- W empik go
Powieści prawdziwe - ebook
Powieści prawdziwe - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 317 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyjeżdżaliśmy z malutkiej stacyi, zaledwo wykończonej. Na nowej drodze pociągi kursowały tymczafiom według potrzeby, stosując się więcej do przewożonych materiałów, niż do podróżnych, którym nie pilno jeszcze by(o ryzykować życie i tracić czas, wlokąc się pięć wiorst na godzinę.
Na stacyi tedy z obcych ani żywego ducha! Zato nasza kawalkada, liczna, hałaśliwa, przypominałaby Trochę "żydowskie wesele, gdyby nie miała pretensyi do dobrego tonu i najwyższej dystynkcyi. Dzień by( słoneczny, jesienny; z pozostałych kilkunastu brzóz po wyciętym wzdłuż plantu lesie wiatr rozsypał garść zżółkłych liści na peronie; przechodząc do wagonu, podniosłam ich kilka. Pensyonarski zwyczaj: dawniej, wracając z wakacyj na pensye, zabierałam kwiaty na pamiątkę: teraz, jadąc w poślubną podróż, zabrałam kilka suchych liści. W jesieni, po pierwszych przymrozkach, o kwiaty trudno; nikt też nie pomyślał, żeby mię pożegnać chociaż przywiędłym bukietem. Nie chciano może robić przytyku do spóźnionego nieco zamęźcia. Na stacyę przybyli wszyscy prosto od śniadania: panie zaledwo zdołały schwycić zarzutki, panowie wyszli z cygarami w ustach; pozujący na znudzonego oryginała "złoty" Bolo przyszedł ze szklanką wina. Na tej "dzikiej" stacyi wszystko ujdzie, zresztą byli przecież u siebie: plant przerzynał park dworski. Pan zawiadowca zawczasu oświadczył służbie, że będzie strzelał psy, koty, nawet kury… wkraczające bez pozwolenia na dworskie terytoryum. Jako zapowiedź przyszłych sąsiedzkich stosunków, otrzymał za to ślepego kasztanka, na którym próbował czasami wyprzedzać rozpędzoną niby lokomotywę. Czy kasztanek zarżał do dworskich koni, przybyłych na stacyę, czy zawiadowca wiedział już, co się komu należy – na peronie w oka mgnieniu wystawiono więcej krzeseł, niż było potrzeba. Zasiadły na nich tylko poważniejsze panie, dwóch podagrycznych wujaszków i stary ponter. Wesołe kuzynki śmiały się, skupione około mnie; panowie, usposobieni poważniej obiadem i toastami, spoglądali na jedyny wagon pierwszej klasy, marząc o wygodnej kanapce. Powiedziano mi już wszystko, co się mówi w takich razach; życzono, całowano w ręce i w oba policzki; przez pięć minut aż duszno było od szczerej i konwencyonalnej serdeczności. W końcu nie było już nic do powiedzenia. Po pierwszym dzwonku weszłam do wagonu, chociaż majstrowano coś jeszcze przy machinie, czy może gdzieś na drodze most wykończano naprędce, a prowadzący pociąg oznajmił, że odjeżdżamy za kwadrans zaledwo, jeżeli nic ważnego nie stanie na przeszkodzie.
Ledwie wsiadłam do wagonu, już całe towarzystwo zapomniało, że żyję na świecie. Wśród różnobarwnych kuzynek i trochę ociężałych kuzynów zapanował gwar donośny. Naradzano się… co zrobić z resztą dnia – zaprojektowano jechać do następnej stacyi: projekt upadł, każdy doradzał co innego, a wszystkim razem pilno było wracać do domu "z tej nudnej stacyi," gdzie właściwie nic już nie było do roboty. Ciotka marszałkowa z dziesięć razy już przeżegnała mię zdaleka, sądząc, że tym sposobem przyśpieszy trzeci dzwonek i świst odjeżdż.ijącej lokomotywy. Podagryczni wujowie ziewali; młodzi oglądali niby strukturę miniaturowego dworca o żółtych ścianach, czerwonym dachu i jednym kominie; wszystkich ogarniała dręcząca niecierpliwość, właściwa stacyom kolei, gdzie wszy.sey zawsze skazani są na czekanie. Opuścić stanowiska przed odejściem pociągu nie wypadało. Odprowadzano wprawdzie tylko ubogą kuzynkę, wydaną za urzędnika: mais ca ne jait rien – jak trzeba, to trzeba! Panowie nawet bardzo uprzejmie zgrupowali się około pana młodego. Wuj Adam, w po])iclatym garniturze, z nasturcyą w butonierce, w panamie zsuniętej nieco na tył głowy, śmiał się… nadrabiał rezonem, chociaż kolana uginały się chwilami od długiego siania… – a dzwonka wciąż jeszcze nie słychać! Stella, najdowcipniejsza z kuzynek, zaproponowała powrót do domu na herbatę, albo na poczekaniu chociaż partyę wista bez panów, którzy każdą grę na świecie przedłużają niezdecydowaniem i brakiem sprytu. Posłała męża po ciepły szal do powozu; odwołała go z drogi, przypomniawszy, że nim zdąży spełnić najprostsze zlecenie, to nawet pociąg z miejsca ruszyć się potrafi. W końcu usiadła na krze śle, ręce skrzyżowała na piersiach, rozparta wysunęła nóżki z pod sukni. Słońce oblewało jej śliczną ligure w czarnym aksamitnym kostyumie, oświecało przezroczystą cere, rudawe włosy, załamywało się w pysznych brylantowych kolczykach. Mrużyła oczy przed słońcem, widziała jednak, że wszyscy patrzą na nią, że nawet mój mąż, rozmawiając z wujem Adamem, obejrzał się parę razy w jej stronę – lecz cóż ja to mogło obchodzić? w tej chwili wpakowałaby ich wszystkich do wagonu, nie wyłączając męża, byleby razem z nimi ruszył i ten pociąg nieszczęsny, chociażby na koniec świata! Utrzymywała stale, że na świecie chyba zadużo jest mężczyzn, szukających własnej zguby; w przeciwnym bowiem razie, ona, najkapryśniejsza z kobiet, nie powinna byłaby znaleźć męża, który ją kocha w dodatku! Obiecywała zato, że z czasem wykieruje go na porządnego człowieka, jeżeli w dalszym ciągu będzie jej posłusznym.
Z całego towarzystwa jeden tylko mój mąż nie nudził się wcale. Z kapeluszem w ręku, w długim paltocie w kratki, w żółtych rękawiczkach z czarnem wyszyciem, stał w kółku mężczyzn, uśmiechnięty, ożywiony; odpowiadając na pytania, skłania! lekko głowę przed mówiącym. Ten ruch przesadnej grzeczności zaczynał mię drażnić; rozmawiając przez okno z ciotką, śledziłam jego ruchy, łowiłam słowa. Widziałam, jak podane sobie dwa palce wuja Adama schwycił, ścisnął kilkakrotnie, kłaniał się przytem zbyt nizko. Z rozpromienioną twarzą zwracał się kolejno do wszystkich, chwytal skwapliwie podawane sobie palce, dziękował im za coś, może za banalne słowa grzeczności, które w różowem usposobieniu ducha za słowa uznania przyjmował. Jeden ze staruszków, znudzony oczekiwaniem, poszedł pożegnać go przed dzwonkiem; idąc, ziewnął parę razy i zdaleka już wyciągnął do niego sztywne palce. Karol i tę rękę schwycił, zatrzymał w dłoniach, kłaniał się uprzejmie; a staruszek ponad jego głową powiódł okiem po otaczających i wzruszył nieznacznie ramionami. Karol go do drzwi dworca przeprowadził, tam jeszcze raz po rękę sięgnął. Wróciwszy do stojących przy plancie mężczyzn, opowiadał coś z uśmiechem, wskazując kilkakrotnie w stronę, gdzie odszedł staruszek: mówił zapewne coś dowcipnego, gdyż śmiał się szczerze, pokazując białe zęby wśród czarnego zarostu, ale śmiał się sam jeden. Obecni z poważnemi minami oglądali cygara lub paznokcie. Gdy mówić przestał, wszyscy jednozgodnie obejrzeli się na dzwonek, przy drzwiach zawieszony. Nawet wuj Adam, niezmiernie uprzejmy, odszedł w końcu od niego i biegał po peronie z rękoma założonemi za plecy; inni też rozeszli się dokoła, a panowie tymczasem, rozmawiając z damami, skupili się w sali dworca. Widziałam, że się waha, czy ma podejść do nich, czy zostać na miejscu. Zawołałam go – udał… że nie słyszy; czyhał na wuja Adama, i już nawet parę kroków ku niemu postąpił, błogo uśmiechnięty, gdy dzwonek się nareszcie odezwał. Z dworca wybiegła wujenka Adamowa z chusteczką przy oczach: za nią lokaj niósł kosz owoców i torbę z podróżnemi zapasami.
Nastąpiło ostatnie, a dla mnie jedyne serdecznie pożegna.nie. Popłakałyśmy się obie… w ostatnim pocałunku oddałam jej część swej duszy. Wychodząc zapłakana z wagonu, uniosła z sobą moję wdzięczność bez granic, przywiązanie córki. Stokroć więcej nawet: przywiązanie siostry, która tylko ją jedne miała na świecie!
Pociąg ruszył. Karol długo jeszcze machał przez okno chusteczką, kłaniał się z najwdzięczniejszym uśmiechem: w końcu usiadł naprzeciw mnie na sofie, przesunął ręką po czole.
– Mili Indzie! – szepnął rozmarzonym głosem.
Patrzył czas jakiś przez okno na sunące sic zwolna wzdłuż drogi drzewa i krzaki: oczekiwał widocznie, kiedy ja chusteczkę od twarzy odejmę. Szanując moje wzruszenie, sięgnął do kosza z owocami i zaczął jeść gruszki jedne po do drugiej.
Na tle ponsowej kanapy, z gutaperkową poduszką pod łokciem, z pledem na nogach, wydał mi się trochę innym, niż dawniej, Rozparł się wygodnie, mrużąc oczy; promień słońca, ślizgający się chwilami po twarzy, oświecał śniadawą cere, piękny czarny zarost, sieć zmarszczek koło oczu i srebrnawe włosy w lśniącej czarnej czuprynie. Powolny ruch pociągu usposabiał do snu; Karol pochylił głowę, brodę przycisnął do piersi i – chrapnął… mimowoli zapewne. Ocknął się natychmiast, wyprostowany spojrzał przelotnie na mnie, pochylił się do okna, spoglądał na okolicę – ociężałe powieki przymykały się co chwila. Wogóle rozmownym nie był, chociaż przeczuwałam, że miałby wiele do powiedzenia i milczy tylko z zasady. Wyglądał tak inteligentnie! Piękny brunet, pojawiający się kiedyniekiedy na arystokratycznych rautach, odrazu zwrócił moję uwagę.
Powiedziano mi naprzód, że to jest śpiewak włoch, bawiący przejazdem w mieście; potem, że jakiś attache posła francuzkiego, rozkochany w znanej piękności z wielkiego świata; w końcu, po przeprowadzeniu drobiazgowego śledztwa, dowiedziałam się, że jest tylko członkiem jakiegoś banku, z którym wuj Adam i wielu innych mieli ważne sprawy. Wówczas już było mi wszystko jedno, kim był, byle był! Stal zwykle przy drzwiach w tłumie czarnych fraków i białych krawatek; stopniowo awansowano go w kąt przy piecu; nareszcie trafem jakimś znalazł się przy oknie, w cieniu olbrzymiej palmy… i tu, przypadkiem, zawiązaliśmy z sobą pierwszą rozmowę. Byłam przekonana, że mnie zna, że śledził mnie wzrokiem oddawna, że wie o mojem chrzestnem imieniu, a w myślach spieszczą je może z szorstkiej Teodory na Dorę, Dosię i t… d. Właściwie mówiąc, to ja sama robiłam to wszystko, myśląc o nim. Przeczuwałam, jak niecierpliwie wyczekiwał pierwszej ze mną rozmowy, jak gwałtownie bije mu teraz serce! Tyle razy patrzyliśmy na siebie zdaleka: zdawało mi się czasami, że, ujrzawszy mie, skłaniał głowę nieznacznie, jak kłos przy lekkim powiewie wiatru. Tryumfowałam wówczas, chociaż było to może tylko złudzenie, wywołane perspektywą salonu i ciągłym ruchem gości. Znaliśmy się tedy w krainie marzeń, obcowaliśmy z sobą nawet dość poufale; spotkawszy się jednak pod palma, na razie nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Jako krewna gospodarstwa, z obowiązku bawiłam gościa. Na parę moich uwag o licznem zebraniu, o zbytnem gorącu, skłonił tylko głowę i milczał jak poosąg. Czeka iam, kiedy przemówi. Pewną byłam, że usłyszę głos trochę stłumiony.
– Zapewne to pani papuga? – spytał, wskazując wśród wazonów złoconą klatkę z zieloną papugą. – Śliczny ptak i śliczna klatka!
Spojrzał na mnie: widziałam, jak po ustach prześlizną! mu się ironiczny uśmiech. Jak on to powiedział: "Śliczny ptak i śliczna klatka!" wyraźnie przymówka do mnie! Żyłam przecież, jak ptak w złoconej klatce, karmiona i chowana z łaski bogatych krewnych. On, człowiek oddany pracy, staczający walkę zżyciem, przypomniał mi to nieznacznie zaraz przy pierwszej rozmowie! Uczulam dla niego odrazu serdeczną wdzięczność; gorzką prawdę może mówić tylko szczery przyjaciel. Myślał zapewne nieraz o mojem położeniu i, jako człowiek stojący o własnych silach, miał trochę współczucia dla zawieszonej między niebem a ziemią istoty.
Odpowiedziałam mu z całą szczerością:
– Nie, panie, do mnie tu nic nie należy!
– Taak! – odrzekł przeciągle, zmierzy! mnie od stóp do głowy zdziwionym wzrokiem, widocznie nie spodziewał się takiej szczerości.
Rozmowa ożywiała się stopniowo.
– Pani często bywa na zabawach? – spytał, usiadłszy obok mnie na krześle.
Nie pamiętam, com mu odpowiedziała… w rozmowie słowa grały podrzędną rolę: kiedy mnie zapytywał, czy wolę walca, czy polkę, – kiedy patrzył przytem w oczy badawczo, wiedziałam, że nie o tańce mu chodziło. Chciał poznać moje upodobania, chciał zbadać:
czy strona moralna harmonizuje z powierzchownością. Znał mię z widzenia, teraz poznawał moje duszę – to mię zachwycało. Ideałem moim zawsze byt człowiek głębokiego umysłu. Żelaznej woli i wytrwałej pracy. Cechy te odgadłam w nim już wówczas, gdyśmy zdaleka przesyłali sobie badawcze spojrzenia, Bladawy brunet, z głębokiemi oczyma, wytwornie okazały, musiał mieć i rozum, i wolę, i samodzielność; duszę jego odgadłam wprzód, nim do mnie przemówił. Jakież znaczenie mogły mieć przytem słowa, puste dźwięki, wywołane konwenansem, okoliczno.ściowe, dowcipne, albo tylko nudne zapytania i odpowiedzi! Zresztą mówił niewiele, więcej słuchał, chciał mnie poznać; ja zaś poznawać go nie potrzebowalam: kobiety posiadają niezrównany instynkt, zastępujący krytycyzm i rozwagę. Dawniej śmiałam się z tej właściwości, wspólnej wszystkim zwierzętom, ptakom, bodaj nawet i żabom; teraz podziwiałam tylko, że moje marzenia spełniły się co do joty. Nawet krój fraka, całe ubranie bez zarzutu, zdawało się być dopasowanem do całości, chociaż o takich drobnostkach nigdy nie myślałam zosobna. Spotkawszy nadspodziewanie ideał, wymarzony niemal od lat najmłodszych, uczulani się nad wyraz szczęśliwą, gdy po kilku rozmowach, mniej więcej do pierwszej podobnych, mogłam zostać jego zona. Stosunki, stanowisko, świat cały, wydawały mi się czemś w rodzaju ciemnych plamek, rojących się przed zmęczonym wzrokiem po długiem wpatrywaniu się w światłość. Mrużyłam oczy, żeby ich nie widzieć; zresztą, co mnie to wszystko mogło obchodzić! Wy-szlachctnialam do niepoznania; przez sen nawet ])owta rżałam sobie w duchu, że będę się stargała dorównać mu we wszystkiem, stanę się godną jego miłości. Dowiedziawszy się, że ma córeczkę z pierwszej żony, pokochałam raptem wszystkie dzieci, uśmiechałam się do każdego maleństwa na ulicy; słuchając o sierotkach, miewałam łzy w oczach! Gdybym nie była pzekonana, że wyborem moim kieruje rozsądek, znajomość życia, właściwa mniej więcej każdej dwudziestopięcioletniej pannie, posądziłabym siebie o szaloną miłość; tak źle jednak nie było. Szalona miłość jest ślepą, ja zaś widziałam dobrze braki w moim narzeczonym, które czasem się zwiększały, najczęściej jednak znikały zupełnie z przed oczu.
Uśmiechnął się do mnie, ujrzawszy, że w końcu odjęłam chusteczkę od oczu. Ten uśmiech zastępował rozmowę: uwalniał go od oklepanych frazesów, dla mnie zaś był dostatecznie zrozumiałym. Zaczął się unosić z kolei nad wszystkimi krewnymi, którycheśmy zostawili na stacyi.
– Pyszni ludzie! – powtórzył kilkakrotnie, nadymając zlekka policzki. – Niezmiernie mili ludzie!
Zdawało się, że cały czas naszej milczącej podróży tylko o nich myślał.
Oddawna już zauważyłam, że w najdrobniejszych nawet szczegółach ubrania, w ruchach i wyrażeniach, przypominał "złotego Bola;" na drogę też ubrał się jakby w jego garnitur: kraciasty po|)ielaty surducik, szare spodnie, miękki popielaty kapelusz i duńskie rękawiczki, przesiąkle zapachem stajni. Podobieństwo wypływało może ze wspólnych gustów; lecz przelotne na dymanie policzków i wyraz "pyszni!" – były już widocznem naśladownictwem, Uśmiechnęłam się w duszy; uśmiechałam się potem coraz częściej – z hojnych napiwków, z pogardliwego milczenia wobec przpadkowych naszych towarzyszów podróży, z całego wielkopańskiego szyku, z którym mu było bardzo do twarzy. Serdecznym śmiechem wybuchnęłam dopiero w Wiedniu, gdy nas zapisano w hotelową księgę jako "Herrschaft Duwnar-Suchocki, Gutsbesitzer"
Ja nigdy w życiu nie miałam nawet kwiatowego ogródka; on posiadał wprawdzie kamienicę, ale tak odłużoną podobno, że wstyd było do niej się przyznawać… w przyszłości miał wprawdzie odziedziczyć po ciotce aptekę w żydowskiej dzielnicy miasta i kawał gruntu w sąsiedztwie cmentarza, którego wartość epidemia chyba mogła podnieść z czasem; teraz jednak oboje zasługiwaliśmy raczej na miano ptaków niebieskich, niemających nie wspólnego z ziemskiem bogactwem. Śmiałam się tedy, nawet chciałam odwołać kelnera, i przekreśliwszy zaszczytną nazwę, "Bettelurm" dopisać w szczerości ducha. Karol ściągnął brwi, skarcił mnie wzrokiem, jak niesforną pensyonarkę. Po twarzy jego przemknęła chmura, znikła w mgnieniu oka, lecz pozostawiła chłód w oczach i przykry grymas na ustach. Ho… ho! mieliśmy tedy podróżować pod pseudonimem bogaczów – to mię troche,., zastanowiło.
Nie cierpiałam mistyfikacyi, nawet o latach swoich mówiłam otwarcie… iCarol zauważył zmianę na mojej twarzy; milczał i gryzł zgasłe cygaro.
siedzieliśmy na balkonie, wychodzącym na rodzaj ogródka, urządzonego z wiedeńską elegancyą: dokoła asfaltowy chodnik, pośrodku klomb z róż, otaczających białą marmurową bachantkę z gazową latarnią w ręku; równiutko przystrzyżone drzewka wkoło chodnika tworzyły niewolniczo akuratny wianeczek; przy jakichś drzwiach w kącie usychała olbrzymia datura w zielonej beczce; trzy liście w górze żyły jeszcze, kilka zwiędlych, zwiniętych w trąbkę, zwieszało się wzdłuż łodygi zbyt wybujałej, w klombie róż wyglądałaby rażąco… o cały łokieć przerosła piękne drzewka, zgrabnie przystrzyżone – usychała tedy na uboczu, w pokojach, na schodach nawet, już dla niej miejsca nie było. Przechodzący panowie gasili koło jej łodygi niedopalone cygara, panie zaczepiały parasolkami o trzy ostatnie liście, malutka ptaszyna bujała się sama jedna na liściu, gdy setki jej towarzyszów świegotały wśród krzaków różanych, trzepotały się w zakurzonych liściach zgrabnych drzewek. Biedna datura! Karol też rzucił na nia niedopalone cygaro.
– Cóż się tu mojej pani nie podobało? – spytał. – A! głupstwo! Zawsze lubiłem szyk i hołdy, no, bo przywykłem do tego od dziecka. Teraz chciałbym posiadać bogactwa całego świata… dla ciebie! – dodał nad samem mojem uchem.
Miły Boże! jakie też głupstwa plótł ten człowiek! Żebym była z piany, z obłoku łub z mgły, a zamiast duszy miała błędny ognik, wymagający sztucznego pielęgnowania, to i tak je.szcze byłoby mi zamiękko, zarozkosznie i zanudno w tej cieplarni, jaką stworzyłby dla ranie, gdyby mógt… Słuchałam jednak! – "Moja ty pieszczotko!" – powtarzał coraz częściej, a pomimo tego żałował, ze nie posiada lampy Aladyna! Excusez du peu!
Mnie bajki opowiadała niegdyś stara panna, uważająca miłość jako klucz do wszelkich skarbów; powtórzyłam mu ten śmieszny pogląd na uczucia.
– Miłość – odrzekł, – wiesz co? może ta twoja stara panna miała racyę! Ja tez miałem trochę egzaltowaną matkę; do śmierci nie wyleczę się ostatecznie z jej zasad, chociaż była to święta kobieta i chciałbym umrzeć z jej imieniem na ustach.
– Umierając, przez omyłkę możesz wymówić moje imię, albo jakieś inne; ukochane imiona kobiece tak się dziwnie plączą czasami. Więc czy nie lepiej byłoby nie leczyć się wcale z jej zasad?
– Trudno! życie nauczyło już czego innego. Jestem stary grzesznik! – dodał wpili seryo.
– Żałujący za grzechy?
– Teraz żałuję tylko, żem ciebie poznał może już trochę zapóźno.
– Moglibyśmy się wcale nie poznać! Szczęście spóźniło się trochę, ale nie minęło: zato zatrzymamy je do końca życia. Czy zgoda?
Zgodziłby się na jeszcze dziwaczniejszą propozycyę. Na razie jednak nic mnie innego nie przychodziło na myśl, on też chyba tylko o naszem szczęściu myślał. Wyleczył się ze swej sztywności, zapomniał brwi ściągać i patrzeć nieruchomie przed siebie; nawet przed wystawami sklepów zatrzymywał się coraz rzadziej, chociaż na strojach, na drobnostkach różnych, na perfu – innch, aksamitach, jedwabiach, znał się jak elegantka; znał nawet specyficzne nazwy niektórvch przedmiotów, pochwycone żywcem z buduarów. Ten człowiek chyba połowę życia był krawcem, bo robił niezmiernie trafne uwagi o toalecie, jednym rzutem oka oceniał wartość stroju i… wystrojonej.
– Szkoda, że szyć i krajać nie umiesz; byłbyś użytecznym w domowem gospodarstwie – rzekłam, wysłuchawszy mistrzowskiej lekcyi o potędze strojów, o czarującej sile, właściwej każdej pięknej, elegancko ubranej kobiecie.
– Jestem zato wybornym doradzcą: wykieruję ciebie na wykwintną kobietę. Zobaczysz!
Mrużył przytem oczy, poruszał nozdrzami, jakby się zawczasu nasycał mojem powodzeniem. Śmiał się z moich teoryą, nazywał je zasuszonemi kwiatkami z panieńskich pami.ątck. Chcąc go nawrócić, nie podnosiłam nigdy tej kwestyi: mężczyzna nie lubi abdykować ze swych przekonań; tylko na przechadzkę wzdłuż „pysznych” wystaw sklepowych chodzić przestałam. Przesiadywaliśmy coraz częściej w domu, na balkonie, osłoniętym ze wszech stron winem, gdzie mógł swobodnie zapijać selcerską wodę, palić cygaro, w pantoflach, bez krawatki, w żakiecie na jedwabnej podszewce, bujał się sobie w fotelu, a spoglądając na mnie przez ramię, powtarzał głosem prawdziwie szczęśliwego człowieka:
– „Pyszne” życie, Dosiu.
Z przeciwnego balkonu lornetowała nas piękna ruina w białym koronkowym szlafroczku, z obnażonemi rękoma. Zdaleka wyglądała prześlicznie: wysoka, z małą główką, miała królewską postawę i wszelkie pozory młodości. Karol niby nie patrzy! na nią, minio tego przestał nosić pantofle, zamiast czarnych nakładał złote binokle, rozpięty żakiet zapina! na jeden guzik, coraz częściej oparty o balustradę wyglądał z balkonu na prawo, na lewo, przelotnie spogląda! na ruinę, jakby ją pierwszy raz ujrzą!… Ona lornetowała coraz gorliwiej; ja śmiałam się w duchu.
– Mamy ładną sąsiadkę – rzekłam, wskazując wzrokiem romantyczną postać w białych koronkach.
Wzruszy! ramionami obojętnie, przedtem jednak przesiedział całą godzinę na balkonie, zwrócony do niej profilem, z ręką na balustradzie, kiedyniekiedy spoglądał mi nią i odwracał głowę powoli.
– Tu o piękność nietrudno! – odrzekł – chociaż ta zdaje się być wyjątkowo piękną; zresztą nie przyglądałem się jej wcale.
Przez całą godzinę tedy studyował usychającą daturę. Zona musi wierzyć słowom męża, albo też raz na zawsze wyrzec się spokoju.
Tegoż dnia spostrzegliśmy ją w bramie. Karol stanął jak wryty.
– Ależ to szkapa! – szepnął.
– To nasza piękna sąsiadka!
Splunął; poszliśmy dalej. Po chwili obejrzał się raz jeszcze na bramę; wzruszył ramionami.
Odtąd wychodził na balkon znowu w pantoflach, w rozpiętym żakiecie i do przeciwległej ściany odwraca! się plecami: tym sposobem zapewne chciał okazać pogardę kobiecie, która nie umie uszanować swego podeszłego wieku. Lornetowała jego plecy, w końcu przestała wychodzić na balkon.
Miał dziwne szczęście u kobiet: oglądały się za nim, przystawały kolo niego, gdy ogląda! wystawę, wpatrywały się w jego profil; a gdy spojrzał na nie, uśmiechały się nieznacznie, albo, odwracając głowę, udawały zmieszanie. Na tę niemą adoracyę spoglądał jak niegdyś Kalchas na kwiaty, składane w ofierze: było tego zadużo… O kobietach odzywał się z największą uszczypliwością; musiałam nieraz przypominać, że ma aż drugą żonę. Wówczas zaliczał mię do białych kruków, z których podejrzewałam, że ułożył już sobie sporą biblioteczkę; nie przyznawał się do tego, i miał słuszność: przeszłość była jego wyłączną własnością.
Pierwszy list gończy otrzymaliśmy w Szwajcaryi, w wiejskim domku, gdzie, oprócz miliardów komarów, mieliśmy wspaniale jezioro, muzykę fal, stłumioną nieco, lecz niezmiernie wymowną, mieliśmy swobodę ptaków, bujających między ziemią i niebem, których jednak ani ziemia, ani niebo nie obchodzi wcale. Orzeźwieliśmy, sprościeliśmy do pewnego stopnia. Ja, zamiast misternych puklów, splatałam włosy w warkocze, chodziłam w podróżnej sukni; Karol osowiał na razie. Spoglądał na wspaniałą naturę, na skromniuchny domek; nie wiedział, czy się ma śmiać z moich prostaczych upodobań, czy uledz czarom przyrody, które nawet do mieszczańskiej duszy przemawiać umieją. Milczał, słuchał moich zachwytów; podejrzewałam jednak, że je niezupełnie rozumiał. Wobec gór, jeziora, sosnowego lasu, zmalał jakoś, stracił swobodę salonowca, a nie odzyskał siły i zręczności człowieka. Nie lubił nawet oddalać się od domu – bał się może wron, dzikich gołębi, albo da – żych ryb w jeziorze. Przezwał mnie "dziką kozą" i, ile mógł, nadrabiał rezonem, udając, Ze i on nietylko chodzić, ale i biegać potrafi. Na góry tylko wdrapywać się nie miał odwagi; patrząc na szczyty, przymykał oczy, jak nerwowa kobieta, Brałam go wówczas pod ramię – on mię prowadził, ale ja nim kierowałam. Zato cały dzień chodził w pantoflach, bez krawatki, bez binokli. Na parę kilometrów dokoła, oprócz nas, była tylko gruba Szwajcarka w szafirowej, suto marszczonej spódnicy, – jej mąż, rumiany idyota z ogromną głową na krótkiej szyi, – …ślepa dziewczynka, przysłuchująca się po całych dniach cichym szmerom jeziora, i cztery krowy.
Żyliśmy prawie pocałunkami; przytem dawano trochę mleka, rybę w różnej formie i codzień talerz winogron. Jagody chodziliśmy zwykle płukać do jeziora i topiliśmy najokrutniej! w zakątku tym zapewne od stworzenia świata nie było tak roztrzpiotanej pary. Gruba fermerka spoglądała na nas, jak spracowany wół spogląda na parę motylów; w jej sumieniu zrodziło się w końcu jakieś podejrzenie… wskutek którego zaczęła nam dawać coraz mniejsze porcye śmietany i mniej świeże ryby; odwoływała swą ślepą córeczkę, ile razy ta znalazła się przy nas nad brzegiem jeziora. Przez wzgląd na śmietanę, radziłam Karolowi, żeby pokazał gospodyni naszą metrykę ślubną; jego to podejrzenie bawiło – drażnił kobietę, czasami nawet zbyt gorliwie przejmował się swoją rolą. Ożywiał się wówczas, miał wyborny humor, miał takie rumieńce i blask w oczach, jak ja, gdy po długich przechadzkach wracałam głodna, zarumieniona od wiatru i słońca. On długich przechadzek nie lubił… w najczystszym kątku świata mieszczuch nie może pozbyć się swej znerwowanej natury; w raju nawet otrzymywałby listy, gdyby istniała poczta. Otoż i ten list spadł na nas, jak na rozmarzonego turystę spada czasem odłam lawiny.
Siedzieliśmy sobie na wzgórzu w sosnowym lesie; słońce tylko co przygrzewać zaczęło; w złotawej przestrzeni rysowały się gór wierzchołki i szkliła się gładka powierzchnia jeziora: pod niebem jakiś ptak czarny malał stopniowo, znikał w niebieskiej głębi; wkoło nas była wonna cisza, taka, jaka była wówczas chyba, kiedy Bóg… przygotowawszy świat na przyjęcie człowieka, jeszcze rąk swoich gliną nie zbrudził.
Karol zamknął Heinego, ja przestałam gatunkować zioła, siedzieliśmy cichutko, – tylko gdy od strony gór głuchy łoskot rozległ się w powietrzu, echo drgnęło w lesie – uśmiechaliśmy się do siebie, tłumiąc oddech.
Z zarośli, zkąd zwykle wychodziły krowy fermerki, wracające do domu, ukazał się człowiek w białej czapce, z torbą skórzaną przez plecy, z sękatym kijem w ręku. Odrazu zepsuł cały krajobraz; pomimo to… zapłaciłam nui całego franka za ten list dziwny.
Karol sięgnął po list skwapliwie, rozerwał kopertę i w mgnieniu oka stał się dawniejszym Karolem: brwi ściągnął, usta wykrzywił szyderczo, policzki się wydłużyły. Czytał, odczytywał każdy wiersz kilkakrotnie, to znowu całą stronicę przebiegł jednym rzutem oka. Śledziłam ruch oczu, wyraz twarzy, a jednocześnie… no, jestem przecież kobietą – usilowałam przeczytać co się uda. Monogram, datę i Wariszawę dostrze gtam odrazu: lecz pismo było zbyt drobne – o parę kroków czytać niepodobna. Karol przejrzał list powtórnie, od pierwszej do ostatniej stronicy, i wpił się wzrokiem w jakiś wyraz…
– Co to być może? – spytał, pochylając się ku mnie z listem w ręku, paznokciem podkreślił hieroglif,
– „Westchnienie” – odrzekłam, natężywszy całą umiejętność czytania.
– Tylko! – szepnął przez zęby, wzruszył ramionami, obejrzał raz jeszcze pismo.
– List od pani Izy – rzekł; – jest to ciotka mojej Stasi, opiekuje się maleństwem tymczasem: sądziłem, że w takim długim liście chociaż o zdrowiu dziecka napisze… Głupia baba! – mruknął nachmurzony; rozglądał się po lesie, list rzucił obok mnie na trawę.
Wzięłam go niby od niechcenia, kręciłam w pakach, ręce drżały, udawałam zupełną obojętność. Gdy Karol wyciągnął się na trawie i zapafił cygaro, rzuciłam okiem na pismo. Połknęłabym ten popielaty arkusik, żeby jaknajprędzej dowiedzieć się treści: lecz litery były drobne, powykręcane, jak w nerwowych kurczach.
"Nie miałam zamiaru pisać do ciebie… Chciałam wytrwać w postanowieniu… chciałam zapomnieć!!! Pragnęłam zwrócić tobie swobodę i nawet cieniem wspomnienia nie chciałam zatruwać i tak już dość ciężkich dni twej nowej niewoli! Jeżeli słowa te wzbudzą chociaż iskrę współczucia w twem spopielałem sercu, będzie to jedyna gwiazda mego konającego życia! List twój zmusił mnie do pisania; wyczytałam w nim tyle bólu, tęsknoty, tyle tłumionego uczucia. Musiałeś go pisać w chwili bezsilnej rozpaczy, w chwili, gdy najsilniejsza dusza słabnie i w łzy się rozpływa! Czemuż nie mogłam być wówczas przy tobie! Czemuż na skrzydłach myśli nie mogłam przebyć dzielącej nas przestrzeni!! Miłością siostry, niewolnicy, kochanki, zażegnałabym widmo trosk wszelkich, wywołałabym na twe usta uśmiech rezygnacyi i pierzchłabym, jak mgła przed wschodzącem słońcem! Wybacz! ja bluźnię! Potęgę taką może mieć tylko istota kochana… Ja dawno przestałam należeć do istot, obdarzonych tem niebiańskiem szczęściem! Dla ciebie byłabym chyba tylko mara dawnych wspomnień, szerzącą wkoło siebie grobowy chłód i obojętność! Wprawdzie i na grobach czasami gruchają gołębie, lecz raz pogrzebana miłość nie zmartwychwstaje! Może to i dobrze! Kto wie, jakby wyglądało widmo naszych najdroższych rozkoszy i nadziei?
– Co z sobą pocznę – sama jeszcze nie wiem. Przeżywam konanie, czy może letarg tylko? w każdym razie, czy zmartwychwstanę, czy się obudzę, czuję, że będę tylko upiorem; żadne uczucie zelektryzować mnie nie potrafi! w pamięci pozostaną jedynie chwile najgłębszej miłości dla ciebie! Wówczas tylko żyłam! Nie poznałbyś mię teraz! Skarłowaciałam, osłabłam. Ścięty kwiat dłużej zachowuje świeżość, niż opuszczona kobieta pozory dawnego życia zachować może! Żyję z dnia na dzień, bez promyka nadziei, bez kropli osłody,.. Gdy się przebudzę z ciężkiego letargu, drętwieję od chłodnej rzeczywistości, a umrzeć nie mam odwagi!
Nigdy jeszcze bezsilność nie wydawała mi się tak okrutną, jak teraz, gdy wszystko wkoło mnie zamarło, gdy z przeżytych uczuć zostały tylko popioły; świat cały zmienił się w pustynię – a ja żyję, żyję i tyję!
„Och! jakże ten najdroższy dar życia staje się okrutnym, gdy ciężyć zaczyna!
„Lecz dość już tego. Boleści wypisać niepodobna! Niecił wygryza duszę, raz może skończy się to przecie! Teraz słówko o Stasi. Oddaj mi ją! Byłam wówczas szaloną, gdy w błagalnym wybuchu ofiarowywałam tobie za nią… pieniądze! Nie zrozumiałeś mię zresztą: jest to córka mojej siostry – sierota. Chciałam zabezpieczyć jej przyszłość; chciałam oczyścić z długów twój dom i zachować go dla niej. To takie proste! w rozdrażnieniu wysunęło się słów kilka… nie rozważnych… oburzyłeś się. Któż mówi o sprzedaży? Zachowasz prawa ojca, ja dam jej tylko serce matki. Teraz już o pieniądzach nie wspomnę: oddaj mi ją tak, jak konającemu przyjacielowi dałbyś życie, gdyby to było w twej mocy! Czyś zdolny pojąć, czem byłaby w życiu mojem istota, ktorą mogłabym kochać, dla której mogłabym odżyć raz jeszcze? Oddaj mi ją! Tobie jeszcze przyszłość wszystko dać może: dla mnie jest to jedyne źródło, z którego potrafię chociaż trochę sił zaczerpnąć… i t… d.”
Karol przypomniał coś sobie: sięgnął po list, spojrzał na początek.
– Co ona tam u licha w moim liście znalazła! – mruknął, przebiegając wzrokiem stronice. – Prosiłem o kupienie ciepłej salopki dla Stasi; do kupcowej nie potrafiłbym pisać inaczej!…
Wzruszy ramionami, listu z rąk nie wypuszczaj, kręcił go zwolna w pakach, zdawał się nasycać gładkością papieru; mrużył przytem oczy, jakby te wszystkie gwałtownie gorące słowa teraz dopiero zaczynały odzywać się w duszy.
– w oryginale jest znacznie mędrszą… jestem przekonany, że nie odczytała tego listu po napisaniu… To ona – rzekł, pokazując w medalionie fotogram brunetki z wązka twarzą, z zapadłem! oczyma.
Udawałam, że się wpatruję w jej twarz niemłoda, niezbyt ładną i szkaradnie zrobioną; tymczasem starałam się odzyskać spokój i obojętność.
– Tylko? – wyobrażałam ją sobie zupełnie inaczej.
Spojrzał mi w oczy żartobliwie.
– Nic a nic nie jesteś zazdrosną?
Zarumieniłam się, może nawet łzy miałam w oczach.
Wyjął zwolna fotogram, rozdarł i rzucił przez ramię, jak Deukalion rzucał niegdyś kamienie, z których potem powstawali żywi ludzie.
– Czytajmy lepiej Heinego – rzeki, całując stokrotnie moje ręce.
Ja wciąż na list patrzałam; leżał na trawie między nami, zmięty trochę, poruszał się od wiatru jak żywy. Karol zgniótł go w ręku i rzucił pod sosnę.
– Już mi to miłosne zgrzytanie uszy prześwidrowało! – mruknął przez zaciśnięte zęby. – Nie bierz tego do serca! Ona w przystępie uczuciowości gotowa gwałtowniejszy list napisać, a tylko przy adresowaniu zawaha się między dwoma, trzema albo i człerema nazwiskami! Ta kobieta cierpi na wieczny gląd wrażeń! Wyszła za starca, który, umierając, zapisał jej majątek, ale tylko do dnia powtórnego ślubu. Za co się zemścił w tak okrutny s|)osób stary lis, trudno zgadnąć! Miat zapewne swoje powody! A jej się zdaje, że jest nieszczęśliwą ofiarą, rzuca się jak pantera, szuka wrażeń, wpija się w każde widmo miłości, i jeśli dotąd nie zwa-ryowata, to dlatego tylko, że boi się utracić majątek. I taka kobieta śmie żądać, żebym jej oddał córkę! ł'ierwszego dnia ]n-zydusiłaby ją w uścisku: nazajutrz zapomniałaby nakarmić! Jeszcze żeby to był dwudziestoletni chłopak… może pamiętałaby o nim dłużej!,.. Szalona! Ja jej oddam córkę! Jej!…
Zżymał się, podrzucałramionami; mówiąc, dobierał najzjadliwszych wyrazów, i te jeszcze wydawały nui się niedostatecznemi – na zakończenie szepnął parę drapieżnych porównafi… w istocie bl prawie chorobliwie przywiązany do dzieeta; wspomina! o niem kilka razy na dzień; fotografię córki nosił z sobą, ustawiał na stoliku przy łóżku; zrana, jak tylko się obudził, sięgał po nią, wpatrywał się długo w tłuściutką trzechletnią dziewczynkę z nadąsaną minką, w liafiach i koronkach; całował ją nawet czasami… w Wiedniu już nakupil dla niej zabawek: lalki, piłki, motyle, grające pudelka… upakował wszystko między swemi rzeczami, kiedyiiie-kiedy rozwijał, oglądał i coraz starannie] układał. Zdawało się, że te drobne przedniioly mówią nui o nitj, że się zawczasu nasyca jej przyjemnością; okręcając lalkę w watę i w bibułkę, uśmiechał się nieznacznie; próbował, czy piłka dobrze skacze; nakręcał latającego motyla; ładne zabawki jeszcze go nie zadawalały, resztę miał dokupić z powrotem.
– Rozkoszne dziecko – powtarzał nieraz, – takie to dobre, łaskawe, szczebioce zabawnie! Mądra dziewczynka!
Powtarzał te słowa więcej dla siebie, niż dla mnie; potrzebował słyszeć o córce, rozkoszował się dźwiękiem jej imienia.
– Stasia! Prawda, że to ładne, pieszczotliwe imię? Sta… siecz. „ la! Będzie z czasem bardzo ładna! Ma śliczne oczka, a rysy dziecinne; ale wyrośnie na śliczną pannę: już dziś to takie szykowne, eleganckie, tak to umie mizdrzyć się, przymilać! Nie będziemy mieli z nią kłopotu, gdy dorośnie!
w myślach snuł może świetną przyszłość… zawczasu nasycał się jej tryumfami, słowem kochał ją, jak umiał.
List Izy przypomniał mu Stasię, przyniósł z sobą woń miasta, wspomnienia różne… rozbudził ukołysaną chwilowo nerwowość.
– Dość tej sielanki – rzekł tegoż wieczora ochrypłym, zniecierpliwionym głosem. – Wszystko to piękne, urocze, ale nudne. Zresztą urlop się kończy: lepiej w Wiedniu zatrzymamy się dni parę!
Nazajutrz byliśmy gotowi do drogi.
Na wyjezdnem fermerka widocznie chciała mi coś powiedzieć. Siedziałyśmy obok siebie na ławce przed domkiem, obrosłym dzikiem winem; naprzeciw nas, na sznurze między dwoma drzewinami, suszyły się dwie sine bluzy, płócienne spodnie i grube wełniane pończochy; cztery piękne krowy wracały właśnie z pola: zdaleka już pachło od nich świeżem mlekiem, od fermerki zaś szarem mydłem i serami. Patrzyła na mnie z macierzyńską dobrocią, i już miała przytoczyć sentencyę z Biblii, kiedy ja, tłumiąc uśmiech, zdjęłam z piec niebieską jedwabną chusteczkę i zarzuciłam jej na szyję. Uśmiechnęła się błogo, jak do anioła, rozdającego widoczną łaskę bożą.
.Iestem pewna, że nie wyświęcała po nas mieszkania, bojąc się, aby pospołu z grzechem i dobitych natchnień nie odpędzić!
w drodze ICarol pritwie wyłącznie mówił o Stasi; może pragnął rozbudzić we mnie macierzyńskie instynkta, a może tylko nie mogł się wstrzymać od wypowiedzenia najbardziej go zajmującej myśli.
w Wiedniu kupiłam dla dziecka białą salopkę, biały kapturek i białe kamasze.
– Widzę, że będziesz idealną mateczką! – zawołał uszczęśliwiony, dziękując, jak za największe dobrodziejstwo.
– Hm, może ta zwaryowana niańka dziecl;o przyniesie na dworzec – powtarzał, gdyśmy się zbliżafi do Warszawy. – One miewają czasem szalone pomysły!…
Pragnął tego i bał się; | iociąg przyclmdził wieczorem, dzień był chłodny, dżdżysty…
– Któż wozi dzieci w taką porę! Stasia śpi ju2 zapewne – powtarzałam, chcąc uspokoić wzburzone ojcowskie uczucie.
– Tak, piż śpi, za chwilę ją zobaczymy! Wyskoczy! pierwszy z wagonu; musiałam sama zl)iera(; manatki.
Stojąc we drzwiach, z torbą i pledem w ręku, obejrzałam się na nasz podróżny przybytek. Lampa go s!abo oświecała, sinawy obłok dymu wznosił się pod sufitem, na kanapie leżało puste pudełko od cukierków. Zostawiałam tam dużo dobi'ych wspomnień, ładną cząstkę życia…
Karol miał słuszność, nazywając mnie egzaltowaną!
Chcąc pośpieszyć, ciągnął mię bez litości przez thinr pasażerów po błotnistym, skromnie oświetlonym peronie.
w najliczniejszym tłumie, gdzie popychano nas na wszystkie strony, a tłuraoki i ludzie przesuwafi się z pośpiechem, ujrzałam coś pstrego koto samej twarzy, a jednocześnie któś szepnął nosowym głosem:
– Karolu!
Przed nami stat średniego wzrostu mężczyzna w bobrowym paltocie, w cylindrze, z bukietem w ręku.