wiem!" To prześliczne słowo: "Nie wiem!… "
– Mogłabym się nie na żarty obrazić za to, coś mi w tej chwili powiedział. Śliczna rzecz, żeby mając lat siedmnaście, powypisywane mieć na całem czole słowo: "Nie wiem". Toś dopiero wydał patent nauczycielski pannie Popelewiczównie!
Miała minkę naprawdę obrażoną, więc począłem ją przepraszać.
– Moja Anusiu, nie obrażaj się, ja doprawdy nie chciałem powiedzieć ci nic przykrego! A może na twojem czole napisane jest co innego i tylko ja czytać nie umiem; może widzę "Nie wiem" tam, gdzie stoi "Wiem".
– Ja mam pamięć doskonałą i na czole mojem powinno stać: "Pamiętam!"Śmiałem się.
– Moja Anusiu, co też ty wygadujesz? Cóż ty możesz pamiętać? kaszkę z mlekiem, którą cię karmiono, gdyś wyszła z niemowlęctwa?
– Jeżeli mi będziesz mówił niegrzeczności, to nie chcę cię ani za wujaszka, ani za nauczyciela.
– Powiedz mi tylko, co ty pamiętasz?
– Pamiętam doskonale daty, nazwiska, reguły gramatyczne… Panna Popelewiczówna wykuła to na mnie doskonale!
– Uspokoiłaś mię zupełnie i przejęłaś mię uznaniem dla twej wiedzy! Było tedy między nami tylko nieporozumienie! Ja mówiłem o życiowem doświadczeniu, a ty mówiłaś o regułach gramatycznych. Wszystko zatem jest w porządku. Mogę się nawet zgodzić na taki napis na twem białem czole: "Nie wiem, choć pamiętam".
– Ale dlaczego ma być: "Nie wiem?" – Mógłbym to określić… no, jakżeby ci to określić? Naprzykład tak, że wszystko to, czego nie wiesz, jest daleko ciekawsze od tego, co wiesz.
– Kiedy ja wiem! – broniła się poważnie Anusia. – Przecie panna Popelewiczówna uważana jest za doskonałą nauczycielkę, a jak ja napiszę ćwiczenie francuskie, to nawet panna Baurin nie ma nic do zarzucenia. Wcale nie tłómaczę z polskiego.
– Gotów jestem przyznać, że piszesz stylem samego Boileau, a myślisz tak logicznie, jak sam Goethe, ale przecie musisz się zgodzić na to, że jest życiowe doświadczenie, którego nie można nabyć, słuchając wykładów panny Popelewiczówny.
– Dlaczego? Wiesz, my czasem, o szarej godzinie, mówimy o rozmaitych rzeczach… o obowiązkach, o zadaniach życiowych, o sumieniu, o odpowiedzialności…
– Anusiu – zawołałem, – to i my będziemy mówili o takich przedmiotach!
– O uczuciach, o miłości, o współczuciu…
– O, to, to, Anusiu, to są dla nas tematy doskonałe!
– Więc widzisz, przy takich rozmowach to się wiele doświadczenia nabywał – Naturalnie, jeżeli panna Popelewiczówna sama je ma.
– Ma się rozumieć, że je ma! Ona była wychowana w klasztorze, a tam katechizował ksiądz Mroczyński, który wymagał wielkiej tkliwości sumienia.
– Wielkiej tkliwości sumienia – powtórzyłem.
– I wielkiej, a ciągłej kontroli nad samym sobą.
– Czekaj-no, Anusiu!… " Wielkiej a ciągłej kontroli nad samym sobą… « Możebym ja tego też potrzebował! Czy w zakres tego wchodzi także kontrola nad swoim językiem?
– Kontrola nad językiem – mówiła poważnie Anusia – kontrola nad uczuciami, nad myślami, nad spojrzeniami…
– I tego także uczyła cię panna Popelewiczówna? Ee, Anusiu, to ja ciebie nie znałem zupełnie! Ty masz życiowe doświadczenie! Czekaj-no, przyjrzę się lepiej twoim oczom i twoim ustom, bo ja, co do tego napisu, to się musiałem grubo omylić! Możebyś mi co powiedziała o kontroli nad spojrzeniami.
– Zaraz ci powiem i musisz uznać, że panna Popelewiczówna ma racyę. Trzeba mieć kontrolę nad spojrzeniami.
Naprzykład spotykasz kalekę odrażającego; musisz zapanować nad wyrazem twego spojrzenia, by temu biedakowi nie okazać wstrętu. Albo, coś w twoim bliźnim jest śmiesznością, której on nie jest winien; twój wzrok nie powinien okazać tego, że śmiech, aż się prosi, żeby się przedostać na usta.
– Żebym był śmiechem, tobym to samo robił.
– Cobyś robił?
– Ażbym się prosił, żeby się dostać do buzi. Anusia spojrzała nieco zdziwiona, a mnie aż dreszcz przeszedł. Aj, żeby mię Eliza słyszała! Czułem, że mię zupełnie poczyna opuszczać owa intuicya tego… co się mówi siedemnastoletniej panience, a czego się jej nie mówi. Spoważniałem nagle.
– Tak, moja Anusiu – rzekłem, – zupełnie cię rozumiem i zupełną słuszność przyznaję pannie Popelewiczównie… jest to wyborna nauczycielka. Ale wiesz, która kontrola ze wszystkich jest najtrudniejsza?
– O, wiem! – zawołała Anusia.
– No, która? Zobaczymy, czy ta sama, co u mnie.
– Kontrola, czy też panowanie nad rumieńcami?
– Czekaj-no, ja dobrze nie rozumiem. Trzeba mi się od ciebie nauczyć, Anusiu! Co to jest panowanie nad rumieńcami?
– I ze śmiechem jest już okropna trudność, bo cię tak czasem złapie, że on panuje, nie ty, ale z rumieńcami to po prostu niema sposobu!
– Aha! Wypływają na policzki i wtedy z policzków robią się prawdziwe jagody. Tylko skosztować.
Anusia ruszyła ramionami.
– Kiedy ty wcale nie umiesz mówić poważnie! – Owszem, owszem, Anusiu, mówmy poważnie!
– Więc ci powiem, że z tymi rumieńcami to istna męka.
– Niechże Bóg broni, żeby ich nie było! Nie lubię panien' anemicznych, w których żyłach płynie blednica!
– Bo widzisz, zawsze się ma troche rumieńców i te nic nie szkodzą, ale są inne, które gdzieś siedzą pod skórą i dopiero wtedy na policzki wychodzą, kiedy są najniepotrzebniejsze! Chciałoby się być bladą, jak trup… nie, właśnie wtedy wyskoczą ci takie płomienie na twarz, że się choć pod ziemię schowaj! A gdy człowiek pomyśli: "Żeby się choć" nie zaczerwienić" oho, to już się jest, jak pons!
– A cóż na to Popelewiczówna?
– Ona także podlega temu i mówi, że to jest niezbadane. I ja tak samo myślę.
– Że niezbadane?
– Tak, bo to niewiadomo dlaczego Pan Bóg dał.
– A ja wybornie wiem, po co Pan Bóg pannom dał rumieńce.