Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powieści prawdziwe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieści prawdziwe - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 317 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DRU­GA ŻONA.

Wy­jeż­dża­li­śmy z ma­lut­kiej sta­cyi, za­le­d­wo wy­koń­czo­nej. Na no­wej dro­dze po­cią­gi kur­so­wa­ły tym­cza­fiom we­dług po­trze­by, sto­su­jąc się wię­cej do prze­wo­żo­nych ma­te­ria­łów, niż do po­dróż­nych, któ­rym nie pil­no jesz­cze by(o ry­zy­ko­wać ży­cie i tra­cić czas, wlo­kąc się pięć wiorst na go­dzi­nę.

Na sta­cyi tedy z ob­cych ani ży­we­go du­cha! Zato na­sza ka­wal­ka­da, licz­na, ha­ła­śli­wa, przy­po­mi­na­ła­by Tro­chę "ży­dow­skie we­se­le, gdy­by nie mia­ła pre­ten­syi do do­bre­go tonu i naj­wyż­szej dys­tynk­cyi. Dzień by( sło­necz­ny, je­sien­ny; z po­zo­sta­łych kil­ku­na­stu brzóz po wy­cię­tym wzdłuż plan­tu le­sie wiatr roz­sy­pał garść zżół­kłych li­ści na pe­ro­nie; prze­cho­dząc do wa­go­nu, pod­nio­słam ich kil­ka. Pen­sy­onar­ski zwy­czaj: daw­niej, wra­ca­jąc z wa­ka­cyj na pen­sye, za­bie­ra­łam kwia­ty na pa­miąt­kę: te­raz, ja­dąc w po­ślub­ną po­dróż, za­bra­łam kil­ka su­chych li­ści. W je­sie­ni, po pierw­szych przy­mroz­kach, o kwia­ty trud­no; nikt też nie po­my­ślał, żeby mię po­że­gnać cho­ciaż przy­wię­dłym bu­kie­tem. Nie chcia­no może ro­bić przy­ty­ku do spóź­nio­ne­go nie­co za­męź­cia. Na sta­cyę przy­by­li wszy­scy pro­sto od śnia­da­nia: pa­nie za­le­d­wo zdo­ła­ły schwy­cić za­rzut­ki, pa­no­wie wy­szli z cy­ga­ra­mi w ustach; po­zu­ją­cy na znu­dzo­ne­go ory­gi­na­ła "zło­ty" Bolo przy­szedł ze szklan­ką wina. Na tej "dzi­kiej" sta­cyi wszyst­ko uj­dzie, zresz­tą byli prze­cież u sie­bie: plant prze­rzy­nał park dwor­ski. Pan za­wia­dow­ca za­wcza­su oświad­czył służ­bie, że bę­dzie strze­lał psy, koty, na­wet kury… wkra­cza­ją­ce bez po­zwo­le­nia na dwor­skie te­ry­to­ry­um. Jako za­po­wiedź przy­szłych są­siedz­kich sto­sun­ków, otrzy­mał za to śle­pe­go kasz­tan­ka, na któ­rym pró­bo­wał cza­sa­mi wy­prze­dzać roz­pę­dzo­ną niby lo­ko­mo­ty­wę. Czy kasz­ta­nek za­rżał do dwor­skich koni, przy­by­łych na sta­cyę, czy za­wia­dow­ca wie­dział już, co się komu na­le­ży – na pe­ro­nie w oka mgnie­niu wy­sta­wio­no wię­cej krze­seł, niż było po­trze­ba. Za­sia­dły na nich tyl­ko po­waż­niej­sze pa­nie, dwóch po­da­grycz­nych wu­jasz­ków i sta­ry pon­ter. We­so­łe ku­zyn­ki śmia­ły się, sku­pio­ne oko­ło mnie; pa­no­wie, uspo­so­bie­ni po­waż­niej obia­dem i to­a­sta­mi, spo­glą­da­li na je­dy­ny wa­gon pierw­szej kla­sy, ma­rząc o wy­god­nej ka­nap­ce. Po­wie­dzia­no mi już wszyst­ko, co się mówi w ta­kich ra­zach; ży­czo­no, ca­ło­wa­no w ręce i w oba po­licz­ki; przez pięć mi­nut aż dusz­no było od szcze­rej i kon­wen­cy­onal­nej ser­decz­no­ści. W koń­cu nie było już nic do po­wie­dze­nia. Po pierw­szym dzwon­ku we­szłam do wa­go­nu, cho­ciaż maj­stro­wa­no coś jesz­cze przy ma­chi­nie, czy może gdzieś na dro­dze most wy­koń­cza­no na­pręd­ce, a pro­wa­dzą­cy po­ciąg oznaj­mił, że od­jeż­dża­my za kwa­drans za­le­d­wo, je­że­li nic waż­ne­go nie sta­nie na prze­szko­dzie.

Le­d­wie wsia­dłam do wa­go­nu, już całe to­wa­rzy­stwo za­po­mnia­ło, że żyję na świe­cie. Wśród róż­no­barw­nych ku­zy­nek i tro­chę ocię­ża­łych ku­zy­nów za­pa­no­wał gwar do­no­śny. Na­ra­dza­no się… co zro­bić z resz­tą dnia – za­pro­jek­to­wa­no je­chać do na­stęp­nej sta­cyi: pro­jekt upadł, każ­dy do­ra­dzał co in­ne­go, a wszyst­kim ra­zem pil­no było wra­cać do domu "z tej nud­nej sta­cyi," gdzie wła­ści­wie nic już nie było do ro­bo­ty. Ciot­ka mar­szał­ko­wa z dzie­sięć razy już prze­że­gna­ła mię zda­le­ka, są­dząc, że tym spo­so­bem przy­śpie­szy trze­ci dzwo­nek i świst od­jeżdż.iją­cej lo­ko­mo­ty­wy. Po­da­grycz­ni wu­jo­wie zie­wa­li; mło­dzi oglą­da­li niby struk­tu­rę mi­nia­tu­ro­we­go dwor­ca o żół­tych ścia­nach, czer­wo­nym da­chu i jed­nym ko­mi­nie; wszyst­kich ogar­nia­ła drę­czą­ca nie­cier­pli­wość, wła­ści­wa sta­cy­om ko­lei, gdzie wszy.sey za­wsze ska­za­ni są na cze­ka­nie. Opu­ścić sta­no­wi­ska przed odej­ściem po­cią­gu nie wy­pa­da­ło. Od­pro­wa­dza­no wpraw­dzie tyl­ko ubo­gą ku­zyn­kę, wy­da­ną za urzęd­ni­ka: mais ca ne jait rien – jak trze­ba, to trze­ba! Pa­no­wie na­wet bar­dzo uprzej­mie zgru­po­wa­li się oko­ło pana mło­de­go. Wuj Adam, w po])ic­la­tym gar­ni­tu­rze, z na­stur­cyą w bu­to­nier­ce, w pa­na­mie zsu­nię­tej nie­co na tył gło­wy, śmiał się… nad­ra­biał re­zo­nem, cho­ciaż ko­la­na ugi­na­ły się chwi­la­mi od dłu­gie­go sia­nia… – a dzwon­ka wciąż jesz­cze nie sły­chać! Stel­la, naj­do­wcip­niej­sza z ku­zy­nek, za­pro­po­no­wa­ła po­wrót do domu na her­ba­tę, albo na po­cze­ka­niu cho­ciaż par­tyę wi­sta bez pa­nów, któ­rzy każ­dą grę na świe­cie prze­dłu­ża­ją nie­zde­cy­do­wa­niem i bra­kiem spry­tu. Po­sła­ła męża po cie­pły szal do po­wo­zu; od­wo­ła­ła go z dro­gi, przy­po­mniaw­szy, że nim zdą­ży speł­nić naj­prost­sze zle­ce­nie, to na­wet po­ciąg z miej­sca ru­szyć się po­tra­fi. W koń­cu usia­dła na krze śle, ręce skrzy­żo­wa­ła na pier­siach, roz­par­ta wy­su­nę­ła nóż­ki z pod suk­ni. Słoń­ce ob­le­wa­ło jej ślicz­ną li­gu­re w czar­nym ak­sa­mit­nym ko­sty­umie, oświe­ca­ło prze­zro­czy­stą cere, ru­da­we wło­sy, za­ła­my­wa­ło się w pysz­nych bry­lan­to­wych kol­czy­kach. Mru­ży­ła oczy przed słoń­cem, wi­dzia­ła jed­nak, że wszy­scy pa­trzą na nią, że na­wet mój mąż, roz­ma­wia­jąc z wu­jem Ada­mem, obej­rzał się parę razy w jej stro­nę – lecz cóż ja to mo­gło ob­cho­dzić? w tej chwi­li wpa­ko­wa­ła­by ich wszyst­kich do wa­go­nu, nie wy­łą­cza­jąc męża, by­le­by ra­zem z nimi ru­szył i ten po­ciąg nie­szczę­sny, cho­ciaż­by na ko­niec świa­ta! Utrzy­my­wa­ła sta­le, że na świe­cie chy­ba za­du­żo jest męż­czyzn, szu­ka­ją­cych wła­snej zgu­by; w prze­ciw­nym bo­wiem ra­zie, ona, naj­ka­pry­śniej­sza z ko­biet, nie po­win­na by­ła­by zna­leźć męża, któ­ry ją ko­cha w do­dat­ku! Obie­cy­wa­ła zato, że z cza­sem wy­kie­ru­je go na po­rząd­ne­go czło­wie­ka, je­że­li w dal­szym cią­gu bę­dzie jej po­słusz­nym.

Z ca­łe­go to­wa­rzy­stwa je­den tyl­ko mój mąż nie nu­dził się wca­le. Z ka­pe­lu­szem w ręku, w dłu­gim pal­to­cie w krat­ki, w żół­tych rę­ka­wicz­kach z czar­nem wy­szy­ciem, stał w kół­ku męż­czyzn, uśmiech­nię­ty, oży­wio­ny; od­po­wia­da­jąc na py­ta­nia, skła­nia! lek­ko gło­wę przed mó­wią­cym. Ten ruch prze­sad­nej grzecz­no­ści za­czy­nał mię draż­nić; roz­ma­wia­jąc przez okno z ciot­ką, śle­dzi­łam jego ru­chy, ło­wi­łam sło­wa. Wi­dzia­łam, jak po­da­ne so­bie dwa pal­ce wuja Ada­ma schwy­cił, ści­snął kil­ka­krot­nie, kła­niał się przy­tem zbyt niz­ko. Z roz­pro­mie­nio­ną twa­rzą zwra­cał się ko­lej­no do wszyst­kich, chwy­tal skwa­pli­wie po­da­wa­ne so­bie pal­ce, dzię­ko­wał im za coś, może za ba­nal­ne sło­wa grzecz­no­ści, któ­re w ró­żo­wem uspo­so­bie­niu du­cha za sło­wa uzna­nia przyj­mo­wał. Je­den ze sta­rusz­ków, znu­dzo­ny ocze­ki­wa­niem, po­szedł po­że­gnać go przed dzwon­kiem; idąc, ziew­nął parę razy i zda­le­ka już wy­cią­gnął do nie­go sztyw­ne pal­ce. Ka­rol i tę rękę schwy­cił, za­trzy­mał w dło­niach, kła­niał się uprzej­mie; a sta­ru­szek po­nad jego gło­wą po­wiódł okiem po ota­cza­ją­cych i wzru­szył nie­znacz­nie ra­mio­na­mi. Ka­rol go do drzwi dwor­ca prze­pro­wa­dził, tam jesz­cze raz po rękę się­gnął. Wró­ciw­szy do sto­ją­cych przy plan­cie męż­czyzn, opo­wia­dał coś z uśmie­chem, wska­zu­jąc kil­ka­krot­nie w stro­nę, gdzie od­szedł sta­ru­szek: mó­wił za­pew­ne coś dow­cip­ne­go, gdyż śmiał się szcze­rze, po­ka­zu­jąc bia­łe zęby wśród czar­ne­go za­ro­stu, ale śmiał się sam je­den. Obec­ni z po­waż­ne­mi mi­na­mi oglą­da­li cy­ga­ra lub pa­znok­cie. Gdy mó­wić prze­stał, wszy­scy jed­no­zgod­nie obej­rze­li się na dzwo­nek, przy drzwiach za­wie­szo­ny. Na­wet wuj Adam, nie­zmier­nie uprzej­my, od­szedł w koń­cu od nie­go i bie­gał po pe­ro­nie z rę­ko­ma za­ło­żo­ne­mi za ple­cy; inni też ro­ze­szli się do­ko­ła, a pa­no­wie tym­cza­sem, roz­ma­wia­jąc z da­ma­mi, sku­pi­li się w sali dwor­ca. Wi­dzia­łam, że się waha, czy ma po­dejść do nich, czy zo­stać na miej­scu. Za­wo­ła­łam go – udał… że nie sły­szy; czy­hał na wuja Ada­ma, i już na­wet parę kro­ków ku nie­mu po­stą­pił, bło­go uśmiech­nię­ty, gdy dzwo­nek się na­resz­cie ode­zwał. Z dwor­ca wy­bie­gła wu­jen­ka Ada­mo­wa z chu­s­tecz­ką przy oczach: za nią lo­kaj niósł kosz owo­ców i tor­bę z po­dróż­ne­mi za­pa­sa­mi.

Na­stą­pi­ło ostat­nie, a dla mnie je­dy­ne ser­decz­nie po­że­gna.nie. Po­pła­ka­ły­śmy się obie… w ostat­nim po­ca­łun­ku od­da­łam jej część swej du­szy. Wy­cho­dząc za­pła­ka­na z wa­go­nu, unio­sła z sobą moję wdzięcz­ność bez gra­nic, przy­wią­za­nie cór­ki. Sto­kroć wię­cej na­wet: przy­wią­za­nie sio­stry, któ­ra tyl­ko ją jed­ne mia­ła na świe­cie!

Po­ciąg ru­szył. Ka­rol dłu­go jesz­cze ma­chał przez okno chu­s­tecz­ką, kła­niał się z naj­wdzięcz­niej­szym uśmie­chem: w koń­cu usiadł na­prze­ciw mnie na so­fie, prze­su­nął ręką po czo­le.

– Mili In­dzie! – szep­nął roz­ma­rzo­nym gło­sem.

Pa­trzył czas ja­kiś przez okno na su­ną­ce sic zwol­na wzdłuż dro­gi drze­wa i krza­ki: ocze­ki­wał wi­docz­nie, kie­dy ja chu­s­tecz­kę od twa­rzy odej­mę. Sza­nu­jąc moje wzru­sze­nie, się­gnął do ko­sza z owo­ca­mi i za­czął jeść grusz­ki jed­ne po do dru­giej.

Na tle pon­so­wej ka­na­py, z gu­ta­per­ko­wą po­dusz­ką pod łok­ciem, z ple­dem na no­gach, wy­dał mi się tro­chę in­nym, niż daw­niej, Roz­parł się wy­god­nie, mru­żąc oczy; pro­mień słoń­ca, śli­zga­ją­cy się chwi­la­mi po twa­rzy, oświe­cał śnia­da­wą cere, pięk­ny czar­ny za­rost, sieć zmarsz­czek koło oczu i srebr­na­we wło­sy w lśnią­cej czar­nej czu­pry­nie. Po­wol­ny ruch po­cią­gu uspo­sa­biał do snu; Ka­rol po­chy­lił gło­wę, bro­dę przy­ci­snął do pier­si i – chrap­nął… mi­mo­wo­li za­pew­ne. Ock­nął się na­tych­miast, wy­pro­sto­wa­ny spoj­rzał prze­lot­nie na mnie, po­chy­lił się do okna, spo­glą­dał na oko­li­cę – ocię­ża­łe po­wie­ki przy­my­ka­ły się co chwi­la. Wo­gó­le roz­mow­nym nie był, cho­ciaż prze­czu­wa­łam, że miał­by wie­le do po­wie­dze­nia i mil­czy tyl­ko z za­sa­dy. Wy­glą­dał tak in­te­li­gent­nie! Pięk­ny bru­net, po­ja­wia­ją­cy się kie­dy­nie­kie­dy na ary­sto­kra­tycz­nych rau­tach, od­ra­zu zwró­cił moję uwa­gę.

Po­wie­dzia­no mi na­przód, że to jest śpie­wak włoch, ba­wią­cy prze­jaz­dem w mie­ście; po­tem, że ja­kiś at­ta­che po­sła fran­cuz­kie­go, roz­ko­cha­ny w zna­nej pięk­no­ści z wiel­kie­go świa­ta; w koń­cu, po prze­pro­wa­dze­niu dro­bia­zgo­we­go śledz­twa, do­wie­dzia­łam się, że jest tyl­ko człon­kiem ja­kie­goś ban­ku, z któ­rym wuj Adam i wie­lu in­nych mie­li waż­ne spra­wy. Wów­czas już było mi wszyst­ko jed­no, kim był, byle był! Stal zwy­kle przy drzwiach w tłu­mie czar­nych fra­ków i bia­łych kra­wa­tek; stop­nio­wo awan­so­wa­no go w kąt przy pie­cu; na­resz­cie tra­fem ja­kimś zna­lazł się przy oknie, w cie­niu ol­brzy­miej pal­my… i tu, przy­pad­kiem, za­wią­za­li­śmy z sobą pierw­szą roz­mo­wę. By­łam prze­ko­na­na, że mnie zna, że śle­dził mnie wzro­kiem od­daw­na, że wie o mo­jem chrzest­nem imie­niu, a w my­ślach spiesz­czą je może z szorst­kiej Teo­do­ry na Dorę, Do­się i t… d. Wła­ści­wie mó­wiąc, to ja sama ro­bi­łam to wszyst­ko, my­śląc o nim. Prze­czu­wa­łam, jak nie­cier­pli­wie wy­cze­ki­wał pierw­szej ze mną roz­mo­wy, jak gwał­tow­nie bije mu te­raz ser­ce! Tyle razy pa­trzy­li­śmy na sie­bie zda­le­ka: zda­wa­ło mi się cza­sa­mi, że, uj­rzaw­szy mie, skła­niał gło­wę nie­znacz­nie, jak kłos przy lek­kim po­wie­wie wia­tru. Try­um­fo­wa­łam wów­czas, cho­ciaż było to może tyl­ko złu­dze­nie, wy­wo­ła­ne per­spek­ty­wą sa­lo­nu i cią­głym ru­chem go­ści. Zna­li­śmy się tedy w kra­inie ma­rzeń, ob­co­wa­li­śmy z sobą na­wet dość po­ufa­le; spo­tkaw­szy się jed­nak pod pal­ma, na ra­zie nie mie­li­śmy so­bie nic do po­wie­dze­nia. Jako krew­na go­spo­dar­stwa, z obo­wiąz­ku ba­wi­łam go­ścia. Na parę mo­ich uwag o licz­nem ze­bra­niu, o zbyt­nem go­rą­cu, skło­nił tyl­ko gło­wę i mil­czał jak po­osąg. Cze­ka iam, kie­dy prze­mó­wi. Pew­ną by­łam, że usły­szę głos tro­chę stłu­mio­ny.

– Za­pew­ne to pani pa­pu­ga? – spy­tał, wska­zu­jąc wśród wa­zo­nów zło­co­ną klat­kę z zie­lo­ną pa­pu­gą. – Ślicz­ny ptak i ślicz­na klat­ka!

Spoj­rzał na mnie: wi­dzia­łam, jak po ustach prze­śli­zną! mu się iro­nicz­ny uśmiech. Jak on to po­wie­dział: "Ślicz­ny ptak i ślicz­na klat­ka!" wy­raź­nie przy­mów­ka do mnie! Ży­łam prze­cież, jak ptak w zło­co­nej klat­ce, kar­mio­na i cho­wa­na z ła­ski bo­ga­tych krew­nych. On, czło­wiek od­da­ny pra­cy, sta­cza­ją­cy wal­kę zży­ciem, przy­po­mniał mi to nie­znacz­nie za­raz przy pierw­szej roz­mo­wie! Uczu­lam dla nie­go od­ra­zu ser­decz­ną wdzięcz­ność; gorz­ką praw­dę może mó­wić tyl­ko szcze­ry przy­ja­ciel. My­ślał za­pew­ne nie­raz o mo­jem po­ło­że­niu i, jako czło­wiek sto­ją­cy o wła­snych si­lach, miał tro­chę współ­czu­cia dla za­wie­szo­nej mię­dzy nie­bem a zie­mią isto­ty.

Od­po­wie­dzia­łam mu z całą szcze­ro­ścią:

– Nie, pa­nie, do mnie tu nic nie na­le­ży!

– Taak! – od­rzekł prze­cią­gle, zmie­rzy! mnie od stóp do gło­wy zdzi­wio­nym wzro­kiem, wi­docz­nie nie spo­dzie­wał się ta­kiej szcze­ro­ści.

Roz­mo­wa oży­wia­ła się stop­nio­wo.

– Pani czę­sto bywa na za­ba­wach? – spy­tał, usiadł­szy obok mnie na krze­śle.

Nie pa­mię­tam, com mu od­po­wie­dzia­ła… w roz­mo­wie sło­wa gra­ły pod­rzęd­ną rolę: kie­dy mnie za­py­ty­wał, czy wolę wal­ca, czy po­lkę, – kie­dy pa­trzył przy­tem w oczy ba­daw­czo, wie­dzia­łam, że nie o tań­ce mu cho­dzi­ło. Chciał po­znać moje upodo­ba­nia, chciał zba­dać:

czy stro­na mo­ral­na har­mo­ni­zu­je z po­wierz­chow­no­ścią. Znał mię z wi­dze­nia, te­raz po­zna­wał moje du­szę – to mię za­chwy­ca­ło. Ide­ałem moim za­wsze byt czło­wiek głę­bo­kie­go umy­słu. Że­la­znej woli i wy­trwa­łej pra­cy. Ce­chy te od­ga­dłam w nim już wów­czas, gdy­śmy zda­le­ka prze­sy­ła­li so­bie ba­daw­cze spoj­rze­nia, Bla­da­wy bru­net, z głę­bo­kie­mi oczy­ma, wy­twor­nie oka­za­ły, mu­siał mieć i ro­zum, i wolę, i sa­mo­dziel­ność; du­szę jego od­ga­dłam wprzód, nim do mnie prze­mó­wił. Ja­kież zna­cze­nie mo­gły mieć przy­tem sło­wa, pu­ste dźwię­ki, wy­wo­ła­ne kon­we­nan­sem, oko­licz­no.ścio­we, dow­cip­ne, albo tyl­ko nud­ne za­py­ta­nia i od­po­wie­dzi! Zresz­tą mó­wił nie­wie­le, wię­cej słu­chał, chciał mnie po­znać; ja zaś po­zna­wać go nie po­trze­bo­wa­lam: ko­bie­ty po­sia­da­ją nie­zrów­na­ny in­stynkt, za­stę­pu­ją­cy kry­ty­cyzm i roz­wa­gę. Daw­niej śmia­łam się z tej wła­ści­wo­ści, wspól­nej wszyst­kim zwie­rzę­tom, pta­kom, bo­daj na­wet i ża­bom; te­raz po­dzi­wia­łam tyl­ko, że moje ma­rze­nia speł­ni­ły się co do joty. Na­wet krój fra­ka, całe ubra­nie bez za­rzu­tu, zda­wa­ło się być do­pa­so­wa­nem do ca­ło­ści, cho­ciaż o ta­kich drob­nost­kach nig­dy nie my­śla­łam zo­sob­na. Spo­tkaw­szy nad­spo­dzie­wa­nie ide­ał, wy­ma­rzo­ny nie­mal od lat naj­młod­szych, uczu­la­ni się nad wy­raz szczę­śli­wą, gdy po kil­ku roz­mo­wach, mniej wię­cej do pierw­szej po­dob­nych, mo­głam zo­stać jego zona. Sto­sun­ki, sta­no­wi­sko, świat cały, wy­da­wa­ły mi się czemś w ro­dza­ju ciem­nych pla­mek, ro­ją­cych się przed zmę­czo­nym wzro­kiem po dłu­giem wpa­try­wa­niu się w świa­tłość. Mru­ży­łam oczy, żeby ich nie wi­dzieć; zresz­tą, co mnie to wszyst­ko mo­gło ob­cho­dzić! Wy-szlachct­nia­lam do nie­po­zna­nia; przez sen na­wet ])owta rża­łam so­bie w du­chu, że będę się star­ga­ła do­rów­nać mu we wszyst­kiem, sta­nę się god­ną jego mi­ło­ści. Do­wie­dziaw­szy się, że ma có­recz­kę z pierw­szej żony, po­ko­cha­łam rap­tem wszyst­kie dzie­ci, uśmie­cha­łam się do każ­de­go ma­leń­stwa na uli­cy; słu­cha­jąc o sie­rot­kach, mie­wa­łam łzy w oczach! Gdy­bym nie była pze­ko­na­na, że wy­bo­rem moim kie­ru­je roz­są­dek, zna­jo­mość ży­cia, wła­ści­wa mniej wię­cej każ­dej dwu­dzie­sto­pię­cio­let­niej pan­nie, po­są­dzi­ła­bym sie­bie o sza­lo­ną mi­łość; tak źle jed­nak nie było. Sza­lo­na mi­łość jest śle­pą, ja zaś wi­dzia­łam do­brze bra­ki w moim na­rze­czo­nym, któ­re cza­sem się zwięk­sza­ły, naj­czę­ściej jed­nak zni­ka­ły zu­peł­nie z przed oczu.

Uśmiech­nął się do mnie, uj­rzaw­szy, że w koń­cu od­ję­łam chu­s­tecz­kę od oczu. Ten uśmiech za­stę­po­wał roz­mo­wę: uwal­niał go od okle­pa­nych fra­ze­sów, dla mnie zaś był do­sta­tecz­nie zro­zu­mia­łym. Za­czął się uno­sić z ko­lei nad wszyst­ki­mi krew­ny­mi, któ­ry­che­śmy zo­sta­wi­li na sta­cyi.

– Pysz­ni lu­dzie! – po­wtó­rzył kil­ka­krot­nie, na­dy­ma­jąc zlek­ka po­licz­ki. – Nie­zmier­nie mili lu­dzie!

Zda­wa­ło się, że cały czas na­szej mil­czą­cej po­dró­ży tyl­ko o nich my­ślał.

Od­daw­na już za­uwa­ży­łam, że w naj­drob­niej­szych na­wet szcze­gó­łach ubra­nia, w ru­chach i wy­ra­że­niach, przy­po­mi­nał "zło­te­go Bola;" na dro­gę też ubrał się jak­by w jego gar­ni­tur: kra­cia­sty po|)ie­la­ty sur­du­cik, sza­re spodnie, mięk­ki po­pie­la­ty ka­pe­lusz i duń­skie rę­ka­wicz­ki, prze­sią­kle za­pa­chem staj­ni. Po­do­bień­stwo wy­pły­wa­ło może ze wspól­nych gu­stów; lecz prze­lot­ne na dy­ma­nie po­licz­ków i wy­raz "pysz­ni!" – były już wi­docz­nem na­śla­dow­nic­twem, Uśmiech­nę­łam się w du­szy; uśmie­cha­łam się po­tem co­raz czę­ściej – z hoj­nych na­piw­ków, z po­gar­dli­we­go mil­cze­nia wo­bec przpad­ko­wych na­szych to­wa­rzy­szów po­dró­ży, z ca­łe­go wiel­ko­pań­skie­go szy­ku, z któ­rym mu było bar­dzo do twa­rzy. Ser­decz­nym śmie­chem wy­buch­nę­łam do­pie­ro w Wied­niu, gdy nas za­pi­sa­no w ho­te­lo­wą księ­gę jako "Her­r­schaft Duw­nar-Su­choc­ki, Guts­be­sit­zer"

Ja nig­dy w ży­ciu nie mia­łam na­wet kwia­to­we­go ogród­ka; on po­sia­dał wpraw­dzie ka­mie­ni­cę, ale tak odłu­żo­ną po­dob­no, że wstyd było do niej się przy­zna­wać… w przy­szło­ści miał wpraw­dzie odzie­dzi­czyć po ciot­ce ap­te­kę w ży­dow­skiej dziel­ni­cy mia­sta i ka­wał grun­tu w są­siedz­twie cmen­ta­rza, któ­re­go war­tość epi­de­mia chy­ba mo­gła pod­nieść z cza­sem; te­raz jed­nak obo­je za­słu­gi­wa­li­śmy ra­czej na mia­no pta­ków nie­bie­skich, nie­ma­ją­cych nie wspól­ne­go z ziem­skiem bo­gac­twem. Śmia­łam się tedy, na­wet chcia­łam od­wo­łać kel­ne­ra, i prze­kre­śliw­szy za­szczyt­ną na­zwę, "Bet­te­lurm" do­pi­sać w szcze­ro­ści du­cha. Ka­rol ścią­gnął brwi, skar­cił mnie wzro­kiem, jak nie­sfor­ną pen­sy­onar­kę. Po twa­rzy jego prze­mknę­ła chmu­ra, zni­kła w mgnie­niu oka, lecz po­zo­sta­wi­ła chłód w oczach i przy­kry gry­mas na ustach. Ho… ho! mie­li­śmy tedy po­dró­żo­wać pod pseu­do­ni­mem bo­ga­czów – to mię tro­che,., za­sta­no­wi­ło.

Nie cier­pia­łam mi­sty­fi­ka­cyi, na­wet o la­tach swo­ich mó­wi­łam otwar­cie… iCa­rol za­uwa­żył zmia­nę na mo­jej twa­rzy; mil­czał i gryzł zga­słe cy­ga­ro.

sie­dzie­li­śmy na bal­ko­nie, wy­cho­dzą­cym na ro­dzaj ogród­ka, urzą­dzo­ne­go z wie­deń­ską ele­gan­cyą: do­ko­ła as­fal­to­wy chod­nik, po­środ­ku klomb z róż, ota­cza­ją­cych bia­łą mar­mu­ro­wą ba­chant­kę z ga­zo­wą la­tar­nią w ręku; rów­niut­ko przy­strzy­żo­ne drzew­ka wko­ło chod­ni­ka two­rzy­ły nie­wol­ni­czo aku­rat­ny wia­ne­czek; przy ja­kichś drzwiach w ką­cie usy­cha­ła ol­brzy­mia da­tu­ra w zie­lo­nej becz­ce; trzy li­ście w gó­rze żyły jesz­cze, kil­ka zwię­dlych, zwi­nię­tych w trąb­kę, zwie­sza­ło się wzdłuż ło­dy­gi zbyt wy­bu­ja­łej, w klom­bie róż wy­glą­da­ła­by ra­żą­co… o cały ło­kieć prze­ro­sła pięk­ne drzew­ka, zgrab­nie przy­strzy­żo­ne – usy­cha­ła tedy na ubo­czu, w po­ko­jach, na scho­dach na­wet, już dla niej miej­sca nie było. Prze­cho­dzą­cy pa­no­wie ga­si­li koło jej ło­dy­gi nie­do­pa­lo­ne cy­ga­ra, pa­nie za­cze­pia­ły pa­ra­sol­ka­mi o trzy ostat­nie li­ście, ma­lut­ka pta­szy­na bu­ja­ła się sama jed­na na li­ściu, gdy set­ki jej to­wa­rzy­szów świe­go­ta­ły wśród krza­ków ró­ża­nych, trze­po­ta­ły się w za­ku­rzo­nych li­ściach zgrab­nych drze­wek. Bied­na da­tu­ra! Ka­rol też rzu­cił na nia nie­do­pa­lo­ne cy­ga­ro.

– Cóż się tu mo­jej pani nie po­do­ba­ło? – spy­tał. – A! głup­stwo! Za­wsze lu­bi­łem szyk i hoł­dy, no, bo przy­wy­kłem do tego od dziec­ka. Te­raz chciał­bym po­sia­dać bo­gac­twa ca­łe­go świa­ta… dla cie­bie! – do­dał nad sa­mem mo­jem uchem.

Miły Boże! ja­kie też głup­stwa plótł ten czło­wiek! Że­bym była z pia­ny, z ob­ło­ku łub z mgły, a za­miast du­szy mia­ła błęd­ny ognik, wy­ma­ga­ją­cy sztucz­ne­go pie­lę­gno­wa­nia, to i tak je.szcze by­ło­by mi za­mięk­ko, za­roz­kosz­nie i za­nud­no w tej cie­plar­ni, jaką stwo­rzył­by dla ra­nie, gdy­by mógt… Słu­cha­łam jed­nak! – "Moja ty piesz­czot­ko!" – po­wta­rzał co­raz czę­ściej, a po­mi­mo tego ża­ło­wał, ze nie po­sia­da lam­py Ala­dy­na! Excu­sez du peu!

Mnie baj­ki opo­wia­da­ła nie­gdyś sta­ra pan­na, uwa­ża­ją­ca mi­łość jako klucz do wszel­kich skar­bów; po­wtó­rzy­łam mu ten śmiesz­ny po­gląd na uczu­cia.

– Mi­łość – od­rzekł, – wiesz co? może ta two­ja sta­ra pan­na mia­ła ra­cyę! Ja tez mia­łem tro­chę eg­zal­to­wa­ną mat­kę; do śmier­ci nie wy­le­czę się osta­tecz­nie z jej za­sad, cho­ciaż była to świę­ta ko­bie­ta i chciał­bym umrzeć z jej imie­niem na ustach.

– Umie­ra­jąc, przez omył­kę mo­żesz wy­mó­wić moje imię, albo ja­kieś inne; uko­cha­ne imio­na ko­bie­ce tak się dziw­nie plą­czą cza­sa­mi. Więc czy nie le­piej by­ło­by nie le­czyć się wca­le z jej za­sad?

– Trud­no! ży­cie na­uczy­ło już cze­go in­ne­go. Je­stem sta­ry grzesz­nik! – do­dał wpi­li se­ryo.

– Ża­łu­ją­cy za grze­chy?

– Te­raz ża­łu­ję tyl­ko, żem cie­bie po­znał może już tro­chę za­póź­no.

– Mo­gli­by­śmy się wca­le nie po­znać! Szczę­ście spóź­ni­ło się tro­chę, ale nie mi­nę­ło: zato za­trzy­ma­my je do koń­ca ży­cia. Czy zgo­da?

Zgo­dził­by się na jesz­cze dzi­wacz­niej­szą pro­po­zy­cyę. Na ra­zie jed­nak nic mnie in­ne­go nie przy­cho­dzi­ło na myśl, on też chy­ba tyl­ko o na­szem szczę­ściu my­ślał. Wy­le­czył się ze swej sztyw­no­ści, za­po­mniał brwi ścią­gać i pa­trzeć nie­ru­cho­mie przed sie­bie; na­wet przed wy­sta­wa­mi skle­pów za­trzy­my­wał się co­raz rza­dziej, cho­ciaż na stro­jach, na drob­nost­kach róż­nych, na per­fu – in­nch, ak­sa­mi­tach, je­dwa­biach, znał się jak ele­gant­ka; znał na­wet spe­cy­ficz­ne na­zwy nie­któ­rvch przed­mio­tów, po­chwy­co­ne żyw­cem z bu­du­arów. Ten czło­wiek chy­ba po­ło­wę ży­cia był kraw­cem, bo ro­bił nie­zmier­nie traf­ne uwa­gi o to­a­le­cie, jed­nym rzu­tem oka oce­niał war­tość stro­ju i… wy­stro­jo­nej.

– Szko­da, że szyć i kra­jać nie umiesz; był­byś uży­tecz­nym w do­mo­wem go­spo­dar­stwie – rze­kłam, wy­słu­chaw­szy mi­strzow­skiej lek­cyi o po­tę­dze stro­jów, o cza­ru­ją­cej sile, wła­ści­wej każ­dej pięk­nej, ele­ganc­ko ubra­nej ko­bie­cie.

– Je­stem zato wy­bor­nym do­radz­cą: wy­kie­ru­ję cie­bie na wy­kwint­ną ko­bie­tę. Zo­ba­czysz!

Mru­żył przy­tem oczy, po­ru­szał noz­drza­mi, jak­by się za­wcza­su na­sy­cał mo­jem po­wo­dze­niem. Śmiał się z mo­ich teo­ryą, na­zy­wał je za­su­szo­ne­mi kwiat­ka­mi z pa­nień­skich pami.ątck. Chcąc go na­wró­cić, nie pod­no­si­łam nig­dy tej kwe­styi: męż­czy­zna nie lubi ab­dy­ko­wać ze swych prze­ko­nań; tyl­ko na prze­chadz­kę wzdłuż „pysz­nych” wy­staw skle­po­wych cho­dzić prze­sta­łam. Prze­sia­dy­wa­li­śmy co­raz czę­ściej w domu, na bal­ko­nie, osło­nię­tym ze wszech stron wi­nem, gdzie mógł swo­bod­nie za­pi­jać sel­cer­ską wodę, pa­lić cy­ga­ro, w pan­to­flach, bez kra­wat­ki, w ża­kie­cie na je­dwab­nej pod­szew­ce, bu­jał się so­bie w fo­te­lu, a spo­glą­da­jąc na mnie przez ra­mię, po­wta­rzał gło­sem praw­dzi­wie szczę­śli­we­go czło­wie­ka:

– „Pysz­ne” ży­cie, Do­siu.

Z prze­ciw­ne­go bal­ko­nu lor­ne­to­wa­ła nas pięk­na ru­ina w bia­łym ko­ron­ko­wym szla­frocz­ku, z ob­na­żo­ne­mi rę­ko­ma. Zda­le­ka wy­glą­da­ła prze­ślicz­nie: wy­so­ka, z małą głów­ką, mia­ła kró­lew­ską po­sta­wę i wszel­kie po­zo­ry mło­do­ści. Ka­rol niby nie pa­trzy! na nią, mi­nio tego prze­stał no­sić pan­to­fle, za­miast czar­nych na­kła­dał zło­te bi­no­kle, roz­pię­ty ża­kiet za­pi­na! na je­den gu­zik, co­raz czę­ściej opar­ty o ba­lu­stra­dę wy­glą­dał z bal­ko­nu na pra­wo, na lewo, prze­lot­nie spo­glą­da! na ru­inę, jak­by ją pierw­szy raz uj­rzą!… Ona lor­ne­to­wa­ła co­raz gor­li­wiej; ja śmia­łam się w du­chu.

– Mamy ład­ną są­siad­kę – rze­kłam, wska­zu­jąc wzro­kiem ro­man­tycz­ną po­stać w bia­łych ko­ron­kach.

Wzru­szy! ra­mio­na­mi obo­jęt­nie, przed­tem jed­nak prze­sie­dział całą go­dzi­nę na bal­ko­nie, zwró­co­ny do niej pro­fi­lem, z ręką na ba­lu­stra­dzie, kie­dy­nie­kie­dy spo­glą­dał mi nią i od­wra­cał gło­wę po­wo­li.

– Tu o pięk­ność nie­trud­no! – od­rzekł – cho­ciaż ta zda­je się być wy­jąt­ko­wo pięk­ną; zresz­tą nie przy­glą­da­łem się jej wca­le.

Przez całą go­dzi­nę tedy stu­dy­ował usy­cha­ją­cą da­tu­rę. Zona musi wie­rzyć sło­wom męża, albo też raz na za­wsze wy­rzec się spo­ko­ju.

Te­goż dnia spo­strze­gli­śmy ją w bra­mie. Ka­rol sta­nął jak wry­ty.

– Ależ to szka­pa! – szep­nął.

– To na­sza pięk­na są­siad­ka!

Splu­nął; po­szli­śmy da­lej. Po chwi­li obej­rzał się raz jesz­cze na bra­mę; wzru­szył ra­mio­na­mi.

Od­tąd wy­cho­dził na bal­kon zno­wu w pan­to­flach, w roz­pię­tym ża­kie­cie i do prze­ciw­le­głej ścia­ny od­wra­ca! się ple­ca­mi: tym spo­so­bem za­pew­ne chciał oka­zać po­gar­dę ko­bie­cie, któ­ra nie umie usza­no­wać swe­go po­de­szłe­go wie­ku. Lor­ne­to­wa­ła jego ple­cy, w koń­cu prze­sta­ła wy­cho­dzić na bal­kon.

Miał dziw­ne szczę­ście u ko­biet: oglą­da­ły się za nim, przy­sta­wa­ły kolo nie­go, gdy oglą­da! wy­sta­wę, wpa­try­wa­ły się w jego pro­fil; a gdy spoj­rzał na nie, uśmie­cha­ły się nie­znacz­nie, albo, od­wra­ca­jąc gło­wę, uda­wa­ły zmie­sza­nie. Na tę nie­mą ad­o­ra­cyę spo­glą­dał jak nie­gdyś Kal­chas na kwia­ty, skła­da­ne w ofie­rze: było tego za­du­żo… O ko­bie­tach od­zy­wał się z naj­więk­szą uszczy­pli­wo­ścią; mu­sia­łam nie­raz przy­po­mi­nać, że ma aż dru­gą żonę. Wów­czas za­li­czał mię do bia­łych kru­ków, z któ­rych po­dej­rze­wa­łam, że uło­żył już so­bie spo­rą bi­blio­tecz­kę; nie przy­zna­wał się do tego, i miał słusz­ność: prze­szłość była jego wy­łącz­ną wła­sno­ścią.

Pierw­szy list goń­czy otrzy­ma­li­śmy w Szwaj­ca­ryi, w wiej­skim dom­ku, gdzie, oprócz mi­liar­dów ko­ma­rów, mie­li­śmy wspa­nia­le je­zio­ro, mu­zy­kę fal, stłu­mio­ną nie­co, lecz nie­zmier­nie wy­mow­ną, mie­li­śmy swo­bo­dę pta­ków, bu­ja­ją­cych mię­dzy zie­mią i nie­bem, któ­rych jed­nak ani zie­mia, ani nie­bo nie ob­cho­dzi wca­le. Orzeź­wie­li­śmy, spro­ście­li­śmy do pew­ne­go stop­nia. Ja, za­miast mi­ster­nych pu­klów, spla­ta­łam wło­sy w war­ko­cze, cho­dzi­łam w po­dróż­nej suk­ni; Ka­rol oso­wiał na ra­zie. Spo­glą­dał na wspa­nia­łą na­tu­rę, na skrom­niuch­ny do­mek; nie wie­dział, czy się ma śmiać z mo­ich pro­sta­czych upodo­bań, czy uledz cza­rom przy­ro­dy, któ­re na­wet do miesz­czań­skiej du­szy prze­ma­wiać umie­ją. Mil­czał, słu­chał mo­ich za­chwy­tów; po­dej­rze­wa­łam jed­nak, że je nie­zu­peł­nie ro­zu­miał. Wo­bec gór, je­zio­ra, so­sno­we­go lasu, zma­lał ja­koś, stra­cił swo­bo­dę sa­lo­now­ca, a nie od­zy­skał siły i zręcz­no­ści czło­wie­ka. Nie lu­bił na­wet od­da­lać się od domu – bał się może wron, dzi­kich go­łę­bi, albo da – żych ryb w je­zio­rze. Prze­zwał mnie "dzi­ką kozą" i, ile mógł, nad­ra­biał re­zo­nem, uda­jąc, Ze i on nie­tyl­ko cho­dzić, ale i bie­gać po­tra­fi. Na góry tyl­ko wdra­py­wać się nie miał od­wa­gi; pa­trząc na szczy­ty, przy­my­kał oczy, jak ner­wo­wa ko­bie­ta, Bra­łam go wów­czas pod ra­mię – on mię pro­wa­dził, ale ja nim kie­ro­wa­łam. Zato cały dzień cho­dził w pan­to­flach, bez kra­wat­ki, bez bi­no­kli. Na parę ki­lo­me­trów do­ko­ła, oprócz nas, była tyl­ko gru­ba Szwaj­car­ka w sza­fi­ro­wej, suto marsz­czo­nej spód­ni­cy, – jej mąż, ru­mia­ny idy­ota z ogrom­ną gło­wą na krót­kiej szyi, – …śle­pa dziew­czyn­ka, przy­słu­chu­ją­ca się po ca­łych dniach ci­chym szme­rom je­zio­ra, i czte­ry kro­wy.

Ży­li­śmy pra­wie po­ca­łun­ka­mi; przy­tem da­wa­no tro­chę mle­ka, rybę w róż­nej for­mie i co­dzień ta­lerz wi­no­gron. Ja­go­dy cho­dzi­li­śmy zwy­kle płu­kać do je­zio­ra i to­pi­li­śmy naj­okrut­niej! w za­kąt­ku tym za­pew­ne od stwo­rze­nia świa­ta nie było tak roz­trz­pio­ta­nej pary. Gru­ba fer­mer­ka spo­glą­da­ła na nas, jak spra­co­wa­ny wół spo­glą­da na parę mo­ty­lów; w jej su­mie­niu zro­dzi­ło się w koń­cu ja­kieś po­dej­rze­nie… wsku­tek któ­re­go za­czę­ła nam da­wać co­raz mniej­sze por­cye śmie­ta­ny i mniej świe­że ryby; od­wo­ły­wa­ła swą śle­pą có­recz­kę, ile razy ta zna­la­zła się przy nas nad brze­giem je­zio­ra. Przez wzgląd na śmie­ta­nę, ra­dzi­łam Ka­ro­lo­wi, żeby po­ka­zał go­spo­dy­ni na­szą me­try­kę ślub­ną; jego to po­dej­rze­nie ba­wi­ło – draż­nił ko­bie­tę, cza­sa­mi na­wet zbyt gor­li­wie przej­mo­wał się swo­ją rolą. Oży­wiał się wów­czas, miał wy­bor­ny hu­mor, miał ta­kie ru­mień­ce i blask w oczach, jak ja, gdy po dłu­gich prze­chadz­kach wra­ca­łam głod­na, za­ru­mie­nio­na od wia­tru i słoń­ca. On dłu­gich prze­cha­dzek nie lu­bił… w naj­czyst­szym kąt­ku świa­ta miesz­czuch nie może po­zbyć się swej zner­wo­wa­nej na­tu­ry; w raju na­wet otrzy­my­wał­by li­sty, gdy­by ist­nia­ła pocz­ta. Otoż i ten list spadł na nas, jak na roz­ma­rzo­ne­go tu­ry­stę spa­da cza­sem odłam la­wi­ny.

Sie­dzie­li­śmy so­bie na wzgó­rzu w so­sno­wym le­sie; słoń­ce tyl­ko co przy­grze­wać za­czę­ło; w zło­ta­wej prze­strze­ni ry­so­wa­ły się gór wierz­choł­ki i szkli­ła się gład­ka po­wierzch­nia je­zio­ra: pod nie­bem ja­kiś ptak czar­ny ma­lał stop­nio­wo, zni­kał w nie­bie­skiej głę­bi; wko­ło nas była won­na ci­sza, taka, jaka była wów­czas chy­ba, kie­dy Bóg… przy­go­to­waw­szy świat na przy­ję­cie czło­wie­ka, jesz­cze rąk swo­ich gli­ną nie zbru­dził.

Ka­rol za­mknął He­ine­go, ja prze­sta­łam ga­tun­ko­wać zio­ła, sie­dzie­li­śmy ci­chut­ko, – tyl­ko gdy od stro­ny gór głu­chy ło­skot roz­legł się w po­wie­trzu, echo drgnę­ło w le­sie – uśmie­cha­li­śmy się do sie­bie, tłu­miąc od­dech.

Z za­ro­śli, zkąd zwy­kle wy­cho­dzi­ły kro­wy fer­mer­ki, wra­ca­ją­ce do domu, uka­zał się czło­wiek w bia­łej czap­ce, z tor­bą skó­rza­ną przez ple­cy, z sę­ka­tym ki­jem w ręku. Od­ra­zu ze­psuł cały kra­jo­braz; po­mi­mo to… za­pła­ci­łam nui ca­łe­go fran­ka za ten list dziw­ny.

Ka­rol się­gnął po list skwa­pli­wie, ro­ze­rwał ko­per­tę i w mgnie­niu oka stał się daw­niej­szym Ka­ro­lem: brwi ścią­gnął, usta wy­krzy­wił szy­der­czo, po­licz­ki się wy­dłu­ży­ły. Czy­tał, od­czy­ty­wał każ­dy wiersz kil­ka­krot­nie, to zno­wu całą stro­ni­cę prze­biegł jed­nym rzu­tem oka. Śle­dzi­łam ruch oczu, wy­raz twa­rzy, a jed­no­cze­śnie… no, je­stem prze­cież ko­bie­tą – usi­lo­wa­łam prze­czy­tać co się uda. Mo­no­gram, datę i Wa­ri­sza­wę do­strze gtam od­ra­zu: lecz pi­smo było zbyt drob­ne – o parę kro­ków czy­tać nie­po­dob­na. Ka­rol przej­rzał list po­wtór­nie, od pierw­szej do ostat­niej stro­ni­cy, i wpił się wzro­kiem w ja­kiś wy­raz…

– Co to być może? – spy­tał, po­chy­la­jąc się ku mnie z li­stem w ręku, pa­znok­ciem pod­kre­ślił hie­ro­glif,

– „Wes­tchnie­nie” – od­rze­kłam, na­tę­żyw­szy całą umie­jęt­ność czy­ta­nia.

– Tyl­ko! – szep­nął przez zęby, wzru­szył ra­mio­na­mi, obej­rzał raz jesz­cze pi­smo.

– List od pani Izy – rzekł; – jest to ciot­ka mo­jej Sta­si, opie­ku­je się ma­leń­stwem tym­cza­sem: są­dzi­łem, że w ta­kim dłu­gim li­ście cho­ciaż o zdro­wiu dziec­ka na­pi­sze… Głu­pia baba! – mruk­nął na­chmu­rzo­ny; roz­glą­dał się po le­sie, list rzu­cił obok mnie na tra­wę.

Wzię­łam go niby od nie­chce­nia, krę­ci­łam w pa­kach, ręce drża­ły, uda­wa­łam zu­peł­ną obo­jęt­ność. Gdy Ka­rol wy­cią­gnął się na tra­wie i za­pa­fił cy­ga­ro, rzu­ci­łam okiem na pi­smo. Po­łknę­ła­bym ten po­pie­la­ty ar­ku­sik, żeby jak­naj­prę­dzej do­wie­dzieć się tre­ści: lecz li­te­ry były drob­ne, po­wy­krę­ca­ne, jak w ner­wo­wych kur­czach.

"Nie mia­łam za­mia­ru pi­sać do cie­bie… Chcia­łam wy­trwać w po­sta­no­wie­niu… chcia­łam za­po­mnieć!!! Pra­gnę­łam zwró­cić to­bie swo­bo­dę i na­wet cie­niem wspo­mnie­nia nie chcia­łam za­tru­wać i tak już dość cięż­kich dni twej no­wej nie­wo­li! Je­że­li sło­wa te wzbu­dzą cho­ciaż iskrę współ­czu­cia w twem spo­pie­la­łem ser­cu, bę­dzie to je­dy­na gwiaz­da mego ko­na­ją­ce­go ży­cia! List twój zmu­sił mnie do pi­sa­nia; wy­czy­ta­łam w nim tyle bólu, tę­sk­no­ty, tyle tłu­mio­ne­go uczu­cia. Mu­sia­łeś go pi­sać w chwi­li bez­sil­nej roz­pa­czy, w chwi­li, gdy naj­sil­niej­sza du­sza słab­nie i w łzy się roz­pły­wa! Cze­muż nie mo­głam być wów­czas przy to­bie! Cze­muż na skrzy­dłach my­śli nie mo­głam prze­być dzie­lą­cej nas prze­strze­ni!! Mi­ło­ścią sio­stry, nie­wol­ni­cy, ko­chan­ki, za­że­gna­ła­bym wid­mo trosk wszel­kich, wy­wo­ła­ła­bym na twe usta uśmiech re­zy­gna­cyi i pierz­chła­bym, jak mgła przed wscho­dzą­cem słoń­cem! Wy­bacz! ja bluź­nię! Po­tę­gę taką może mieć tyl­ko isto­ta ko­cha­na… Ja daw­no prze­sta­łam na­le­żeć do istot, ob­da­rzo­nych tem nie­biań­skiem szczę­ściem! Dla cie­bie by­ła­bym chy­ba tyl­ko mara daw­nych wspo­mnień, sze­rzą­cą wko­ło sie­bie gro­bo­wy chłód i obo­jęt­ność! Wpraw­dzie i na gro­bach cza­sa­mi gru­cha­ją go­łę­bie, lecz raz po­grze­ba­na mi­łość nie zmar­twych­wsta­je! Może to i do­brze! Kto wie, jak­by wy­glą­da­ło wid­mo na­szych naj­droż­szych roz­ko­szy i na­dziei?

– Co z sobą po­cznę – sama jesz­cze nie wiem. Prze­ży­wam ko­na­nie, czy może le­targ tyl­ko? w każ­dym ra­zie, czy zmar­twych­wsta­nę, czy się obu­dzę, czu­ję, że będę tyl­ko upio­rem; żad­ne uczu­cie ze­lek­try­zo­wać mnie nie po­tra­fi! w pa­mię­ci po­zo­sta­ną je­dy­nie chwi­le naj­głęb­szej mi­ło­ści dla cie­bie! Wów­czas tyl­ko ży­łam! Nie po­znał­byś mię te­raz! Skar­ło­wa­cia­łam, osła­błam. Ścię­ty kwiat dłu­żej za­cho­wu­je świe­żość, niż opusz­czo­na ko­bie­ta po­zo­ry daw­ne­go ży­cia za­cho­wać może! Żyję z dnia na dzień, bez pro­my­ka na­dziei, bez kro­pli osło­dy,.. Gdy się prze­bu­dzę z cięż­kie­go le­tar­gu, drę­twie­ję od chłod­nej rze­czy­wi­sto­ści, a umrzeć nie mam od­wa­gi!

Nig­dy jesz­cze bez­sil­ność nie wy­da­wa­ła mi się tak okrut­ną, jak te­raz, gdy wszyst­ko wko­ło mnie za­mar­ło, gdy z prze­ży­tych uczuć zo­sta­ły tyl­ko po­pio­ły; świat cały zmie­nił się w pu­sty­nię – a ja żyję, żyję i tyję!

„Och! jak­że ten naj­droż­szy dar ży­cia sta­je się okrut­nym, gdy cię­żyć za­czy­na!

„Lecz dość już tego. Bo­le­ści wy­pi­sać nie­po­dob­na! Nie­cił wy­gry­za du­szę, raz może skoń­czy się to prze­cie! Te­raz słów­ko o Sta­si. Od­daj mi ją! By­łam wów­czas sza­lo­ną, gdy w bła­gal­nym wy­bu­chu ofia­ro­wy­wa­łam to­bie za nią… pie­nią­dze! Nie zro­zu­mia­łeś mię zresz­tą: jest to cór­ka mo­jej sio­stry – sie­ro­ta. Chcia­łam za­bez­pie­czyć jej przy­szłość; chcia­łam oczy­ścić z dłu­gów twój dom i za­cho­wać go dla niej. To ta­kie pro­ste! w roz­draż­nie­niu wy­su­nę­ło się słów kil­ka… nie roz­waż­nych… obu­rzy­łeś się. Któż mówi o sprze­da­ży? Za­cho­wasz pra­wa ojca, ja dam jej tyl­ko ser­ce mat­ki. Te­raz już o pie­nią­dzach nie wspo­mnę: od­daj mi ją tak, jak ko­na­ją­ce­mu przy­ja­cie­lo­wi dał­byś ży­cie, gdy­by to było w twej mocy! Czyś zdol­ny po­jąć, czem by­ła­by w ży­ciu mo­jem isto­ta, kto­rą mo­gła­bym ko­chać, dla któ­rej mo­gła­bym od­żyć raz jesz­cze? Od­daj mi ją! To­bie jesz­cze przy­szłość wszyst­ko dać może: dla mnie jest to je­dy­ne źró­dło, z któ­re­go po­tra­fię cho­ciaż tro­chę sił za­czerp­nąć… i t… d.”

Ka­rol przy­po­mniał coś so­bie: się­gnął po list, spoj­rzał na po­czą­tek.

– Co ona tam u li­cha w moim li­ście zna­la­zła! – mruk­nął, prze­bie­ga­jąc wzro­kiem stro­ni­ce. – Pro­si­łem o ku­pie­nie cie­płej sa­lop­ki dla Sta­si; do kup­co­wej nie po­tra­fił­bym pi­sać in­a­czej!…

Wzru­szy ra­mio­na­mi, li­stu z rąk nie wy­pusz­czaj, krę­cił go zwol­na w pa­kach, zda­wał się na­sy­cać gład­ko­ścią pa­pie­ru; mru­żył przy­tem oczy, jak­by te wszyst­kie gwał­tow­nie go­rą­ce sło­wa te­raz do­pie­ro za­czy­na­ły od­zy­wać się w du­szy.

– w ory­gi­na­le jest znacz­nie mę­dr­szą… je­stem prze­ko­na­ny, że nie od­czy­ta­ła tego li­stu po na­pi­sa­niu… To ona – rzekł, po­ka­zu­jąc w me­da­lio­nie fo­to­gram bru­net­ki z wąz­ka twa­rzą, z za­pa­dłem! oczy­ma.

Uda­wa­łam, że się wpa­tru­ję w jej twarz nie­mło­da, nie­zbyt ład­ną i szka­rad­nie zro­bio­ną; tym­cza­sem sta­ra­łam się od­zy­skać spo­kój i obo­jęt­ność.

– Tyl­ko? – wy­obra­ża­łam ją so­bie zu­peł­nie in­a­czej.

Spoj­rzał mi w oczy żar­to­bli­wie.

– Nic a nic nie je­steś za­zdro­sną?

Za­ru­mie­ni­łam się, może na­wet łzy mia­łam w oczach.

Wy­jął zwol­na fo­to­gram, roz­darł i rzu­cił przez ra­mię, jak Deu­ka­lion rzu­cał nie­gdyś ka­mie­nie, z któ­rych po­tem po­wsta­wa­li żywi lu­dzie.

– Czy­taj­my le­piej He­ine­go – rze­ki, ca­łu­jąc sto­krot­nie moje ręce.

Ja wciąż na list pa­trza­łam; le­żał na tra­wie mię­dzy nami, zmię­ty tro­chę, po­ru­szał się od wia­tru jak żywy. Ka­rol zgniótł go w ręku i rzu­cił pod so­snę.

– Już mi to mi­ło­sne zgrzy­ta­nie uszy prze­świ­dro­wa­ło! – mruk­nął przez za­ci­śnię­te zęby. – Nie bierz tego do ser­ca! Ona w przy­stę­pie uczu­cio­wo­ści go­to­wa gwał­tow­niej­szy list na­pi­sać, a tyl­ko przy ad­re­so­wa­niu za­wa­ha się mię­dzy dwo­ma, trze­ma albo i człe­re­ma na­zwi­ska­mi! Ta ko­bie­ta cier­pi na wiecz­ny gląd wra­żeń! Wy­szła za star­ca, któ­ry, umie­ra­jąc, za­pi­sał jej ma­ją­tek, ale tyl­ko do dnia po­wtór­ne­go ślu­bu. Za co się ze­mścił w tak okrut­ny s|)osób sta­ry lis, trud­no zgad­nąć! Miat za­pew­ne swo­je po­wo­dy! A jej się zda­je, że jest nie­szczę­śli­wą ofia­rą, rzu­ca się jak pan­te­ra, szu­ka wra­żeń, wpi­ja się w każ­de wid­mo mi­ło­ści, i je­śli do­tąd nie zwa-ry­owa­ta, to dla­te­go tyl­ko, że boi się utra­cić ma­ją­tek. I taka ko­bie­ta śmie żą­dać, że­bym jej od­dał cór­kę! ł'ierw­sze­go dnia ]n-zy­du­si­ła­by ją w uści­sku: na­za­jutrz za­po­mnia­ła­by na­kar­mić! Jesz­cze żeby to był dwu­dzie­sto­let­ni chło­pak… może pa­mię­ta­ła­by o nim dłu­żej!,.. Sza­lo­na! Ja jej od­dam cór­kę! Jej!…

Zży­mał się, pod­rzu­cał­ra­mio­na­mi; mó­wiąc, do­bie­rał naj­zja­dliw­szych wy­ra­zów, i te jesz­cze wy­da­wa­ły nui się nie­do­sta­tecz­ne­mi – na za­koń­cze­nie szep­nął parę dra­pież­nych po­rów­na­fi… w isto­cie bl pra­wie cho­ro­bli­wie przy­wią­za­ny do dzie­eta; wspo­mi­na! o niem kil­ka razy na dzień; fo­to­gra­fię cór­ki no­sił z sobą, usta­wiał na sto­li­ku przy łóż­ku; zra­na, jak tyl­ko się obu­dził, się­gał po nią, wpa­try­wał się dłu­go w tłu­ściut­ką trzech­let­nią dziew­czyn­kę z na­dą­sa­ną min­ką, w lia­fiach i ko­ron­kach; ca­ło­wał ją na­wet cza­sa­mi… w Wied­niu już na­ku­pil dla niej za­ba­wek: lal­ki, pił­ki, mo­ty­le, gra­ją­ce pu­del­ka… upa­ko­wał wszyst­ko mię­dzy swe­mi rze­cza­mi, kie­dy­iiie-kie­dy roz­wi­jał, oglą­dał i co­raz sta­ran­nie] ukła­dał. Zda­wa­ło się, że te drob­ne przed­niio­ly mó­wią nui o nitj, że się za­wcza­su na­sy­ca jej przy­jem­no­ścią; okrę­ca­jąc lal­kę w watę i w bi­buł­kę, uśmie­chał się nie­znacz­nie; pró­bo­wał, czy pił­ka do­brze ska­cze; na­krę­cał la­ta­ją­ce­go mo­ty­la; ład­ne za­baw­ki jesz­cze go nie za­da­wa­la­ły, resz­tę miał do­ku­pić z po­wro­tem.

– Roz­kosz­ne dziec­ko – po­wta­rzał nie­raz, – ta­kie to do­bre, ła­ska­we, szcze­bio­ce za­baw­nie! Mą­dra dziew­czyn­ka!

Po­wta­rzał te sło­wa wię­cej dla sie­bie, niż dla mnie; po­trze­bo­wał sły­szeć o cór­ce, roz­ko­szo­wał się dźwię­kiem jej imie­nia.

– Sta­sia! Praw­da, że to ład­ne, piesz­czo­tli­we imię? Sta… siecz. „ la! Bę­dzie z cza­sem bar­dzo ład­na! Ma ślicz­ne oczka, a rysy dzie­cin­ne; ale wy­ro­śnie na ślicz­ną pan­nę: już dziś to ta­kie szy­kow­ne, ele­ganc­kie, tak to umie miz­drzyć się, przy­mi­lać! Nie bę­dzie­my mie­li z nią kło­po­tu, gdy do­ro­śnie!

w my­ślach snuł może świet­ną przy­szłość… za­wcza­su na­sy­cał się jej try­um­fa­mi, sło­wem ko­chał ją, jak umiał.

List Izy przy­po­mniał mu Sta­się, przy­niósł z sobą woń mia­sta, wspo­mnie­nia róż­ne… roz­bu­dził uko­ły­sa­ną chwi­lo­wo ner­wo­wość.

– Dość tej sie­lan­ki – rzekł te­goż wie­czo­ra ochry­płym, znie­cier­pli­wio­nym gło­sem. – Wszyst­ko to pięk­ne, uro­cze, ale nud­ne. Zresz­tą urlop się koń­czy: le­piej w Wied­niu za­trzy­ma­my się dni parę!

Na­za­jutrz by­li­śmy go­to­wi do dro­gi.

Na wy­jezd­nem fer­mer­ka wi­docz­nie chcia­ła mi coś po­wie­dzieć. Sie­dzia­ły­śmy obok sie­bie na ław­ce przed dom­kiem, ob­ro­słym dzi­kiem wi­nem; na­prze­ciw nas, na sznu­rze mię­dzy dwo­ma drze­wi­na­mi, su­szy­ły się dwie sine blu­zy, płó­cien­ne spodnie i gru­be weł­nia­ne poń­czo­chy; czte­ry pięk­ne kro­wy wra­ca­ły wła­śnie z pola: zda­le­ka już pa­chło od nich świe­żem mle­kiem, od fer­mer­ki zaś sza­rem my­dłem i se­ra­mi. Pa­trzy­ła na mnie z ma­cie­rzyń­ską do­bro­cią, i już mia­ła przy­to­czyć sen­ten­cyę z Bi­blii, kie­dy ja, tłu­miąc uśmiech, zdję­łam z piec nie­bie­ską je­dwab­ną chu­s­tecz­kę i za­rzu­ci­łam jej na szy­ję. Uśmiech­nę­ła się bło­go, jak do anio­ła, roz­da­ją­ce­go wi­docz­ną ła­skę bożą.

.Ie­stem pew­na, że nie wy­świę­ca­ła po nas miesz­ka­nia, bo­jąc się, aby po­spo­łu z grze­chem i do­bi­tych na­tchnień nie od­pę­dzić!

w dro­dze ICa­rol pri­twie wy­łącz­nie mó­wił o Sta­si; może pra­gnął roz­bu­dzić we mnie ma­cie­rzyń­skie in­stynk­ta, a może tyl­ko nie mogł się wstrzy­mać od wy­po­wie­dze­nia naj­bar­dziej go zaj­mu­ją­cej my­śli.

w Wied­niu ku­pi­łam dla dziec­ka bia­łą sa­lop­kę, bia­ły kap­tu­rek i bia­łe ka­ma­sze.

– Wi­dzę, że bę­dziesz ide­al­ną ma­tecz­ką! – za­wo­łał uszczę­śli­wio­ny, dzię­ku­jąc, jak za naj­więk­sze do­bro­dziej­stwo.

– Hm, może ta zwa­ry­owa­na niań­ka dziecl;o przy­nie­sie na dwo­rzec – po­wta­rzał, gdy­śmy się zbli­ża­fi do War­sza­wy. – One mie­wa­ją cza­sem sza­lo­ne po­my­sły!…

Pra­gnął tego i bał się; | io­ciąg przy­clm­dził wie­czo­rem, dzień był chłod­ny, dżdży­sty…

– Któż wozi dzie­ci w taką porę! Sta­sia śpi ju2 za­pew­ne – po­wta­rza­łam, chcąc uspo­ko­ić wzbu­rzo­ne oj­cow­skie uczu­cie.

– Tak, piż śpi, za chwi­lę ją zo­ba­czy­my! Wy­sko­czy! pierw­szy z wa­go­nu; mu­sia­łam sama zl)iera(; ma­nat­ki.

Sto­jąc we drzwiach, z tor­bą i ple­dem w ręku, obej­rza­łam się na nasz po­dróż­ny przy­by­tek. Lam­pa go s!abo oświe­ca­ła, si­na­wy ob­łok dymu wzno­sił się pod su­fi­tem, na ka­na­pie le­ża­ło pu­ste pu­deł­ko od cu­kier­ków. Zo­sta­wia­łam tam dużo dobi'ych wspo­mnień, ład­ną cząst­kę ży­cia…

Ka­rol miał słusz­ność, na­zy­wa­jąc mnie eg­zal­to­wa­ną!

Chcąc po­śpie­szyć, cią­gnął mię bez li­to­ści przez thinr pa­sa­że­rów po błot­ni­stym, skrom­nie oświe­tlo­nym pe­ro­nie.

w naj­licz­niej­szym tłu­mie, gdzie po­py­cha­no nas na wszyst­kie stro­ny, a tłu­ra­oki i lu­dzie prze­su­wa­fi się z po­śpie­chem, uj­rza­łam coś pstre­go koto sa­mej twa­rzy, a jed­no­cze­śnie któś szep­nął no­so­wym gło­sem:

– Ka­ro­lu!

Przed nami stat śred­nie­go wzro­stu męż­czy­zna w bo­bro­wym pal­to­cie, w cy­lin­drze, z bu­kie­tem w ręku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: