Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powieści ukraińskie: Zosia Żytkiewiczówna, Nestor Pisanka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieści ukraińskie: Zosia Żytkiewiczówna, Nestor Pisanka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 286 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ÄÎÇÂÎËÅÍÎ ÖÅÍÇÓ­ÐÎÞ

Âàðøàâà, 10 Îę­òÿáðÿ 1898 ãîäà

Ta­de­usz Pa­da­li­ca (Ze­non Fisch).

Po trze­ba u uas nie­zmier­nie wy­dat­ne­go ta­len­tu pi­sar­skie­go, aże­by imię jego dłu­żej się prze­cho­wa­ło w pa­mię­ci ogó­łu, spra­gnio­ne­go wciąż no­wo­ści. Uzdol­nie­nia po­śred­nie, choć w swo­im cza­sie ode­gra­ły waż­ną rolę w roz­wo­ju oświa­ty i przy­czy­ni­ły się do po­stę­pu umy­sło­we­go, ry­chło po­pa­da­ją w za­po­mnie­nie, z któ­re­go nie­ła­two wy­do­być je na wierzch.

Lo­so­wi temu uległ i, zna­ny pod pseu­do­ni­mem Pda­li­cy, Ze­non Le­onard Fisch (pi­sa­ny tak­że i Pisz). Po śmier­ci jego na­kre­ślo­no parę ne­kro­lo­gów, Le­onard So­wiń­ski za­szczy­cił go na­wet w , Kło­sach" dłuż-8zem wspo­mnie­niem, opar­łem w czę­ści na rę­ko­pi­śmien­nych da­nych; ale po­nie­waż to bli­sko dwa­dzie­ścia lat temu, obec­ne po­ko­le­nie mało jnż wie o au­to­rze „Po­ko­jów­ki”, „Ne­sto­ra Pi­san­ki” i Zosi Zyt­kie-wi­czów­ny."

A szko­da! Gdy­by po­ko­le­nie to zna­ło pi­sma Pa­da­li­cy i in­nych daw­niej­szych au­to­rów, mo­że­by nie tak ła­two pod­pa­da­ło w za­chwyt, po­chła­nia­jąc wy­two­ry mo­der­ni­stów nor­we­skich czy fran­cu­skich, gdyż­by się prze­ko­na­ło, że i w prze­szło­ści nie bra­kło spo­ra­dycz­nych ob­ja­wów, bar­dzo po­dob­nych do prze­chwa­la­nych dzi­siaj „no­wo­cze­snych” kie­run­ków.

Dla po­par­cia tego twier­dze­nia przy­kła­dem, oto wy­ją­tek z bar­dzo wcze­sne­go szki­cu Fi­scha, za­ty­tu­ło­wa­ne­go „Wy­jąt­ki z pa­mięt­ni­ka Ewe­li­ny.” Opo­wia­da tu Ewe­li­na o „mo­men­cie psy­cho­lo­gicz­nym”, kie­dy Jó­zef, ko­cha­ją­cy się w niej nie­gdyś, jako w bo­ga­tej pan­nie, po­ci­chu, tak, że ona o tem nic nie wie­dzia­ła, za­pa­no­wał już nad jej du­szę i, za­miast sko­rzy­stać z jej skłon­no­ści, scep­tycz­ne­mi re­flek­sy­ami mroź­na wko­ło sie­bie roz­ta­cza at­mos­fe­rę, mó­wiąc:

„O, ty nie znasz mię jesz­cze, Ewe­li­no! Ja po­zna­łem, iż cele na­sze­go szczę­ścia czę­sto do­pó­ty ład­ne, aż zbli­żym się do nich. Pod ręką ono sta­je się po­spo­li­te. Po­siąść go, ogar­nąć na za­wsze – nie­po­dob­na. Trze­ba umieć użyć w chwi­lę spo­tka­nia się–i za­ko­chać się naj­szcze­rzej, i rzu­cić bez żalu, bo je­śli za­ba­wisz się nad nim choć­by chwil­kę dłu­żej, ono, jak nie­ty­kal­ny kwiat, osy­pie się z ró­żo­wych li­stecz­ków w twych re-) ku. Nie zbli­żam się więc nig­dy, pa­trzę na nie zda­la, za­chwy­cam się jego bla­skiem, bie­gę z ca­łem złu­dze­niem, ale sta­ję, nie do­bie­gł­szy mety, lub je­śli już chcę ko­niecz­nie do­tknąć go mą dło­nią, to za­wcza­su bu­du­ję so­bie za­miar, obie­ram do­god­ną stro­nę – i tak przy­go­to­wa­ny wy­peł­nię tyl­ko plan skre­ślo­ny uprzed­nio i wnet­że od­bi­ję od brze­gu. Te moie czy­ny czę­sto są dzi­wacz­nej na­tu­ry, czę­sto wbrew prze­ciw poj­mo­wa­nej z głu­pie­go punk­tu mo­ral­no­ści, czę­sto w du­chu naj­czyst­szej cno­ty – wszak­że za­wsze su­mien­ne. Ja cię ko­cham, Ewe­li­no; ale wiesz jaką mi­ło­ścią? O! nie du­cho­wą, lecz i nie ma­te­ry­al­ną! wię­cej uczu­cio­wą, lecz czy­stą! Twa ob­fi­tość uczuć cza­ru­je mię moc­no; za­chwy­cam się nie­mi, jak za­chwy­ca się ma­larz nisz­czą­cym ob­ra­zem po­ża­ru… Ale nie chcia­łem pa­trzeć na skut­ki jego–o! i Bóg mi świad­kiem, iż nie chcę–nie żą­dam…'

Czyż nie są to sło­wa in­dy­wi­du­ali­sty-neu­ra­ste-nika, lu­bu­ją­ce­go się dys­ty­lo­wa­niem swo­ich wra­żeń, cheł­pią­ce­go się swo­ją wraż­li­wo­ścią i nie­zdol­no­ścią do czy­nu? Czyż po­dob­nych wy­nu­rzeń nie czy­ta­my w książ­kach „Mło­dej Skan­dy­na­wii” i w na­szych na­śla­do­wa­niach?… Re­flek­syę Fi­scha mają te nad nie­mi wyż­szość, iż są star­sze o lat bli­sko pięć­dzie­siąt i pły­nę­ły nie z na­śla­do­wa­nia, lecz wprost z uspo­so­bie­nia mło­de­go, 25-let­nie­go au­to­ra, wcze­śnie roz­cza­ro­wa­ne­go..

Ród na­sze­go no­we­li­sty po­cho­dził z Ga­li­cyi, gdzie się pod­pi­sy­wał na­zwi­skiem Fis, zmie­nio­ne­ni w póź­niej­szych do­ku­men­tach na Fisch.

Ze­non uro­dził się we wsi Klucz­kach, nie­opo­dal Bia­ły­nicz, w gu­ber­nii Mo­hy­lew­skiej, roku 1820; ale w dzie­ciń­stwie jesz­cze prze­niósł się z ro­dzi­ca­mi na Ukra­inę. Wy­kształ­ce­nie jego było za­nie­dba­ne; szkół wyż­szych nie koń­czył, a co umiał, za­wdzię­czał tyl­ko sa­mo­dziel­ne­mu czy­ta­niu.

Ma­jąc lat 23, na­pi­sał ob­szer­na tra­ge­dyę wier­szem p… t. „Ko­na­rze­wież w Bia­ło­gro­dzie” i prze­słał ją bez­i­mien­nie do „Prze­gla­du Na­uko­we­go”, wy­da­wa­ne­go w War­sza­wie pod re­dak­cyę Edwar­da Dem­bow­skie­go i Hi­po­li­ta Skim­bo­ro­wi­cza. Ci tak byli za­chwy­ce­ni utwo­rem ge­nial­ne­go, jak sa­dzi­li, mło­dzień­ca, że cały utwór dali od­ra­zu w jed­nym cią­gu w pi­śmie swo­jem, a po­tem ogło­si­li w osob­nej od­bit­ce. Czy­ta­jąc dzi­siaj tę tra­ge­dyę, nie mo­że­my po­dzie­lić za­pa­łu mło­dych ów­cze­snych re­dak­to­rów: – ani cha­rak­te­rów praw­dzi­wych, ani sy­tu­acyi rze­czy­wi­ście tra­gicz­nych, ani po­rząd­nej kom­po­zy­cyi nie­ma tam wca­le; wi­docz­ny jest na­to­miast za­pał, bu­cha­ją­cy ze wszyst­kich wier­szy, mó­wią­cych o uczu­ciu, o mi­ło­ści. Ten za­pal wi­docz­nie od­dzia­łał na re­dak­cyę „Prze­glą­du Na­uko­we­go”, ro­ku­ją­cą mło­dzień­co­wi świet­ną przy­szłość na polu dra­ma­tycz­nem.

Ale Fisch ani jed­ne­go już dra­ma­tu póź­niej nie na­pi­sał, a żar uczuć przy­gasł w nim nie­ba­wem. Roz­wi­nę­ły się na­to­miast upodo­ba­nia ar­ty­stycz­ne pod­czas po­by­tu w Pe­ters­bur­gu r. 1845.

„Kie­dym miesz­kał–po­wia­da on – w tej sto­li­cy z lodu i ka­mie­ni, zda­rza­ły się chwi­le znie­chę­ce­nia się wszyst­kiem, co mnie ota­cza­ło, tak to sta­wa­ło się w mych oczach bez­dusz­ne i ob­łud­ne… Na­ten­czas sze­dłem do aka­de­mii Sztuk Pięk­nych; tam w pu­styn­nych jej sa­lach znaj­do­wa­łem ob­raz Ma­don­ny i mo­dli­łem się… Sze­dłem do po­są­gów Ca­no­vy, do ob­ra­zów Brul­la i Tyr­no­wa – i całe go­dzi­ny wpa­try­wa­łem się w ide­al­ne kształ­ty… Cóź po­wiesz? Po­wra­ca­łem już jak nie ten; tłum, co mię gnie­wał przed chwi­lą, ozie-ra­łem z po­li­to­wa­niem i wyż­szo­ścią ja­kąś… by­łem za­do­wo­lo­ny sobą…u

Po­byt w Pe­ters­bur­gu byt i z in­ne­go wzglę­du waż­ny i to już nie­tyl­ko w roz­wo­ju in­dy­wi­du­al­nym Fi­scha, ale tak­że w pew­nej mie­rze w roz­wo­ju na­szej pu­bli­cy­sty­ki.,

Wia­do­mo, że oko­ło r. 1840 ze­bra­ło się przy „Ty­go­dni­ku Pe­ters­bur­skim” gro­no osób o bar­dzo wy­dat­nych a nie­kie­dy wstręt­nych po­glą­dach za­cho­waw­czych i ko­ściel­nych, gro­no wy­stę­pu­ją­ce wro­go prze­ciw­ko każ­de­mu prze­ja­wo­wi wol­no­myśl­ne­go po­stę­pu, nie­za­leż­ne­go ba­da­nia i de­mo­kra­tycz­ne­go kie­run­ku w spra­wach spo­łecz­nych. Do gro­na tego na­le­że­li: Jó­zef Prze­slaw­ski (re­dak­tor i wy­daw­ca „Ty­go­dni­ka'), lir. Hen­ryk Rze­wu­ski, Mi­chał Gra­bow­ski, ksiądz Igna­cy Ho­łow­fń­ski i Lu­dwik Sztyr­mer. Opi­nie, przez nich gło­szo­ne w or­ga­nie, ma­ją­cym znacz­ną licz­bę pre­nu­me­ra­to­rów na Li­twie i Rusi, obu­rza­ły mło­dzież, zwłasz­cza uni­wer­sy­tec­ką, któ­ra pró­bo­wa­ła też za­kła­dać skrom­ne pro­te­sty prze­ciw­ko ry­ce­rzo­wi „Ciem­no­gro­du”, z po­cząt­ku w sa­mym­że „Ty­go­dni­ku Pe­ters­bur­skim.” Gdy jed­nak za­czę­ta wy­stę­po­wać śmie­lej, re­dak­tor, po­pi­su­ją­cy się daw­niej swo­ją bez­stron­no­ścią, za­po­mniał o niej i ar­ty­ku­ły po­pro­stu rzu­cał do ko­sza.'

Wte­dy po­wsta­ła myśl za­ło­że­nia osob­ne­go wy­daw­nic­twa, gdzie­by dąż­no­ści po­stę­po­we zna­leźć mo­gły od­po­wied­nie dla sie­bie miej­sce.

Fisch, ob­ra­ca­ją­cy się w ko­łach mło­dzie­ży uni­wer­sy­tec­kiej, pi­su­ją­cy do „Ty­go­dni­ka” ido „Athe­na­eum”, myśl tę po­chwy­cił i urze­czy­wist­nił, przy po­mo­cy dwu lu­dzi, z któ­rych je­den, Ja­kób Jur­kie­wicz (Be­ne­dykt Do­łę­ga) zna­ny był już nie­co ze swo­ich po­etyc­kich prze­kła­dów i roz­pra­wek, a dru­gi, An­to­ni Mar­cin­kow­ski (Al­bert Gryf) w mun­du­rze stu­denc­kim jesz­z­ce cho­dził, ale się od­zna­czał bar­dzo ostrem pió­rem i znacz­nym za­pa­sem zdol­no­ści po­le­micz­nych.

Wy­daw­nic­twu dano ty­tuł: „Gwiaz­da, pi­smo zbio­ro­we.” Wy­szło ono w Pe­ters­bur­gu z data roku 1846 i wy­wo­ła­ło ogrom­ną wrza­wę na ła­mach „Ty­go­dni­ka Pe­ters­bur­skie­gou, któ­re­go fi­lar głów­ny, Hen­ryk hr. Rze­wu­ski, był tam bo­le­śnie, bo dow­cip­nie, do­tknię­ty piór­kiem Al­ber­ta Gry­fa.

Jako pierw­szy pu­blicz­ny ob­jaw opo­zy­cyi prze­ciw­ko ten­den­cy­om „Ty­go­dni­ka Pe­ters­bur­skie­go” por wi­ta­ną zo­sta­ła „Gwiaz­da” przez mło­dzież ra­do­śnie; wzię­to ją so­bie za szt­tan­dar w wal­ce ze wstecz­nic­twem. Wy­daw­nic­two prze­nie­sio­no do Ki­jo­wa, ale re­dak­to­rem dal­szych nu­me­rów nie był już Fisch, lecz Jur­kie­wicz.

Do pierw­sze­go tomu „Gwiaz­dy” na­pi­sał Fisch kil­ka so­ne­tów, bę­dą­cych na­śla­do­wa­niem „So­ne­tów Krym­skich”, oraz parę in­nych wier­szy („Dziś już nie to”, „Do mo­jej dzie­wi­cy”), oka­zu­ją­cych stan we­wnętrz­ne­go nie­po­ko­ju, ale głów­nie ujaw­nił swój ta­lent w pro­zie no­we­li­stycz­nej pod ogól­nym ty­tu­łem „ Pro­fi­le”, zło­żo­ne z trzech uryw­ków: „List z ki­jow­skich kon­trak­tów”, „Wy­jąt­ki z pa­mięt­ni­ka Ewe­li­ny”, „List Jó­ze­fa do Ka­ro­la.” Pod wzglę­dem ję­zy­ko­wy ni nie brak tu zwro­tów ob­cych; pod wzglę­dem ar­ty­stycz­nym wi­dać skłon­ność do sa­ty­ry, okra­szo­nej dow­ci­pem, oraz do re­ali­stycz­ne­go trak­to­wa­ni;! lu­dzi i sto­sun­ków, spo­ro pla­sty­ki w ob­ra­zo­wa­niu sy­tu­acyi; styl zaś od­zna­cza się wiel­ką ży­wo­ścią tam, gdzie au­tor brał wzor­ki z na­tu­ry.

Po­czuw­szy w so­bie zdol­no­ści no­we­li­sty i fe­lie­to­ni­sty, rzad­ko już kie­dy Fisch uży­wał ry­mów, lecz pra­wie wy­łącz­nie zwró­cił się do pro­zy. Jak­kol­wiek sym­pa­ty­zo­wał z dal­szem wy­daw­nic­twem „Gwiaz­dy”, malo jej da­wał ar­ty­ku­łów, bo przez trzy lata znaj­du­je­my tu tyl­ko ury­wek z jego li­stu i „Kon­trak­ty Ki­jow­skie r. 1849 w za­ry­sach a la Kwacz” (toni IV „Gwiaz­dy”). W po­le­mi­kę z „Ty­go­dni­kiem” pu­blicz­ną nie wda­wał się, a gdy Hen­ryk lir. li­rze­wu­ski, prze­nió­sł­szy dzia­łal­ność swo­ją do War­sza­wy, za­ło­żył tu „Dzien­nik War­szaw­ski”, Fisch pod pseu­do­ni­mem Ta­de­usza Pa­da­li­cy zo­stał nie­ba­wem jego ko­re­spon­den­tem, tak zresz­tą jak i inni spół­pra­cow­ni­cy „Gwiaz­dy”, któ­ra w r. 1849 za­ga­snąć mu­sia­ła.

Pro­duk­cyj­ność Fi­scha nie była wiel­ką. W roku 1850 ogło­sił w Wil­nie szkic oby­cza­jo­wy p… t. „Po­ko­jów­ka”, któ­ry na­brał du­że­go roz­gło­su; w „Bi­blio­te­ce War­szaw­skiej” r. 1855 po­mie­ścił „Pa­mięt­nik le­gi­ty­mu­ją­ce­go się szlach­ci­ca”, w „Dzien­ni­ku War­szaw­skim” i „Ga­ze­cie War­szaw­skiej” kil­ka in­nych za­ry­sów, z po­mię­dzy któ­rych naj­lep­sze­mi były: „Ne­stor Pi­san­ka” i „Zo­sia Żyt­kie­wi­czów­na.”

Roz­pro­szo­ne w cza­so­pi­smach utwo­ry swo­je ze­bra! w r. 1856 i ogło­sił w Wil­nie w 2 to­mach p… t…Opo­wia­da­nia i kra­jo­bra­zy." Te­goż roku, rów­nież w Wil­nie, wy­szła jego pra­ca; „Wia­do­mo­ści hi­sto­rycz­ne I o śmi­lań­skim pa­ra­fial­nym ko­ście­le na Ukra­inie i ob­ra­zie cu­dow­nym N. P. ła­ska­mi w nim wsła­wio­nym.*,

Nie­ba­wem po­tem wy­ru­szył za gra­ni­cę a owo­cem tej kil­ku­mie­sięcz­nej wy­ciecz­ki były świet­nie pi­sa­ne „Li­sty z po­dró­ży”, dru­ko­wa­ne pier­wot­nie w „Ga­ze­cie War­szaw­skiej”, a po­tem od­dziel­nie w 3 to­mach w Wil­nie ogło­szo­ne i z wiel­kiem za­ję­ciem czy­ta­ne.

W roku 1860 zo­stał współ­pra­cow­ni­kiem zre­for­mo­wa­ne­go przez Ada­ma Ho­uory­usza Kir­ko­ra „Kury ei a Wi­leń­skie­go” i dru­ko­wał tu kil­ka po­le­micz­nych roz­praw. W ostat­nich la­tach ży­cia zaj­mo­wa­ły go sil­nie stu­dy a et­no­gra­ficz­ne. Na dwa lata przed zgo­nem opa­no­wał go roz­strój umy­sło­wy; kre­ślił wów­czas bez­u­stan­ku ja­kieś dzi­wacz­ne pro­jek­ty tre­ści prze­my­sło­wo-eko­no­micz­nej.

Zmarł w ma­jąt­ku swo­im, Pru­sach, w gu­ber­nii ki­jow­skiej, roku 1870. O zbio­ro­wem wy­da­niu dzieł jego nikt nie po­my­ślał! Do­brze się tedy sta­ło, że „Ga­ze­ta Pol­ska” cząst­kę ich przy­najm­niej od za­po­mnie­nia ura­to­wać pra­gnie.

Piotr Chmie­low­ski.

ZO­SIA ŻYT­KIE­WI­CZÓW­NA.

Use ha­razd, use ha­iazd to za o duo strasz­no, Wy­kla­da­jut haj­da­ma­ki iz za hory cza­sto.

( Z pie­śni gmin­nej o Ko­za­ku Sa­wie).

Oko­ło 1758 roku, żył w Mosz­nac­li szlach­cic pol­ski, Onu­fry Żyt­kie­wicz. Był to szla­gus, na owe cza­sy, cie­pły, han­dlo­wał wo­ła­mi, ku­pu­jąc je na oko­licz­nych jar­mar­kach i po­tem pę­dząc na sprze­daż do Wło­da­wy. Czer­stwy, ru­mia­ny, o bia­łych wło­sach i ta­kim­że za­wie­si­stym wą­sie. Ga­du­ła, by­wa­lec i, po­mi­mo wiek po­de­szły, czyn­ny i przed­się­bier­czy. Za­wsze na wóz­ku, za­wsze na jar­mar­kach, z trzo­sem oko­ło bio­der, ka­ra­be­lą u pasa i szwedz­ką o du­żym zam­ku flin­tą, któ­ra to­wa­rzy­szy­ła mu na wóz­ku w po­dró­żach. Szlach­ta, ży­dzi i chło­pi zna­li go w ca­łej oko­li­cy. Cią­gle ocie­ra­jąc się o lud, ma­jąc nie­ustan­ną z nim stycz­ność, za­czął się on po­słu­gi­wać ję­zy­kiem Ukra­in kim i w koń­cu tak doń przy­wykł, iż wy­ra­żał się nim do­bit­niej i ła­twiej, niż swo­im, je­śli zaś znie­wo­lo­ny był cza­sem użyć – pol­skie­go, to go do­peł­niał przy­sło­wia­mi i sen­ten­cy­ami wzię­te­mi od ludu. Miesz­kał on przed­tem w Si­ni­le, lecz gdy go okra­dzio­no kil­ka razy z pie­nię­dzy w domu a z by­dła w polu, gdy na­ko­niec, pod­czas jar­mar­ku jed­ne­go, prze­padł mu je­dy­nak jego, Pa­we­łek, chłop­czyk lat dzie­się­ciu, obrzy­dził so­bie to mia­sto, na­sa­dził mu czor­tów i bie­sów, i przy­je­chał na miesz­ka­nie do Mo­szen, gdzie miej­sco­wy pro­boszcz był jego da­le­kim po żo­nie krew­nym. Co do syna, gdy wszyst­kie po­szu­ki­wa­nia za­wio­dły, zgo­dzo­no się na do­mysł, iż mu­siał się uto­pić przy­pad­ko­wo w Ta­śmi­nie. Sta­ry wzdy­chał, stę­kał, ale bo­leść mi­nę­ła i po nie­ja­kim cza­sie zno­wu po­szedł pra­co­wi­ty dzia­do­ra z wo­ła­mi do Wło­da­wy.

Sta­re­mu po­zo­sta­ła zona i prze­ślicz­na có­recz­ka, imie­niem Zo­sia. Po mat­ce wzię­ła rysy twa­rzycz­ki, Po ojcu czar­ne brwi i oczy, od Boga zdro­wie, ru­mie­niec i we­se­le. Ro­sła ta łub­ka szyb­ko jak trzci­na, a kwi­tła ro­skosz­nie jak roża. Gru­ba to była na owe i zasy mło­dzież, a zdro­wych dzie­wek po szlach­cie, to na Ukra­inie nie rzad­kość – Z tem wszyst­kiem i w ko­ście­le i w go­ści­nie, za­pa­try­wa­no się na Zo­się, uwiel­bia­no ją, za­po­mi­na­no przy niej słów w gę­bie; szep­ta­no: aj dziew­czy­na! jak la­nia, jak ryb­ka!

Zy­cie w Mosz­nac­li i dziś jest sa­mot­ne, ci­che, jed­na­kie, a było jesz­cze cich­sze w tam­te lata. Tu szu­mia­ły pusz­cze młyń­skie, a tam gdzieś w bez­gra­nicz­ne cią­gnę­ły się Iugi dnie­pro­we; pa­sie­ki hu­cza­ły od psz­czół, fu­to­ry i sady ob­le­wa­ły się każ­dej wio­sny kwie­ciem a łąki wo­nia­ły ma­cie­rzan­ką i czom­brem. Z na­dej­ściem zimy od­mie­nia­ły się ob­raz­ki na­tu­ry, ale ser­ce dzie­wi­cze, mło­de, uzbie­raw­szy ma­rzeń Ie tnieh z zie­mi i z nie­ba, tu­li­ło je w cie­płej iz­deb­ce, prze­ra­bia­jąc ua pie­śni i dum­ki i jak psz­czół­ka żyło wła­snym mio­dem. Pod­czas świąt od­wie­dza­ła Zo­sia są­sia­dów, ba­wi­ła się z ró­wien­ni­ca­mi i po­wra­ca­ła z we-so­łe­ni okiem, roz­ognio­ną twa­rzycz­ką i roz­ma­rzo­ną pier­sią; a w dni po­wszed­ne, w dłu­gie gru­dnio­we wie­czo­ry, oto­czo­na gro­nem wiej­skich dziew­cząt, przę­dła z nie­mi lub szy­ła, słu­cha­jąc ich ba­jek i pie­śni. I we­dług tych­że pie­śni, wy­obraź­nia jej pi­sa­ła swo­je

0 przy­szło­ści ara­be­ski, ma­cza­ła je w cza­row­ne fur­by

1 na­pro­wa­dza­ła ja­skra­we­mi prąż­ka­mi, jak ora sama przy­wy­kła o Wiel­kiej­no­cy ko­lo­ro­wać pi­san­ki.

O czem in­nem ma­rzyć mo­gło dziew­cze mło­de jak Zo­sia, kar­mio­ne, we­dług wy­ra­że­nia po­ety „mle­kiem dum i mle­czem kwie­cia” ko­ły­sa­ne od ko­leb­ki naj­rzew­niej­sze­mi piosn­ka­mi naj­po­etycz­niej­szej na­szej zie­mi? Osło­ni­ły ją one jak nie­wi­dzial­ne isto­ty, jak opie­kuń­cze du­chy i st ro­jąc, głów­kę i pierś we wstąż­ki i kwiat­ki, kra­sząc ja­go­dy, roz­cze­su­jąc dłu­gie war­ko­cze, wpusz­cza­ły ra­zem roje mo­tyl­ko­wych ma­rzeń do ser­ca, któ­re ją za­cza­ro­wa­ły na istot­ne dziew­cze Ukra­iny, wy­ra­bia­jąc w niem po­tę­gę pal­no­ści.

Ma­rząc cią­gle o pięk­nych bo­ha­te­rach ba­jek, o za­cza­ro­wa­nych kró­lew­nach, o sied­mio­glo­wych żmi­jach, stra­chach, upio­rach i wid­mach, Zo­sia roz­bu­dzi­ła do pew­nej po­tę­gi uczu­cie cu­dow­no­ści i przy­wi­dzeń, sta­ła się do­stęp­ną naj­mniej­szy in wra­że­niom i czę­sto mie­wa­ła sny dziw­ne. Raz, było to na wio­snę, przy­śni­ło się jej, ja­ko­by przy­le­ciał na dzie­dzi­niec ro­dzi cieJ­skieg'0 do­in­ku strasz­ny żmij o sied­miu du­żych gło­wach, nio­sąc na kar­ku kró­le­wi­cza.

Ten kró­le­wicz ja­ko­by we­zwał przez okno jej ojca i roz­ka­zał mu wy­pro­wa­dzić don cór­kę. Kie­dy wy­szła prze­lęk­nio­na Zo­sia, zja­wił się zką­deś ry­cerz i bił się z kró­le­wi­czem dłu­go. Żmi­je sy­cza­ły i ro­bi­ły się co­raz czer­wień­sze, jak­by je krwią kto of arbo wał, i na­ko­niec sta­nę­ły w pło­mie­niach.

Od tego ognia, przy­wi­dzia­ło się dziew­czę­ciu, ja­ko­by za­jął się ich do­mek, a po­żar tak piekł w lica, że wśród tej strasz­li­wej sce­ny po­rwa­ło się dziew­czę ze snu i za­kry­wa­jąc rę­ko­ma oczy, ro­biąc pier­sia­mi, krzyk­nę­ła prze­raź­li­wie. Przy­bie­gli do łóż­ka ro­dzi­ce, wnie­sio­no świe­cę, uspo­ko­jo­no ją co­kol­wiek, ale wra­że­nie snu tak było przy­kre, iż nie mo­gła za­snąć do dnia bia­łe­go. Oj­ciec na­zy­wał te ma­rze­nia dzie­ciń­stwem, mat­ka za­le­ci­ła zmó­wić na­za­jutrz ko­ron­kę do Prze­mie­nie­nia Pań­skie­go, a baba Ołe­na tłó­ma­czy­ła so­bie sen taki zu­peł­nie in­a­czej, i uspo­ko­iła aż wte­dy bied­ną Zo­się, gdy ta ją za­pew­ni­ła, że nie wi­dzia­ła wy­pa­da­ją­cych zę­bów, ani po­ko­szo­ne­go żyta.

Na­za­jutrz, że to była nie­dzie­la, uda­li się wszy­scy do ko­ściół­ka. Gdy Zo­sia, klę­cząc przed oł­ta­rzem, od­ma­wia­ła ko­ron­kę, wtem dał się sły­szeć od pro­gu brzęk orę­ża, i pra­wie jed­no­cze­śnie we­szli do środ­ka ko­ściół­ka dwaj nie­zna­jo­mi męż­czyź­ni. Je­den z nich, był to mło­dy i ład­ny blon­dyn w mun­du­rze ka­wa­le­ryi na­ro­do­wej; dru­gi bru­net, or­le­go nosa, ży­wych, czar­nych oczu, w sa­je­to­wy­ni na fu­trze żu­pa­nie ze zło­ci­ste-mi i pę­tli­ca­mi i w gra­na­to­wym kon­tu­szu. Czap­kę miał w ręku la­mo­wa­ną so­bo­lem, ka­ra­be­lę u boku za­wie­szo­ną na czer­kie­skim pa­sku, po wierz­chu któ­re­go ja­śniał pas zło­to­li­ty. Ta­tar­ska bur­ka le­ża­ła mu ma­low­ni­czo na bar­kach. Był to męż­czy­zna lat oko­ło czter­dzie­stu, ale tak krzep­ki i mu­sku­lar­ny, iż mogł ujść za ho­że­go mło­dzień­ca. Dwaj tacy go­ście wu­stron-nem mia­stecz­ku zwró­ci­li na sie­bie po­wszech­ną uwa­gę. Już bie­ga­ły do­my­sły, co są za jed­ni i cze­go tu przy­by­li? gdy po mszy, wraz z in­ny­mi, uda­li się do dom­ku pro­bosz­cza i, uprze­dza­jąc cie­ka­wość przy­tom­nych, za­re­ko­men­do­wa­li się: pierw­szy po­rucz­ni­kiem Sta­ni­sła­wem Brzo­zow­skim, dru­gi szlach­ci­cem Wi­chrow­skim.

Ale cho­ciaż ci oba­dwa przy­by­sze zja­wi­li się jed­no­cze­śnie w ko­ściół­ku, byli wszak­że zu­peł­nie so­bie nie­zna­jo­mi, przy­by­wa­li ze stron prze­ciw­nych i pro­stym wy­pad­kiem ze­szli się jed­no­cze­śnie. Brzo­zow­ski je­chał z Ka­nio­wa, do­kąd był po­sła­ny od swej zwierzch­no­ści z ja­kiemś po­ru­cze­niem, ty­czą­cem się obro­ny li­nii po­gra­nicz­nej, a Wi­chrow­ski, jak po­wia­dał, przy­by­wał z za Dnie­pru, gdzie miesz­ka od­daw­na i han­dlu­je koń­mi. Opo­wia­dał, że po­sia­da na Czar­no­ba­jow-skich ste­pach licz­ne ta­bu­ny i kil­ka­dzie­siąt wy­bra­nych koni pro­wa­dzi wła­śnie na sprze­daż do zam­ków po­gra­nicz­nych. Zle mó­wił po pol­sku, mie­szał w roz­mo­wie wy­ra­zy ma­ło­ru­skie i tłó­ma­czył się, że od­wykł od oj­czy­ste­go ję­zy­ka, miesz­ka­jąc od­daw­na w głę­bi Ma­łej-rusi. Żyt­kie­wicz, sko­ro do­wie­dział się, że mio­dy to­wa­rzysz zo­wie się Brzo­zow­skim, zbli­żył się don po­ufa­le, ujął obu­rącz blon­dy­no­wą gło­wę mło­dzień­ca i, kła­dąc po­ca­łu­nek ua czo­le, rzekł:

– A so­ba­ko ty jed­na! nie po­znał­bym cię za nic, ta­keś mi urósł i zmęż­niał. – I za­raz po­cią­gnął go za sobą do żony, któ­rej przy­po­mi­nał, że to ten sam Sta­siu, któ­ry w Śmi­le przed laty dzie­się­ciu bie­gał z jego Pa­weł­kiem po ogro­dach i uli­cach, syn sta­re­go Brzo­zow­skie­go, miesz­ka­ją­ce­go dziś w Nad­ta­śmiń­skich la­sach. G-dy mło­dzie­niec za­py­tał sta­re­go o syna, gdzie jest te­raz? Żyt­kie­wież, wzru­szo­ny, po­chwy­cił go za rękę, spoj­rzał mu w twarz kwit­ną­cą ru­mień­cem i rzek):

– Oj, chłop­cze! bie­da! nie mam syna, nie mam po­cie­chy na sta­rość! – I łzy mu za­krę­ci­ły się w oczach.

– Ale masz za to cór­kę jak ma­ków­kę…–rzekł któś z boku,

– To to­war, mo­sa­nie – od­po­wie­dział Żyt­kie­wicz.

A Zo­sia za­ru­mie­ni­ła się jak ko­ral i nie trze­ba było już ob­ja­śniać mło­dzień­ca, kto była ta na­dob­na dziew­czy­na? Przy­znał w du­chu mło­dy to­wa­rzysz, że pięk­niej­szej nad nia­nie wi­dział jesz­cze mię­dzy Ukra­in­ka­mi. Kie­dy po chwi­li pod­nio­sła spusz­czo­ne oczy, i spój­rza­ła na nie­go, te oczy, jak mó­wią u nas na Ukra­inie, za­prze­pa­ści­ły na wie­ki mło­dzień­ca. Ale w tej­że chwi­li wźrok obcy, sil­ny, ogni­sty, jak tej sied­mio­gło­wej żmii, któ­ra bied­ne dziew­czę drę­czy­ła we śnie, oparł się o jej lica i jak­by je po­lał ukro­pem. Zo­sia mi­mo­wol­nie spój­rza­ła na stro­nę i spo­tka­ła się ze wzro­kiem nie­zna­jo­me­go…

To­wa­rzy­stwo u pro­bosz­cza skła­da­ło się z gu­ber­na­to­ra klu­cza mosz­niań­skie­go, Izy­do­ra Kwiat­kow­skie­go, la­cha su­che­go, wy­so­kie­go, od pa­ra­li­żu trzy­ma­ją­ce­go za­wsze gło­wę prze­chy­lo­ną ku pra­we­mu ra­mie­niu i jego żony, oty­łej ko­bie­ty, o na­brzę­kłej twa­rzy, osa­dzo­nej kil­ko­ma bro­daw­ka­mi; z le­śni­cze­go Pio­tra Po­le­ty­ło, szlach­ci­ca krę­pe­go, w sza­racz­ko­wym ku­bra­ku i skó­rą pod­szy­tych haj­da­we­rach, z kap­szu­kiem ty­tu­niu, ucze­pio­nym do gu­zi­ka u pier­si i kró­ciuch­ną fa­jecz­ką, któ­rą no­sił za­wsze w kie­sze­ni; da­lej, z Be­ne­dyk­ta Szul­ca, rach­mi­strza, ol­brzy­mie­go wzro­stu męż­czy­zny, ją­ka­ły, z przy­sło­wiem: „krót­ko mó­wiąc w krót­ko­ści funt tego – o!w i na­ko­niec z ma­łe­go, zwin­ne­go czło­wie­ka, Sta­ni­sła­wa Bro­ni­szew­skie­go, słu­żą­ce­go nie­gdyś w Kor­suń­skiej mi­li­cyi, trzy­ma­ją­ce­go się pro­sto, pi­ją­ce­go ile wle­zie i łga­rza co się zo­wie. Miesz­kał on te­raz w Mosz­nach, w do­ży­wot­nim dwor­ku, miał wó­zek i parę szkap, któ­re­mi cią­gle po ko­lei ob­jeż­dżał są­sia­dów, roz­wo­ził ukło­ny i bab­skie plot­ki, ro­bił pre­zen­ta z za­ję­cy i ku­ro­patw, do­star­czał droż­dży na Wiel­ka­noc­ne świę­ta; sły­nął nad­to jako za­wo­ła­ny le­karz, nada­wał mal­com na­zwi­ska i uczył ich musz­try.

Po ga­węd­ce i śnia­da­niu, gu­ber­na­tor, od­jeż­dża­jąc, za­pro­sił wszyst­kich do sie­bie na obiad; na­tu­ral­nie, iż w tej licz­bie byli: Brzo­zow­ski i Wi­chrow­ski. Po­miesz­ka­nie gu­ber­na­to­ra róż­ni­ło się tyl­ko więk­szo­ścią roz­mia­rów od zwy­czaj­nych szla­chec­kich do­mów. Był to dom duży, po­kry­ty sło­mia­ną strze­chą, a z obu­dwu stron miał od­ręb­ne bu­dyn­ki, prze­zna­czo­ne na pie­kar­nię, spi­chle­rze, wo­zow­nie, staj­nie i t, p. Wszyst­ko to opa­sy­wał czę­sto­kół, a u wrót, ua po­do­bień­stwo straż­ni­czych wie­ży­czek przy zam­kach, wid­niał chru­ścia­ny sza­łasz, zkąd stróż wy­ła­ził na czwo­ra­kach, gdy trze­ba było przy­jeż­dża­ją­cym otwie­rać wro­ta. Przez dro­gę stał bu­dy­nek inny, opa­sa­ny wy­so­kim ostro­ko­lem, prze­zna­czo­ny dla aresz­tan­tów. Wkrót­ce za­czę­ły ta­ra­ba­nić brycz­ki i wóz­ki, i kom­na­ty gu­ber­na­tor­skie­go domu za­peł­ni­ły się go­ść­mi. Mło­dy Brzo­zow­ski i Wi­chrow­ski wje­cha­li kon­no: po­rucz­nik z sze­re­gow­cem a Wi­chrow­ski z ko­za­kiem, a cho­ciaż koń Brzo­zow­skie­go był pięk­ny i rząd na nim stroj­ny, wszak­że nie mogł iść w po­rów­na­nie z arab­skiej krwi ru­ma­kiem Wi­chrow­skie­go, ani z rzę­dem jego świe­cą­cym od sre­bra. Z po­cząt­ku to­wa­rzy­stwo ko­biet szcze­bio­ta­ło samo w go­ścin­nej izbie a męż­czyź­ni od­dziel­ne sfor­mo­w_a­li koło; ale po obie­dzie zmie­sza­ły się one z sobą a róż­ne za­ba­wy i po­ga­dan­ki spo­ufa­li­ły mło­dzież. Już miał zręcz­ność mło­dy Brzo­zow­ski kil­ka razy prze­mó­wić do Zosi, dziew­czy­na od­wa­ży­ła się prze­mó­wić do nie­go słó­wek parę, i… jak to mię­dzy mło­dzie­żą bywa za­wsze, lada we­so­ła myśl, lada uśmiech zbli­ża je z sobą, zna­jo­mi ści­ślej i po chwi­li już się trzpio­cą i śmie­ją i gwa­rzą jak­by się zna­li od roku.

Bied­ny nasz po­rucz­nik ani się do­my­ślał w ja­kie się plą­tał sie­ci, za­glą­dał w te ład­ne czar­ne oczy, uca­ło­wał razy parę bia­łą rącz­kę, brał gi­ta­rę i śpie­wał dla niej ukra­iń­skie dum­ki, my­ślał na­wet cza­sem, że już zra­nił ser­dusz­ko dziew­czę­cia, a nie mogł po­znać jesz­cze jak sam zo­stał zra­nio­ny, jak go bę­dzie prze­śla­do­wać wszę­dzie ta czar­no­brew­ka, jak mu po­tem spać nie da i zwich­nie te ma­rze­nia o woj­nie i sła­wie, do ja­kich je­dy­nie wzdy­chał do­tąd. Wi­chrow­ski prze­ciw­nie zo­sta­wał przez cały czas po­nu­ry, ma­ło­mów­ny, za­wsze z kąta izby wpa­try­wał się w Zo­się i aż się mie­nił ze zło­ści, wi­dząc jej swo­bo­dę i przy­ja­zne spoj­rze­nia, ja­kie­mi ob­da­rza­ła Brzo­zow­skie­go. Był on ru­basz­ny, na­wet gru­by av to­wa­rzy­stwie, a te­raz jak­by onie­miał lub zgłu­piał. Pod­czas obia­du pił dużo, a wie­czo­rem już mu się iskrzy­ły oczy i go­rza­ły lica. Na za­py­ta­nia od­ci­nał tak gru­bo, iż te ko­zac­kie po­pi­sy­wa­nia się wo­bec ko­biet zwró­ci­ły uwa­gę przy­tom­nych. Zmil­cza­no mu raz, dru­gi, trze­ci, ale gdy gęba nie czu­ła ha­mul­ca, rząd­ca prze­chy­la­jąc swo­im zwy­cza­jem gło­wę ku ra­mie­nio­wi, rzekł doń po­ci­chu:

– Pa­nie Wi­chrow­ski! u was na Ko­za­czyź­nie może to i ucho­dzi, ale u uas pro­szę być grzecz­niej­szym i usza­no­wać dom, w któ­rym je­steś.

Wi­chrow­ski zmarsz­czył brwi, spoj­rzał prze­ni­kli­wie na rząd­cę, i, jak­by opa­mię­taw­szy się, za­czął cho­dzić z kąta w kąt po izbie, za­mo­tu­jąc na pa­lec dłu­gie swe czar­ne wąsy i nie od­zy­wa­jąc się do ni­ko­go.

– A to ja­kaś ma­ło­ru­ska świ­nia!–rzekł Zyt­kie-wicz do Bro­ni­szew­skie­go pół­gło­sem: krn­to za­mi­sze­nyj

– War­to­by go na­uczyć, jak się po­wi­nien za­cho­wać w cu­dzym domu…–od­po­wie­dział zci­cha Bro­ni­szew­ski.

– Funt tego – o! – do­dał rach­mistrz:–Z suk­ni pan, z gęby kuch­ta! ja­bym go tu pręd­ko na­uczył cho­dzić po li­nij­ce.

Gdy ta­kie czy­nio­no uwa­gi, tym­cza­sem Wi­chrow­ski, sta­nąw­szy na pro­gu izby, za­wi­nął ręce i wpa­trzył się nie­ru­cho­mie w ja­kiś przed­miot, znaj­du­ją­cy się w dru­gim po­ko­ju. Tym przed­mio­tem jego wy­tę­żo­nej uwa­gi była Zo­sia, któ­ra, w tę chwi­lę od­osob­niw­szy się od to­wa­rzy­stwa ko­biet, sie­dzia­ła sama jed­na wprost prze­ciw­ko drzwi, w któ­rych stał Wi­chrow­ski. Czy ma­rzy­ła o czemś, czy za­tę­sk­ni­ła do cze­go, dość, że rącz­ki zło­ży­ła na ko­la­nach, po­chy­li­ła głów­kę, spu­ści­ła oczy i była jak owa li­lia wod­na nad szkla­ną po­wierzch­nią spo­koj­ne­go sta­wu. Wi­chrow­ski pa­trzał na nią jak w tę­czę; ale na­gle po­tem po­tarł czo­ło, ob­ró­cił się do męż­czyzn i rzekł, szu­ka­jąc oczy­ma Żyt­kie­wi­cza:

– Krot joho ma­tir, har­nu do­czku ma­jesz! Żyt­kie­wicz, ha­mu­jąc obu­rze­nie, od­ce­dził z fleg­mą, nie pa­trząc na­wet na Wieh­row­skie­go:

– Nie dla psa kow­ba­sa, nie dla kota salo….

– Słu­ohaj-no la­sze!–rzekł Wi­chrow­ski sia­da­jąc obok i bio­rąc się w boki.–Ot nie­dłu­go my­śląc, po ko­zac­ku, przy­ślę do cie­bie swa­tów; czy wy­dasz swo­ją czar­no­brew­kę? w zło­cie i sre­brze wo­dzić ją będę, a to­bie gębę za­sy­pię czer­wień­ca­mi, tyl­koż wy­daj, a nie dmij się tatu, bo…. – I za­milkł jak­by się opa­mię­tał.

Żyt­kie­wicz po­wstał, wziął ta­ba­kier­kę i, pstry­ka­jąc pal­cem po niej, rze­ki po­ma­łu ale wzru­szo­ny:

– Bo co… zię­ciu?…

Tym­cza­sem szlach­ta ob­stą­pi­ła ich do­ko­ła w mil­cze­niu.

– Bo… nic, te­ściu–od­ciął Wi­chrow­ski.–Po­ja­dę dru­giej szu­kać mię­dzy la­cha­mi, a to­bie za­śpie­wam ua wy­jezd­nem:

Czort­by pa­ryw, wa­szu ma­tir, z ta­ki­mi bat'ka­iui, Nie da­je­te do­czok za miż–lu­bit' źe ich sami!

– A ja to­bie od­śpie­wam – rzekł Żyt­kie­wicz.

Po dur­no­wu że­nie­haw­sia, Jed'-że dur­niu,"z wid­kil wziaw­sia; Chot' ty briaż­czysz kap­szu­kom, Ale smer­dysz mu­zy­kom.

Szlach­ta w śmiech, a Wi­chrow­ski po­rwał się z miej­sca, i, pe­leu zło­ści, mó­wił, bi­jąc ku­ła­ka­mi o stół:

– Oba­czy­my! oba­czy­my la­sze, czy tak bę­dzie.

– A jak­że może być in­a­czej? – ode­zwał się rząd­ca.

– Co się wa­sze­ci roi? funt tego – o! – do­dał rach­mistrz.

– Nie masz ha­mul­ca w gę­bie!–krzy­czał Bro­ni­szew­ski.–Za­la­łeś śle­pia i ple­ciesz jak na mę­kach. Pe, wstydź się asan, to nie po szla­chec­ku. Że­byś się tak po­pi­sał w Kor­su­niu, toby ko­le­dzy moi do­brze ci na­tar­li uszu.

Wi­chrow­ski, sto­jąc wo­bec tak ha­ła­su­ją­ce­go to­wa­rzy­stwa, mie­rzył tego to owe­go prze­szy­wa­ją­cym wzro­kiem, w mia­rę jak któ­ry po­wsta­wał nań za­wzię­ciej. Żyły mu na czo­le na­brzę­kły, wai-gi trzę­sły się, ob­li­cze przy­bie­ra­ło wy­raz okrop­ny…

Mo­że­by bój­ką skoń­czy­ła się ta sce­na, gdy­by roz­waż­niej­szy od mi­łych Żyt­kie­wicz nie wmó­wił, aże­by za­prze­sta­no kłót­ni i, że pi­ja­ne­mu na­le­ży dać po­kój. Szlach­ta więc roz­sa­do wiła się po ką­tach izby, a za sto­łem po­zo­stał sam Wi­chrow­ski, sa­pią­cy, gniew­ny, ale mil­czą­cy. Po chwi­li po­wstał on z miej­sca i, zbli­żyw­szy się do rząd­cy, wziął go za rękę i rzekł:

– No, wy­bacz mi go­spo­da­rzu! ta czar­tow­ska na­lew­ka za­krę­ci­ła mi gło­wę… Do­bra na­lew­ka–nie­ma co mó­wić! ale już prze­szło…–A ob­ra­ca­jąc się do go­ści, do­dał: – Nie dmij­cie się la­chy, nie gnie­waj­cie się! go­ścia złem sło­wem nie wy­pro­wa­dza­ją z domu, bo mó­wią, że może wró­cić dy­abłem, a kto wie jak się sta­nie? A ty sta­ry, nie dróż się swo­jem kur­czę­ciem, bo pie­czo­ne naj­czę­ściej szu Iak chwy­ta.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: