Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powieści niemoralne. Seria 1: obrazki z życia rzeczywistego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieści niemoralne. Seria 1: obrazki z życia rzeczywistego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 354 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Licz­ny sze­reg ka­ret za­jeż­dża przed ko­ściół. Ka­re­ty ele­ganc­kie, lo­ka­je wy­ga­lo­wa­ni na ko­złach; u dwóch ka­ret na­wet strzel­cy z tyłu, – huk i wrza­wa na mo­ście, bo to ślub słyn­nej z pięk­no­ści i wiel­kie­go po­sa­gu pan­ny Na­ta­lii Z…

Przed sa­mym ko­ścio­łem gro­mad­ka stu­den­tów ocze­ku­je z cie­ka­wo­ścią na pań­stwa mło­dych. Wszy­scy zna­li z wi­dze­nia pięk­ną pan­nę Na­ta­lią o wiel­kich, czar­nych oczach, a nie­je­den z tych mło­dych, ma­rzył o niej przez dobę, ile­kroć ją spo­tkał w te­atrze lub na spa­ce­rze. Je­den z nich, zwłasz­cza, ja­sno­wło­sy o bla­dej twa­rzy, pa­trzy z nie­po­ko­jem przed sie­bie i duma… Może li­czy jesz­cze na jaką nie­spo­dzia­ną od­wło­kę ślu­bu. Prze­nik­nął go kol­le­ga zna­ny z dow­ci­pu i śmia­ło­ści, An­drzej, bo na­gle uciął opo­wia­da­nie i za­wo­łał:

– Gdy­by tak Ga­bryś praw­dę po­wie­dział, o czem te­raz my­śli, co?

– My­śli pew­nie o tem, że onby się le­piej do­pa­so­wał do pan­ny Na­ta­lii.

– Zga­dłeś – rzekł znów An­drzej – o tem my­śli, i choć tak ła­god­ny, ży­czy jed­nak w du­szy panu mło­de­mu, żeby go tknę­ła mała apo­plek­syj­ka…

– Daj­że po­kój! – oburk­nął się Ga­bryś.

– Ma­lut­ka, taka tyl­ko, aże­by od­wlec ślub na rok, albo na dwa, a po­tem kto wie?… wszak i Na­po­le­on I, co się wzniósł tak pręd­ko, praw­da?… Pa­trzaj­cie, pa­trzaj­cie – prze­rwał na­gle re­flek­sya, wska­zu­jąc na za­jeż­dża­ją­cy po­wóz, z któ­re­go wy­sko­czy­ło dwóch dan­dy­sów – toż to ten hra­bia, któ­ry tak as­sy­sto­wał pan­nie i w taką za­wsze za­zdrość wpę­dzał Ga­bry­sia…

– Mó­wi­li, że on się z nią oże­ni.

– Hra­bio­wie nie że­nią się z szlach­cian­ka­mi, choć­by naj­bo­gat­sze­mi, chy­ba że sami są goli, a on prze­cież ogrom­nie bo­ga­ty.

– A ten dru­gi, to mło­dy szam­be­lan, słyn­ny z tego, że nic nie mówi, a jesz­cze mniej my­śli. Ho, ho, jaki szyk! pań­stwo Ko­py­ciń­cy z Du­żej Wól­ki ze strzel­cem, a strze­lec z kor­de­la­sem, tyl­ko sy­nal­ka nie­ma.

– Ob­ra­ził się, że go nie chcia­ła pan­na Na­ta­lia, choć taki przy­stoj­ny i tań­czy, jak ba­let­nik.

– Ale też jak ba­let­nik…

– Ho, ho i nie­od­stęp­ny przy wszyst­kich we­se­lach, rau­tach i za­baw­kach wyż­sze­go świa­ta, pan Po­ty­ral­ski.

– Szczę­śli­wy czło­wiek! sam opo­wia­dał mo­je­mu ojcu, że przez cały rok, raz tyl­ko wy­pa­dło mu zjeść obiad w re­stau­ra­cyi. Roz­ry­wa­ją go so­bie.

– A do cze­góż on im przy­dat­ny?

– Do wszyst­kie­go. Chwa­li pa­nią domu, cór­kę, urzą­dze­nie domu, za­ła­twia spra­wun­ki, urzą­dza te­atr ama­tor­ski, tań­czy na czwar­te­go w ka­dry­lu, gra na trze­cie­go z dziad­kiem, wno­si to­a­sty na ro­dzin­nych fet­kach. O! to czło­wiek, co mi­nu­ty cza­su nie tra­ci, i choć nie ma ma­jąt­ku ani żad­ne­go fa­chu, w kie­sze­ni za­wsze pie­niądz ma, za gra­ni­cę jeź­dzi, a w han­dlach bar­dzo go sza­nu­ją.

– A ta ka­re­ta czy­ja?

– Wy­so­kich fi­nan­sów. Pan ban­kier ła­skę robi ojcu pan­ny Na­ta­lii, że go za­szczy­ca swo­ją obec­no­ścią, bo on przy­zwy­cza­jo­ny do naj­wyż­szych ary­sto­kra­tycz­nych sa­lo­nów.

– Ga­dasz, ga­dasz.

– A dla­cze­góż­by nie? Jak­by chciał, toby po­ży­czył każ­de­mu, mówi po fran­cuz­ku do­sko­na­le, każ­dy go po­trze­bu­je, a on ni­ko­go. A ma kto ta­kie ko­nie, a stan­gret ten czy nie wy­glą­da jak lord an­giel­ski? uro­czy­sty, jak­by wiózł ostat­nie­go po­tom­ka So­bie­skich.

Na­gle nad­pły­wa­ją­cy tłum spie­szą­cych na ślub ro­ze­rwał gro­mad­kę. Ga­bryś, ów smęt­ny, zko­rzy­stał z tego i wci­snął się na próg ko­ścio­ła, aże­by raz jesz­cze zaj­rzeć w oczy pan­nie Na­ta­lii.

Bo też ślicz­na ta pan­na Na­ta­lia!

Smu­kła, bla­do­ści ma­to­wej, oczu o wiel­kich czar­nych, po­ry­wa­ją­cych sło­dy­czą i wy­ra­zem ja­kie­goś ła­god­ne­go smut­ku, za­chwy­ca­ła wszyst­kich obej­ściem uj­mu­ją­cem i peł­nem wdzię­ku. Do­mow­ni­cy czci­li ją, jak bó­stwo, zna­jo­mi po­dzi­wia­li i prze­po­wia­da­li świet­ną przy­słość; za­zdro­śni za­zdro­ści­li wię­cej, niż zwy­kle, a oj­ciec jej ko­chał ją tak, jak się ko­cha dziec­ko, któ­re łą­czy jesz­cze ze świa­tem.

Oj­ciec Na­ta­lii pan Z… bar­dzo za­moż­ny oby­wa­tel ziem­ski i ka­pi­ta­li­sta, stra­cił w kil­ka lat po ślu­bie żonę, któ­rą ko­chał bar­dzo, a w kil­ku dal­szych la­tach całą swą ro­dzi­nę, Po­świę­cił się więc cały wy­cho­wa­niu je­dy­nacz­ki.

To, co zo­wie­my wy­cho­wa­niem, ogra­ni­cza­ło się do mo­dle­nia się do niej i za­da­wa­la­nia naj­mniej­sze­go jej ka­pry­su, ale wy­kształ­ce­nie dal jej nie­tyl­ko sta­ran­ne, lecz wy­szu­ka­ne.

Na­ta­lia oprócz grun­tow­nej pod­sta­wy ogól­ne­go ukształ­ce­nia, śpie­wa­ła, jak ar­tyst­ka, mó­wi­ła kil­ko­ma ję­zy­ka­mi i two­rzy­ła… po­ezyę, z któ­rych kil­ka wy­dru­ko­wa­nych bez jej wie­dzy, zy­ska­ło jej pew­ną re­pu­ta­cya w ko­łach to­wa­rzy­skich.

Trud­no mu też było roz­stać się z cór­ką. Naj­lep­szy choć­by mąż, to za­wsze mąż, dla któ­re­go opusz­cza się ojca i dom ro­dzin­ny. Całą jego po­cie­chą było, że znał pana mło­de­go z ojca i dzia­da, a ro­dzi­nę jego, jako gniaz­do cnót oby­wa­tel­skich.

Sam pan mło­dy, Teo­dor W. lat 28, wy­so­ki, bar­czy­sty mło­dzie­niec, przy­stoj­ny w zwy­kłem zna­cze­nia tego sło­wa, ukoń­czyw­szy za­kład agro­no­micz­ny za gra­ni­cą, osiadł na du­żych ro­dzin­nych do­brach i w dwóch la­tach zy­skał już so­bie opi­nią "po­rząd­ne­go" czło­wie­ka, co lek­ko na ży­cie nie pa­trzy.

Z Na­ta­lią po­znaw­szy się na wie­czor­ku tań­cu­ją­cym, hu­lał z nią do upa­dłe­go, a że był we­so­ły, roz­trop­ny, szcze­ry, mod­ne­go pa­ni­cza nie uda­wał, więc się pan­nie od­ra­zu spodo­bał i kie­dy nie­dłu­go po­tem oświad­czył się na­przód ojcu, ten wes­tchnąw­szy, rzekł jed­nak z za­do­wo­le­niem:

– Co do mnie, nic nie mam prze­ciw­ko temu, ale Na­tal­ka roz­strzy­ga.

A Na­tal­ka, po­my­ślaw­szy chwil­kę, po­roz­ma­wiaw­szy z oj­cem, po­ra­dziw­szy się wła­sne­go ser­ca, któ­re biło naj­spo­koj­niej, zde­cy­do­wa­ła się od­dać mu swą rękę. Rze­kła tyl­ko swej przy­ja­ciół­ce, sen­ty­men­tal­nej Ju­lii, któ­ra się obu­rza­ła na to, jak może od­dać rękę bez wiel­kiej mi­ło­ści:

– Moja dro­ga, nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek po­znam to, co ty zo­wiesz wiel­ką mi­ło­ścią, a on po­do­ba mi się, jest szcze­ry, co my­śli, to i mówi, ojcu par­tya się po­do­ba, więc dla­cze­goż mam od­wle­kać?

– Ale dla­cze­góż się tak spie­szyć? – od­par­ła pan­na Ju­lia.

– Ani się spie­szę, ani od­wle­kam, tak po­dob­no dzie­je się na świe­cie; oj­ciec po­mi­mo, że chciał­by, abym z nim za­wsze była, wi­dzę, że ucie­szo­ny z Teo­do­ra; zresz­tą szczę­ścia nie wy­obra­żam so­bie w ogó­le w mał­żeń­stwie, ale in­a­czej być nie może. Ci wszy­scy, któ­rzy mnie za­wsze ota­cza­li, albo mnie znu­dzi­li, albo zda­wa­ło mi się, że nie usza­nu­ją mo­je­go uspo­so­bie­nia.

I oto dla­cze­go bez wzru­sze­nia, ale i bez wstrę­tu, chłod­no lecz i po­waż­nie, zde­cy­do­wa­ła się pan­na Na­ta­lia zo­stać mę­żat­ką.

We dwa dni po wy­staw­nem i hucz­nem we­se­lu, na któ­rem oj­ciec spła­kał się rzew­ne­mi łza­mi, a że­gnał się z cór­ką tak, jak­by prze­czu­wał, że jej wię­cej nie zo­ba­czy – na któ­rem do­syć po­wie­dzieć, to­a­stów tyle pra­wie było, ile bu­te­lek szam­pań­skie­go – no­wo­żeń­cy wy­je­cha­li do dóbr pana mło­de­go.

Mio­do­wych mie­się­cy było tyl­ko dwa – w trze­cim za­uwa­ży­ła cią­gle bar­dzo chłod­na pani Na­ta­lia, że mąż jej jest wpraw­dzie szcze­rym, ta­kim, jak jej się wy­da­wał przed ślu­bem, ale tro­chę za­nad­to, gdyż wo­la­ła­by nie­sły­sząc wie­lu jego kon­fi­den­cyj, że mówi to, co my­śli, ale my­śli bar­dzo po­zio­mo i nud­no – prak­tycz­nie, że je i pije za dużo, i ze zbyt wiel­kiem za­mi­ło­wa­niem, że poza ro­bie­niem ma­jąt­ku i wy­go­da­mi, nie wie­le go co na świe­cie ob­cho­dzi, że czy­tać nie lubi, ani na­wet słu­chać jej śpie­wu, cho­ciaż jej tego nie na­ga­nia, na­resz­cie, że za­czy­na jej "dzia­łać na ner­wy."

Za­czę­ły się ma­leń­kie róż­ni­ce w zda­niu, prze­mie­nio­ne nie­dłu­go w nie­du­że sprzecz­ki, skut­kiem któ­rych ona do­szła do prze­ko­na­nia, że mał­żen­stwo nie jest rze­czą obo­jęt­ną, i że kto wie, co jej gro­zi w przy­szło­ści.

On tro­chę póź­niej mó­wił na­przód sam do sie­bie, a po­tem do swo­jej naj­bliż­szej ro­dzi­ny, że lęka się, "iż się ze sobą nie do­bra­li. "

Po kil­ku zno­wu mie­sią­cach, drob­ne sprzecz­ki prze­szły w kil­ka drob­nych scen, po­czem obo­je tyl­ko dla de­co­rum przy lu­dziach mó­wi­li do sie­bie, zresz­tą uni­ka­jąc się sta­ran­nie.

Na ich szczę­ście czy nie­szczę­ście, uro­dzi­ła sio im có­recz­ka, co ich za­miast zbli­żyć, bar­dziej jesz­cze roz­dzie­li­ło, ona al­bo­wiem, od­daw­szy się cał­kiem dzie­cię­ciu, za­po­mnieć chcia­ła zu­peł­nie, że ma męża, on zaś, lubo na nią co­raz bar­dziej roz­draż­nio­ny, przez wzgląd jed­nak na dziec­ko mil­czał.

Po­ży­cie sta­wa­ło się co­raz nie­zno­śniej­szem. Wstrzy­my­wa­li się wpraw­dzie od sprzecz­ki i scen, ato­li wza­jem­na nie­chęć do­szła, do tego stop­nia, że miesz­ka­nie pod jed­nym da­chem wy­da­wa­ło się oboj­gu nie­zno­śną męką. Po­trze­ba było raz skoń­czyć, w tym celu wy­bie­ra­ła się pani Na­ta­lia do swe­go ojca po radę i opie­kę. Oj­ciec miał uło­żyć wa­run­ki se­pe­ra­cyi do­bro­wol­nej, oraz pod­sta­wy kie­row­nic­twa i wy­cho­wa­nia có­recz­ki.

Po­wóz stał za­przę­żo­ny przed gan­kiem, pani Na­ta­lia mia­ła się już że­gnać z za­chmu­rzo­nym mał­żon­kiem, gdy na­gle po­sła­niec na spie­nio­nym ko­nia przy­wiózł szta­fe­tę.

Po­rwa­ła ją jak­by prze­czu­ciem tknię­ta pani domu i za­le­d­wie rzu­ci­ła na nią okiem, pa­dła ze­mdlo­na.

Szta­fe­ta do­no­si­ła o na­głej śmier­ci ojca.

Za­drga­ło su­mie­nie w panu Teo­do­rze; czu­lej, niż kie­dy­kol­wiek zbli­żył się do żony. I ona tak­że po­sta­no­wi­ła prze­zwy­cię­żyć wstręt swój i choć­by przez cier­pie­nie dojść do rów­no­wa­gi i zo­stać do­brą mał­żon­ką i mat­ką.

Chwa­leb­ne te usi­ło­wa­nia trwa­ły rok prze­szło. Obo­je szcze­rze chcie­li się po­pra­wić, uprze­dze­nia wza­jem­ne stłu­mić, a gdy­by na­wet to było moż­li­we… jesz­cze po­ko­chać się. Lecz czy było to moż­li­wem?

Nie zga­dza­ły się ani ich cha­rak­te­ry i tem­pe­ra­men­ta, ani ich prze­szłość i wy­cho­wa­nie. Co dla nie­go było mi­łem, jej wy­da­wa­ło się szorst­kiem i or­dy­nar­nem, co jemu wy­da­wa­ło się na­tu­ral­nem i zwy­kłem, jej zda­wa­ło się nie­de­li­kat­no­ścią lub bra­kiem wy­cho­wa­nia; – ona lu­bia­ła zaj­mo­wać się li­te­ra­tu­rą i sztu­ką, on lu­bił tyl­ko ko­nie, strzel­bę, po­ga­węd­kę wrzaw­li­wą z są­sia­da­mi i go­spo­dar­kę. Ona chcia­ła miesz­kać przez zimę w mie­ście, on naj­szczę­śliw­szy czuł się na wsi, ona lu­bi­ła wy­da­wać dużo na ob­ra­zy i róż­ne cac­ka ar­ty­stycz­ne, on tyl­ko na młoc­kar­nię i do­brą staj­nię.

Có­recz­ka jesz­cze była zbyt małą, aże­by tro­ska o jej wy­cho­wa­nie mo­gła ich po­jed­nać. Po­trze­ba więc było – roz­stać się, póki moż­na było, bez za­wzię­tych gnie­wów i bez zgor­sze­nia.

Roz­sta­li się – ona za­miesz­ka­ła w ulu­bio­nem przez sie­bie mie­ście, on a sie­bie na wsi.

Do­cho­dy z jej wła­sne­go ma­jąt­ku i ren­ta jaką jej prócz tego wy­pła­cać przy­rzekł, wy­star­cza­ły na ży­cie wy­kwint­ne, na pro­wa­dze­nie domu na po­kaź­ną sto­pę.

W ta­kich wy­pad­kach znaj­dzie się za­wsze ja­kaś ciot­ka opie­kun­ka; zna­la­zła ją też Na­ta­lia w oso­bie da­le­kiej ku­zyn­ki mat­ki, Fran­cuz­ki z po­cho­dze­nia, a tyl­ko oże­nio­nej i owdo­wia­łej w Pol­sce, i z nią, oraz z có­recz­ką, za­miesz­ka­ła w War­sza­wie.

Pani Na­ta­lia po­sta­no­wi­ła nie przyj­mo­wać u sie­bie i nie by­wać nig­dzie, chy­ba u kil­ku krew­nych.

Dla lu­dzi ob­my­śli­ła for­muł­kę, któ­rej nie zmie­nia­ła, a mia­no­wi­cie, że cza­so­wo miesz­ka w mie­ście dla wzglę­dów zdro­wia wą­tłej có­recz­ki.

Po­wrót wszak­że do mia­sta, owej słyn­nej i uwiel­bia­nej nie­gdyś pan­ny Na­ta­lii, na­ro­bił od­ra­zu ogrom­nej wrza­wy, a gdy się do­wie­dzia­no, że przy­je­cha­ła bez męża i bez nie­go dłuż­szy czas za­ba­wi, za­czę­ły się sztur­my nie na żar­ty do jej her­me­tycz­nie za­mknię­tych drzwi. Daw­ni wiel­bi­cie­le i przy­ja­cie­le domu, skła­da­li swo­je wi­zy­ty na­tar­czy­wie, ale od­cho­dzi­li z kwit­kiem.

Wnet też sprzyk­szy­li so­bie wszy­scy to za­mknię­cie się jej i dali jej za wy­gra­nę.

Jed­na tyl­ko pani Mar­mon – owa ciot­ka – nie da­wa­ła za wy­gra­nę, tłu­ma­cząc jej, że ta­kie ze­rwa­nie z ludź­mi, prę­dzej czy póź­niej sprzyk­szyć jej się musi, że więc po­tem po­wrót do sto­sun­ków ze świa­tem, bę­dzie trud­niej­szy i dziw­niej­szy.

Nic nie po­mo­gło. Pani Na­ta­lia zo­sta­ła nie­ubła­ga­ną, a pani Mar­mon, lu­bią­ca się ba­wić po­mi­mo 50 lat, zmu­szo­ną była kłaść się do łóż­ka o dzie­sią­tej i ca­łe­mi wie­czo­ra­mi czy­tać Zolę lub słu­chać śpie­wu Na­ta­lii, co osta­tecz­nie wy­da­ło jej się roz­pacz­li­wie mo­no­ton­nem.

Pani Na­ta­lia śpie­wa­ła bo­wiem jesz­cze – przez wspo­mnie­nie pierw­szej mło­do­ści, oraz cza­sów, w któ­rych wszy­scy bła­ga­li ją na klęcz­kach o piosn­kę, a je­den mło­dzie­niec… oh! cze­muż nim wzgar­dzi­ła! – wpa­dał w eks­ta­zę ile­kroć ją sły­szał, a raz na­wet i ze­mdlał. Jej te eks­ta­zy i omdle­nia wy­da­wa­ły się znie­wie­ścia­ło­ścią, nie­god­ną "pana świa­ta" i od­tąd nie mo­gła pa­trzeć bez śmie­chu na eks­ta­tycz­ne­go pana Ka­mi­la.

Zro­zu­miał to wte­dy pan Ka­mil i po­że­gnał ją "na wie­ki. " Wpraw­dzie w kil­ka mie­się­cy po­tem, mi­gnął jej się przed oczy­ma cień jego w ko­ście­le pod­czas ślu­bu, ale po­tem już go nie wi­dzia­ła i kto wie, czy żyje "bied­ny. "

Ach jak­że uka­ra­ną jest dzi­siaj za po­gar­dę wiel­kie­go uczu­cia: Gdy­by mąż jej choć tro­chę był tak uczu­cio­wym, jak pan Ka­mil, kto wie!…

Pew­ne­go wie­czo­ru – pani Mar­mon po­szła na ope­ret­kę do te­atru, a có­recz­ka spa­ła od­daw­na – Na­ta­lia, le­żąc na oto­ma­nie, przy­po­mnia­ła so­bie świet­ne cza­sy swo­ich try­um­fów, tłu­my mło­dzie­ży na każ­dym balu, czy­cha­ją­cych na każ­de jej spoj­rze­nie, za­zdro­sne słów­ka przy­ja­ció­łek i ich ma­tek, pe­łen mi­ło­ści wzrok ojca, roz­ko­szu­ją­ce­go się swo­ją je­dy­nacz­ką…

Jak­że wte­dy było jej bło­go na świe­cie, a ona zrze­kła się wszyst­kie­go na­gle i tak pręd­ko, dla cze­go? Dziś sama nie­ro­zu­mie dla cze­go, wie dziś tyl­ko dla kogo? Czyż mąż jej nie mógł wzdy­chać lat kil­ka i drę­czyć się za­zdro­ścią? Jak­że­by chęt­nie dziś za­zdro­ścią udrę­czyć go chcia­ła!

Wtem po­sły­sza­ła głos dzwon­ka, a wkrót­ce po­tem przy­niósł słu­żą­cy bi­let wi­zy­to­wy. Na­ta­lia prze­czy­taw­szy, o mało w glos nie krzyk­nę­ła, po­czem ze­rwaw­szy się szyb­ko, po­pra­wi­ła so­bie wło­sy przed lu­strem i za­wo­ła­ła go­rącz­ko­wo: "po­proś. "

– On tu! – szep­nę­ła nie­zmier­nie zdzi­wio­na i wzru­szo­na.

Za chwi­lę wszedł męż­czy­zna lat trzy­dzie­sta kil­ku, blon­dyn pło­wy, o wiel­kich, mdłych nie­bie­skich oczach, wło­sach za­fry­zo­wa­nych po baj­ro­now­sku. Po­stą­piw­szy kil­ka kro­ków, rze­ki:

– Prze­bacz pani…

Na­ta­lia wy­cią­gnę­ła doń obie ręce, mó­wiąc:

– Pan tul.

– Dziś przy­je­cha­łem i do­wie­dziaw­szy się o pani po­by­cie, od­wa­ży­łem się przy­po­mnieć pani, pro­szę mi prze­ba­czyć…

– Prze­ba­czam, daw­ny przy­ja­cie­lu, sia­daj.

I za­pro­si­ła obok sie­bie na ot­to­man­ce… pana Ka­mil­la.

– Mów pan, co ro­bisz, gdzie… miesz­kasz, czyś się oże­nił?

– Ja oże­nić się – za­wo­łał z wy­rzu­tem gło­sem szcze­rym, wzru­szo­nym – wszak pani wie… ja… nig­dy się nie oże­nię… przy­sią­głem!…

– Komu? – roz­śmia­ła się przy­jem­nie.

– So­bie… Wte­dy, gdym pa­nią po­że­gnał na wie­ki…

– A wi­dzisz pan, że nie na wie­ki, et il ne faut ju­rer de rien.

– Nie my­śla­łem nig­dy, aże­byś pani tak pręd­ko… tak pręd­ko…

– Co tak pręd­ko?

– Roz­cza­ro­wa­ła się… a ra­czej by­łem tego pew­ny, bo męża pani zna­łem. Prak­tycz­ny to go­spo­darz, zdro­wy i ru­basz­ny męż­czy­zna, ale…

– Pa­nie!…

– O prze­bacz dro­ga pani! – jęk­nął eks­ta­tycz­ny pan Ka­mil, spu­ściw­szy gło­wę na pier­si w spo­sób naj­ro­man­tycz­niej­szy.

Pani Na­ta­lia prze­ba­czy­ła mu… Mięk­kość, eks­ta­za, rzew­ność i sen­ty­men­tal­ność pana Ka – mila za­chwy­ca­ły ją te­raz po szorst­ko­ści, ru­basz­no­ści i zbyt­niej swo­bo­dzie mał­żon­ka.

I od­tąd stał się pan Ka­mil co­dzien­nym i nie­od­stęp­nym go­ściem.

Pani Ma­mon jed­nak nie po­do­bał się on wca­le; ona lu­bi­ła we­so­łość i śmie­chy, a on jesz­cze cią­głe po­pła­ki­wał po ką­tach, choć praw­dę mó­wiąc, nie miał do tego naj­mniej­sze­go po­wo­du.

We­so­ła ciot­ka cho­dzi­ła co­dzień do te­atru, có­recz­ka ba­wi­ła się w swo­im po­ko­ju, a pani Na­ta­lia śpie­wa­ła co­raz wię­cej, pan Ka­mil zaś wsłu­chi­wał się z za­chwy­tem, któ­re­go mu już nikt nie po­czy­ty­wał za śmiesz­ność.

Po kil­ku jed­nak mie­sią­cach pani Na­ta­lia sie­dząc rano przed to­a­le­tą, z wes­tchnie­niem nu­dów po­my­śla­ła o wie­czor­nej wi­zy­cie pana Ka­mi­la. Na­pła­ka­ła się z nim, na­zwie­rza­ła, na­skar­ży­la na rnę­ża, któ­ry jej tak "dzia­łał na ner­wy, " ale zba­daw­szy stan swe­go ser­ca, su­mien­nie prze­ko­na­ła się, że ono nie wzru­szo­ne, jak przed­tem.

Pan Ka­mil był dla niej re­ak­cya prze­ciw ty­rań­stwu męża, przy­po­mnie­niem świet­nych chwil, try­um­fów pa­nień­skich, re­zer­wo­arem, w któ­ry prze­le­wa­ła swo­je żale praw­dzi­we i uro­jo­ne, ale gdy już wy­la­ła wszyst­kie swo­je żale, re­zer­wo­ar ten nu­dził ją, a co go­rzej, (mo­ra­li­sta rzekł­by co le­piej) wy­da­wał się jej tak śmiesz­nym, jak daw­niej. A po­nie­waż była ko­bie­tą szyb­kich po­sta­no­wień, wiec nie­ba­wem znie­wo­li­ła pana Ka­mi­la, że zno­wu za­łza­wio­ny po­że­gnał ją "na wie­ki. "

Pierw­sza ta pró­ba zo­sta­wi­ła jej nie­smak i drę­czy­ła ją, jak wy­rzut su­mie­nia.

Do­bro­wol­ne swe wdo­wień­stwo prze­ry­wać tak try­wial­nie z ta­kim pa­nem Ka­mi­lem, któ­re­go prze­cie pan­ną jesz­cze oce­ni­ła, jak na­le­ży! Ża­łu­jąc i za­sta­na­wia­jąc się nad przy­czy­ną swej omył­ki, do­szła do prze­ko­na­nia, że było nią od­osob­nie­nie od świa­ta, osa­mot­nie­nie, w któ­rem pierw­szy lep­szy wy­dał się jej do­sko­na­ło­ścią.

Aże­by się już nie my­lić, a przy­tem ro­ze­rwać, głów­nie zaś może, aże­by za­głu­szyć wy­rzut su­mie­nia, za­czę­ła, by­wać w do­mach wszyst­kich daw­nych zna­jo­mych. Na­tu­ral­nie że i swój dom go­ścin­nie otwar­ła.

Daw­ni zna­jo­mi po­śpie­szy­li, a nowi jesz­cze skwa­pli­wiej od daw­nych.

Wa­bi­ła ich pięk­na, mło­da ko­bie­ta, oto­czo­na pew­ną ta­jem­ni­cą, wy­staw­ne przy­ję­cie i swo­bod­niej­sza z na­tu­ry rze­czy, niż gdzie­in­dziej, za­ba­wa.

Mło­dzież szcze­gól­niej do­bi­ja­ła się o przy­stęp. Zni­kła lek­ka chmur­ka me­lan­cho­lii na czo­le pani Na­ta­lii i po­raz pierw­szy w ży­ciu przy­zna­ła się przed ciot­ką, że za­czy­na poj­mo­wać do­brą stro­nę ży­cia, a przedew­szyst­kiem, że się bawi praw­dzi­wie.

Z męż­czyzn od­wie­dza­ją­cych jej sa­lon, zwłasz­cza w dniach rau­tów, cie­ka­wił ją pan Gu­staw X… męż­czy­zna trzy­dzie­sto­kil­ku­let­ni, cie­szą­cy się sła­wą uta­len­to­wa­ne­go po­wie­ścio­pi­sa­rza.

Za­zwy­czaj był mil­czą­cym, cza­sa­mi na­wet po­nu­rym, w obej­ściu z nią nie­śmia­łym, lecz oczy jego sza­re pa­trzy­ły na nią czę­sto z za­my­śle­niem, któ­re ją mię­sza­ło.

Na mar­mu­ro­wem jego czo­le czy­ta­ła cały świat my­śli i po­sta­ci, któ­rym nadać ży­cie, kto wie… czy nie od niej za­le­ża­ło.

Dreszcz roz­ko­szy prze­ni­kał ją, gdy po­my­śla­ła, że stać­by się mo­gła dlań na­tchnie­niem, że kie­dyś bio­gra­fo­wie śle­dzi­li­by w le­gen­dach i po­da­niach, każ­de jej sło­wo wy­rze­czo­ne do nie­go, sło­wo, w któ­rem­by szu­ka­li pierw­sze­go za­rod­ka póź­niej­szej kre­acyi.

Co so­bie my­ślał pan Gu­staw, tego nie wie­my, praw­do­po­dob­nie śle­dził w nej wzo­ru do jed­ne­go ze swych utwo­rów, lecz to było fak­tem, że się mi­mo­wo­li szu­kać za­czę­li i od­ga­dy­wać jak re­bus, trud­ny do roz­wią­za­nia.

Pan Gu­staw za­wsze mó­wił mało, do­po­wia­da­jąc wzro­kiem to, co buj­na jej fan­ta­zya za­ma­rzy­ła; słu­chał jed­nak z wi­docz­nem za­do­wo­le­niem roz­po­ety­zo­wa­nej i spo­wia­da­ją­cej się ze swych róż­nych aspi­ra­cyj, pani Na­ta­lii.

Wkrót­ce na­tłok go­ści stał się im nie­zno­śnym. Za­pra­gnę­li częst­sze­go wi­dy­wa­nia w jak naj – ni­niej­szem oto­cze­niu. Na­ta­lia zna­ła już te­raz trzy pla­ny jego przy­szłych po­wie­ści i z dumą, któ­rej nie si­li­ła się uta­ić, udzie­la­ła mu swo­ich uwag i spo­strze­żeń, przyj­mo­wa­nych z wi­docz­ną po­błaż­li­wo­ścią.

Pew­ne­go wie­czo­ru, gdy jej krót­kie­mi sło­wa­mi okre­ślał cha­rak­ter głów­nej he­ro­iny, po­zna­ła sie­bie i po­bladł­szy ze wzru­sze­nia, wpa­trzy­ła się w nie­go z ta­kim za­chwy­tem, że pan Gu­staw stał się na­gle roz­mow­nym i oży­wio­nym.

Na­za­jutrz uło­ży­li so­bie nowy plan ży­cia. Wię­cej spo­ko­ju i od­osob­nie­nia, mniej sty­ka­nia się z tym po­wierz­chow­nym świa­tem i jego bła­host­ka­mi.

Pani Mar­mon, któ­rej nie­daw­ny zwrot Na­ta­lii stał się wła­ści­wym ży­wio­łem, gdyż lu­bi­ła na­de­wszyst­ko ruch, wrza­wę i we­so­łość to­wa­rzy­ską, te­raz zno­wu ra­to­wać się mu­sia­ła cho­dze­niem do te­atru. Chcia­ła prze­strzedz swo­ję ku­zyn­kę, ale już po­zna­ła sa­mo­wol­ny i ka­pry­śny jej cha­rak­ter. Wie­dzia­ła, że Na­ta­lia lubi wy­pić pu­har do dna, cho­ciaż­by prze­czu­wa­ła go­rycz na spo­dzie za­war­tą.

Lecz jesz­cze w tej chwi­li da­le­ką była do go­ry­czy. Gu­staw cza­ro­wał ją swo­ją wyż­szo­ścią, siłą cha­rak­te­ru, wy­ma­ga­ją­cą od niej po na­po­le­oń­sku zro­bie­nia lub nie zro­bie­nia tego lub owe­go. Im­po­no­wał jej obej­ściem i sło­wem. Cie­szy­ła się, że zna­la­zła w nim "pana, " gdy do­tych­czas w mężu wi­dzia­ła tyl­ko eko­no­ma, a w panu Ka­mi­lu ma­zga­ja.

Ta­lent Gu­sta­wa, jego ol­brzy­mia duma w ob­co­wa­niu z ludź­mi, jego po­gar­da świa­ta i obo­jęt­ność dla wszyst­kie­go, co nie do­ty­czy­ło jego wła­snej oso­by, ośle­pia­ły ją, jak słoń­ce… Sta­ła się w obec nie­go ma­lucz­ką, po­kor­niut­ką, wpa­trzo­ną i wsłu­cha­ną w jego ski­nie­nie i czu­ła się przy­tem szczę­śli­wą, jak nig­dy… przez czte­ry mie­sią­ce.

W cią­gu czwar­te­go mie­sią­ca, draż­ni­ła ją wpraw­dzie jego szorst­kość, kto­rą jesz­cze uwa­ża­ła za wyż­szość, za­bo­la­ła nie­raz obo­jęt­ność co do niej sa­mej, któ­rą wpraw­dzie uwa­ża­ła jesz­cze za ar­ty­stycz­ne sku­pie­nie ta­len­tu, draż­ni­ło wresz­cie szy­der­stwo z jej drob­nych ko­bie­cych sła­bo­ści i ułom­no­ści, któ­re wpraw­dzie uwa­ża­ła jesz­cze za wznie­sie­nie się du­cha nad świat po­zio­my i płyt­ki, ale ci­cha­czem, gdy się zna­la­zła samą, na łzy jej się zbie­ra­ło. Zda­wa­ło się jej, że czło­wiek taki wy­peł­niw­szy jej du­cha, za­do­wol­ni i jej du­szę. Tym­cza­sem duch jej na­sy­cił się, roz­sze­rzył, spo­waż­niał, ale du­sza czu­lą się znę­ka­ną, smut­ną i opusz­czo­ną, jak daw­niej.

Zna­ła już te­raz pięć pla­nów jego przy­szłych po­wie­ści i wszyst­kie he­ro­iny, wie­dzia­ła – z jego wy­znań – że to, co te­raz na­pi­sze, prze­wyż­szy wszyst­ko, co było do­tąd w li­te­ra­tu­rze pol­skiej i ob­cej, ale już nie do­zna­wa­ła tych świę­tych dresz­czów za­chwy­tu, co przed­tem, a cza­sa­mi sa­dzi­ła, że gdy­by on tro­chę wię­cej za­jął się jej cier­pie­nia­mi i smut­kiem, to oprócz za­chwy­tu czu­ła­by nie­ogra­ni­czo­ną wdzięcz­ność.

Ato­li p. Gu­sta­wo­wi ani w my­śli nie po­sta­ły drob­ne jej udrę­cze­nia i co­raz czę­strze za­my­śle­nia, aż gdy je raz do­strzegł, obu­rzo­ny, że może my­śleć w jego obec­no­ści o czemś in­nem, a nie o nim i jego kom­po­zy­cy­ach, nie ża­ło­wał, su­ro­wych, ostrych na­wet słów na­po­mnie­nia.

Uko­rzo­na Na­ta­lia przy­rze­kła po­pra­wę, ale za­my­śla­ła się co­raz smut­niej i co­raz czę­ściej. Zdzi­wio­ny jej nie­sfor­no­ścią Gu­staw, za­żą­dał su­ro­wej spo­wie­dzi, wy­wo­łał ją na­wet swą gwał­tow­no­ścią. Spo­wiedź była szcze­rą, mię­sza­ły się z nią tu i owdzie wy­rzut, ci­cha skar­ga, nie dość ukry­ty żal. Wy­rzu­ty, skar­gi jemu! jemu, któ­ry naj­lep­szą część swe­go cza­su po­świę­cił jej, któ­ry ją wta­jem­ni­czał tak mo­zol­nie w du­cho­wy pro­ces swo­ich utwo­rów! Nie­wdzięcz­na! – za­wo­łał bla­dy z gnie­wu i od­szedł, zmie­rzyw­szy ją od stóp do gło­wy z po­gar­dą.

Na­za­jutrz jed­nak po­wró­cił udo­bru­cha­ny. Su­ro­wy pan miał chwi­le przy­stę­pu i ła­god­no­ści.

Tego dnia wła­śnie trzy sta­re de­wot­ki przy­się­ga­ły mu, że śpią z jego po­wie­ścia­mi i to do­da­ło mu hu­mo­ru. Chciał na­wet po­gła­skać po twa­rzy pa­nią Na­ta­lią, ale o dzi­wy – ona od­su­nę­ła się z nie­chę­cią i na co­raz czul­sze jego ode­zwy, od­po­wia­da­ła co­raz bar­dziej lo­do­wa­tem za­cho­wa­niem się.

P. Gu­staw przy­zwy­cza­ił się już do pani Na­ta­lii. Co­dzien­nie by­wał tu i za­sta­wał jak gdy­by stół re­gu­lar­nie na­kry­ty: ubó­stwie­nie i za­chwyt, nie chciał więc na­gle stra­cić tego wszyst­kie­go. Zmiękł i gło­sem p ro­fon­do wy­re­cy­to­wał cały mo­no­log z jed­nej z naj­bliż­szych swych po­wie­ści. Nic nie po­mo­gło. Pani Na­ta­lia za­miast się roz­rzew­nić, pa­trza­ła na nie­go z nie­ma­łem zdzi­wie­niem. Ani wie­dział, że za każ­dem sło­wem scho­dzi w jej oczach z pie­de­sta­łu, na któ­rym po­sta­wi­ła go jej wy­obraź­nia.

Po­wró­cił do domu nie­za­do­wo­lo­ny, gdy prze­ciw­nie pani Na­ta­lia, któ­ra do­tych­czas po­pła­ki­wa­ła czę­sto, z po­go­dą na czo­le, spać się po­ło­ży­ła. Że zaś na­by­ła pew­nej wpra­wy w po­że­gna­niach, więc ani się spo­dzie­wał bied­ny pan Gu­staw, gdy otrzy­mał list ła­twy do zro­zu­mie­nia. Co zaś go­rzej, że przy­znać mu­siał, iż na­pi­sa­ny jest z praw­dzi­wym ta­len­tem, i że kto wie na­wet, czy kie­dy ta ko­bie­ta nie sta­nie się jego ry­wal­ką na polu li­te­ra­tu­ry po­wie­ścio­wej.

Pa­nią Mar­mon, sie­dzą­cą w kil­ka dni po­tem z Na­ta­lią przy śnia­da­niu, ucie­szy­ła jej go­rącz­ko­wa może tro­chę we­so­łość i nowe rwa­nie się do świa­ta.

Było to jej na rękę, gdyż i te­atr nu­dził ją już po tro­sze, ale nie mo­gła wstrzy­mać się od po­wie­dze­nia jej z lek­ką iro­nią.

– Moja Na­tal­ciu – wi­dzę, że je­steś już przy dru­gim eta­pie. Oj wierz mi, że męż­czyź­ni nie war­ci tego, aże­by­śmy dla nich po­świę­ca­ły naj­błah­szą na­wet roz­ryw­kę.

Pani Na­ta­lia po­trzą­sną­ła gło­wą i od­rze­kła spo­koj­nie:

– Wiem o tem.

– Póty po­kor­ni, póki się ko­cha­ją, póki nie­pew­ni wza­jem­no­ści…

– Al­boż się kie­dy ko­cha­ją!… ale cio­ciu, po­je­dzie­my dziś na wy­ści­gi.

Pani Mar­mon aż kla­snę­ła w ręce z ra­do­ści.

– Tak cię lu­bię – za­wo­ła­ła – ba­wić się, uży­wać mło­do­ści, zmar­twie­nia przyj­mo­wać obo­jęt­nie tak, jak ja, kto­ra ich prze­cie mia­łam wię­cej od cie­bie, bo mąż mój bez ma­jąt­ku, źyć mi ka­zał tyl­ko ze swej pen­syi urzęd­ni­czej. Gdy się tak ze­sta­rze­jesz Na­tal­ciu, jak ja, prze­ko­nasz się, ie każ­dy smu­tek, któ­re­mu się pod­da­je­my, jest wy­rwa­ną nie­po­wrot­nie kart­ką z ży­cia. Za­wsze trze­ba wy­na­leźć do­brą stro­nę w zmar­twie­niu i tro­sce, wie­rzaj mi i tyl­ko po­słu­chaj mnie raz…

– Spro­bó­ję – ale à pro­pos, weź­mie­my ze sobą i Ma­nię.

– A to po co brać ta­kie ma­leń­stwo? Al­boż jej tu źle z Ger­tru­dą? A to­bie po co ta ma­ni­fe­sta­cya ma­cie­rzyń­stwa?

Pani Na­ta­lia usłu­cha­ła. Ma­nia zo­sta­ią jak zwy­kle z Ger­tru­dą, a obie pa­nie po­je­cha­ły na wy­ści­gi.

Na wy­ści­gach oto­czył je rój mło­dzie­ży.

Pani Na­ta­lia była tak roz­pro­mie­nio­ną, ta­kim bla­skiem ja­śnia­ła twarz jej pięk­na, że mło­dzież nie pa­trza­ła na­wet na wy­ści­gi z prze­szko­da­mi, tyl­ko na nią. Mię­dzy in­ny­mi głów­nie za­ga­piał sie w niej pan Ja­nusz ex-hu­zar, a obec­nie trzy­mą­ją­cy dużą dzier­ża­wę pod War­sza­wą. Ale za­ga­piał się by­najm­niej nie sen­ty­men­tal­nie.

Za­głę­biał się w jej oczach śmia­ło, żar­ci­ki sy­pał, jak z rę­ka­wa, uka­zu­jąc sze­reg bia­łych, zdro­wych zę­bów, któ­re ład­nie od­bi­ja­ły od śnia­dej twa­rzy, nie­bie­skich oczu i gę­stej jak las, czu­pry­ny. Żar­ci­ki jego może nie od­zna­cza­ły się wy­kwin­tem sa­lo­no­wem, ale pły­nę­ły z prze­ko­na­nia, a okra­szo­ne śmie­chem szcze­rym, wy­da­ły się od­ra­zu pani Na­ta­lii zna­mie­niem zdro­wej i pro­stej na­tu­ry. A tej te­raz po twar­dej lek­cyi z Gu­sta­wem, po­żą­da­ła przedew­szyst­kiem. Za­nad­to zmę­czy­ło ją po­przed­nie na­prę­że­nie du­cha, bu­ja­nie wy­obraź­nią w za­mglo­nych sfe­rach, aby te­raz zno­wu nie za­pra­gnąć re­ak­cyi w pro­stej i cho­ciaż­by zwy­czaj­nej na­tu­rze. Zresz­tą od­ra­zu przy­znać mu­sia­ła, że pan Ja­nusz to, co w po­spo­li­tem zna­cze­niu na­zy­wa­my "przy­stoj­no­ścią" po­sia­dał w ca­łej na­tu­rze tego sło­wa.

Nie ma wpraw­dzie sze­ro­kie­go, mar­mu­ro­we­go czo­ła Gu­sta­wa, ani za­mglo­nych oczu Ka­mi­la, gdyż ma czo­ło niz­kie, a oczy choć nie­bie­skie, lecz bez głęb­sze­go wy­ra­zu, za to jed­nak las jego wło­sów za­ćmie­wał zwy­cięz­ko je­dwa­bi­stą rzad­kość ufry­zo­wa­nych wło­sów Ka­mi­la – i wi­docz­nie już ry­su­ją­cą się ły­si­nę Gu­sta­wa. A zęby Ja­nu­sza? Ta­kich zę­bów już na­wet na ob­sta­lu­nek dziś nie kupi.Śmia­ła się więc ser­decz­nie z jego aneg­dot, za­trzy­my­wa­ła dłu­żej wzrok swój na nim, a gdy na­gle prze­mknął się obok niej po­sęp­ny i su­ro­wy Gu­staw, za­le­d­wo lek­ko uchy­li­ła przed nim gło­wy.

Gu­staw zgrzyt­nął zę­ba­mi, któ­rych już w po­ło­wie nie miał tyle, co Ja­nusz, i sta­nął nie­opo­dal, ci­ska­jąc na wia­ro­łom­ną pio­ru­na­mi swych ogni­stych oczu, nie­ste­ty jed­nak tak da­le­ce bez żad­ne­go skut­ku, że z koń­cem wy­ści­gów, pani Na­ta­lia wsia­dła do po­wo­zu z ciot­ką, a z nie­mi ra­zem za­pro­szo­ny pan Ja­nusz.

Tęga to była na­tu­ra, ten pan Ja­nusz exhu­zar.

Pić dzień cały i noc, na­za­jutrz siąść na ko­nia i har­co­wać trzy go­dzi­ny, lub wy­brać się w naj­sroź­szy mróz na po­lo­wa­nie, a po­tem wró­ciw­szy, pić zno­wu lub tań­czyć do upa­dłe­go i za­wsze być we­so­łym i ba­wić damy tań­ca­mi i aneg­do­ta­mi, to dla nie­go nie zna­czy­ło nic. Nie znu­żo­ny, nie­roz­gnie­wa­ny, cho­ciaż na­tręt­ni wie­rzy­cie­Je bu­dzi­li go już w ho­te­lu o siód­mej rano, szedł na śnia­da­nie z przy­ja­ciół­mi, a po śnia­da­niu szedł zno­wu z przy­ja­ciół­mi na ba­ka­ra. Zgraw­szy się, śmiał się cią­gle i tyl­ko wte­dy w zły wpa­dał hu­mor, gdy wra­cać mu­siał wcze­śniej, niż ob­li­czał na wieś. Wte­dy bra­ła go pas­sya, bo są­siedztw bliz­kich nie miał i nu­dzić się mu­siał, gdy nie moż­na było po­lo­wać. Pani Mar­mon sil­nie za­pro­te­go­wa­ła Ja­nu­sza.

– To mi męż­czyż­na – mó­wi­ła w unie­sie­niu – to nie ża­den uła­mek, du­sza mu się śmie­je z oczu, a jaki za­wsze do tań­ca i do ró­żań­ca! Nie wzdy­cha nig­dy, nie prze­wra­ca oczy­ma, ale jak cza­sem spoj­rzy tak wprost, wy­raź­nie, głę­bo­ko, to aż mnie sta­rej, przy­po­mi­na się pierw­szy mój kon­kur­rent, któ­ry nie­ste­ty zgi­nął w po­je­dyn­ku…

Nie trze­ba było per­swa­do­wać pani Na­ta­lii… prze­ko­na­nie samo przez się ro­sło w niej do tego stop­nia, bar­dzo nie­dłu­go po­tem, pan Ja­nusz rzą­dził w jej domu, jak nig­dy u sie­bie.

Bo u sie­bie miał rząd­cę, któ­ry za­stę­po­wał jego le­ni­stwo, a tu dys­po­no­wa­nie każ­dą go­dzi­ną pani Na­ta­lii, szło mu ła­two i sta­ło się oczy­wi­stą przy­jem­no­ścią.

Zra­zu ukła­dał pro­gram­mat za­baw, spa­ce­rów i wy­cie­czek, póź­niej za­uwa­żył, że obiad bę­dą­cy pod­sta­wą zdro­wia wyż­szych lu­dzi, po­wi­nien­by pod­le­gać su­row­sze] kon­tro­li. Od­pra­wił więc do­tych­cza­so­we­go ku­cha­rza, przy­jął no­we­go, a był tak po­czci­wym, że z dnia na dzień dyk­to­wał menu.

Pa­nią Na­ta­lią ba­wi­ła ser­decz­nie ta jego ru­chli­wość, a gdy rze­czy­wi­ście obia­dy le­piej jej sma­ko­wać za­czę­ły, upro­si­ła go raz, aby się ro­zej­rzał w jej in­te­res­sach ma­jąt­ko­wych, któ­re się te­raz co­kol­wiek po­plą­ta­ły. Wła­ści­wie zaś nie były one po­plą­ta­ne, tyl­ko po­nie­waż mąż Na­ta­lii przy­rze­czo­nej ren­ty nie przy­sy­łał, a do­cho­dy z ma­jąt­ku jej skut­kiem nie­ra­cho­wa­nia się, zmniej­szy­ły się znacz­nie, więc trze­ba było albo zre­du­ko­wać wy­dat­ki, albo wy­na­leźć nowe źró­dła do­cho­du. Pan Ja­nusz na zre­du­ko­wa­niu wy­dat­ków nie znał się wca­le, a nad­to z za­sa­dy brzy­dził się wszel­ką re­duk­cyą, wo­lał się za­jąć wy­na­le­zie­niem in­nych źró­deł do­cho­du. To też gdy raz po­sie­dział dwie go­dzi­ny nad pa­pie­ra­mi pani Na­ta­lii, po­czer­wie­niał apo­plek­tycz­nie ze znu­że­nia, ale na­gle za­wo­łał try­um­fu­ją­co:

– Mam, mam!

Bło­go uśmiech­nię­ta Na­ta­lia zbli­ży­ła się do nie­go, opar­ła ślicz­ną, bia­łą rącz­kę na jego ra­mie­niu i za­py­ta­ła:

– Cóż ta­kie­go wy­na­la­złeś pa­nie Ja­nu­szu?

– Ka­li­for­nią, miny nie­prze­bra­ne, je­że­li nie zło­ta to tych pa­pier­ków, bez któ­rych nam tak cięż­ko na tym pa­do­le!

– Nie może być!

– Ale tak – oto tu są dwie sum­my, jed­na na 30, 000 złp… dru­ga na 65, 000 złp., obie za­wa­ro­wa­ne w naj­le­gal­niej­szych ak­tach re­jen­tal­nych.

– Cóż z tego, kie­dy jed­na płat­na za lat pięć, dru­ga za lat trzy.

– A od cze­goż in­wen­cya, zmysł spo­strze­gaw­czy i ener­gia? – za­śmiał się, uka­zu­jąc rząd bia­łych zę­bów.

Pani Na­ta­lia, uj­rzaw­szy te zęby, roz­śmia­ła się ta­kie, nie wie­dząc już, o co cho­dzi.

– Sum­my te sce­du­je­my… z pew­ną małą stra­tą, ale go­tów­ka bę­dzie i nie bę­dzie­my po­trze­bo­wać oglą­dać się na męża, któ­ry – nie lu­bię ni­ko­go oskar­żać – ale gen­tle­ma­nem nie jest. Pfe! zo­sta­wiać tak ko­bie­tę o wła­snych fun­du­szach, nie pła­cić przy­rze­czo­nych i na­leż­nych jej ali­men­tów, nie trosz­czyć się na­wet o nią, czy żyje i jak żyje! pfe! to nie­god­ne… i dla tego ukarz­my go, sce­duj­my sum­ki i nie pro­śmy go o nic… dla nas już on nie ist­nie­je, praw­da? Ha, ha, ha, co za po­mysł.

In­wen­cyj­ny pan Ja­nusz zce­do­wał obie sum­ki, tra­cąc na jed­nej 10, 000, czy­li po­ło­wę, na dru­giej 25, 000 złp., ale go­tów­kę przy­niósł i po­ło­żył na to­a­let­ce przed pa­nią Na­ta­lią, któ­ra ocza­ro­wa­na już uro­dą i hu­mo­rem pana Ja­nu­sza, te­raz i w jego spryt wie­rzyć za­czę­ła.

– Jaki prak­tycz­ny! – mó­wi­ła pani Mar­mon.

– To nic jesz­cze, ale czy kie­dy usły­szysz ciot­ka z ust jego sło­wo skar­gi, na­rze­ka­nia, czy kie­dy uj­rzysz smu­tek na czo­le? Za­wsze uśmiech okra­szo­ny temi cud­ne­mi żąb­ka­mi, a czoł­ko gład­kie, bia­łe lśni się po­go­dą pod la­sem buj­nych, je­dwab­nych wło­sów.

Co­raz hucz­niej­sze i we­sel­sze ży­cie za­pa­no­wa­ło w domu pani Na­ta­lii, bo pan Ja­nusz nie był za­zdro­sny, owszem po­spro­wa­dzał mas­sę mło­dzie­ży, po­mię­dzy któ­ry­mi naj­wię­cej było jego daw­nych kol­le­gów. Wpraw­dzie licz­ba pań zmniej­sza­ła się co­raz bar­dziej, zmniej­sza­ła tak ra­żą­co, że trud­no było skle­ić jaki taki wie­czo­rek tań­cu­ją­cy, ale we­so­ła mło­dzież za­stę­po­wa­ła damy, a pani Mar­mon i pani Na­ta­lia, uba­wio­ne tą me­ta­mor­fo­zą, za­wo­ła­ły obie z za­chwy­tem:

– "Tem le­piej" jako re­flek­sya fi­lo­zo­ficz­na w ustach pani Na­ta­lii, brzmia­ło co­kol­wiek za­stra­sza­ją­co, a gdy­by żył jesz­cze za­cny jej oj­ciec by­ło­by go po­wa­li­ło o zie­mię. "Tem le­piej" zna­czy­ło wy­rze­cze­nie się już to­wa­rzy­stwa do­bre­go i przy­zwo­ite­go, tego, w któ­rem pięk­na Na­ta­lia wzro­sła i któ­re­go była do­tąd kró­lo­wą, a przy­zwy­cza­je­nie się do to­wa­rzy­stwa pana Ja­nu­sza, jego kol­le­gów i w ogó­le męz­kie­go. "Tem le­piej" zna­czy­ło wy­eman­cy­po­wa­nie się z pew­nych ko­niecz­nych re­guł i form świa­ta, za któ­rem za­raz idzie po­gar­da opi­nią świa­ta. Opi­nia zaś świa­ta czę­sto bywa fał­szy­wie roz­dmu­cha­ną i nie­spra­wie­dli­wą, ale osta­tecz­nie i zu­peł­nie my­lić się nie może.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: