- W empik go
Powieści ukraińskie: Zosia Żytkiewiczówna, Nestor Pisanka - ebook
Powieści ukraińskie: Zosia Żytkiewiczówna, Nestor Pisanka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 286 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Âàðøàâà, 10 Îęòÿáðÿ 1898 ãîäà
Tadeusz Padalica (Zenon Fisch).
Po trzeba u uas niezmiernie wydatnego talentu pisarskiego, ażeby imię jego dłużej się przechowało w pamięci ogółu, spragnionego wciąż nowości. Uzdolnienia pośrednie, choć w swoim czasie odegrały ważną rolę w rozwoju oświaty i przyczyniły się do postępu umysłowego, rychło popadają w zapomnienie, z którego niełatwo wydobyć je na wierzch.
Losowi temu uległ i, znany pod pseudonimem Pdalicy, Zenon Leonard Fisch (pisany także i Pisz). Po śmierci jego nakreślono parę nekrologów, Leonard Sowiński zaszczycił go nawet w , Kłosach" dłuż-8zem wspomnieniem, oparłem w części na rękopiśmiennych danych; ale ponieważ to blisko dwadzieścia lat temu, obecne pokolenie mało jnż wie o autorze „Pokojówki”, „Nestora Pisanki” i Zosi Zytkie-wiczówny."
A szkoda! Gdyby pokolenie to znało pisma Padalicy i innych dawniejszych autorów, możeby nie tak łatwo podpadało w zachwyt, pochłaniając wytwory modernistów norweskich czy francuskich, gdyżby się przekonało, że i w przeszłości nie brakło sporadycznych objawów, bardzo podobnych do przechwalanych dzisiaj „nowoczesnych” kierunków.
Dla poparcia tego twierdzenia przykładem, oto wyjątek z bardzo wczesnego szkicu Fischa, zatytułowanego „Wyjątki z pamiętnika Eweliny.” Opowiada tu Ewelina o „momencie psychologicznym”, kiedy Józef, kochający się w niej niegdyś, jako w bogatej pannie, pocichu, tak, że ona o tem nic nie wiedziała, zapanował już nad jej duszę i, zamiast skorzystać z jej skłonności, sceptycznemi refleksyami mroźna wkoło siebie roztacza atmosferę, mówiąc:
„O, ty nie znasz mię jeszcze, Ewelino! Ja poznałem, iż cele naszego szczęścia często dopóty ładne, aż zbliżym się do nich. Pod ręką ono staje się pospolite. Posiąść go, ogarnąć na zawsze – niepodobna. Trzeba umieć użyć w chwilę spotkania się–i zakochać się najszczerzej, i rzucić bez żalu, bo jeśli zabawisz się nad nim choćby chwilkę dłużej, ono, jak nietykalny kwiat, osypie się z różowych listeczków w twych re-) ku. Nie zbliżam się więc nigdy, patrzę na nie zdala, zachwycam się jego blaskiem, biegę z całem złudzeniem, ale staję, nie dobiegłszy mety, lub jeśli już chcę koniecznie dotknąć go mą dłonią, to zawczasu buduję sobie zamiar, obieram dogodną stronę – i tak przygotowany wypełnię tylko plan skreślony uprzednio i wnetże odbiję od brzegu. Te moie czyny często są dziwacznej natury, często wbrew przeciw pojmowanej z głupiego punktu moralności, często w duchu najczystszej cnoty – wszakże zawsze sumienne. Ja cię kocham, Ewelino; ale wiesz jaką miłością? O! nie duchową, lecz i nie materyalną! więcej uczuciową, lecz czystą! Twa obfitość uczuć czaruje mię mocno; zachwycam się niemi, jak zachwyca się malarz niszczącym obrazem pożaru… Ale nie chciałem patrzeć na skutki jego–o! i Bóg mi świadkiem, iż nie chcę–nie żądam…'
Czyż nie są to słowa indywidualisty-neuraste-nika, lubującego się dystylowaniem swoich wrażeń, chełpiącego się swoją wrażliwością i niezdolnością do czynu? Czyż podobnych wynurzeń nie czytamy w książkach „Młodej Skandynawii” i w naszych naśladowaniach?… Refleksyę Fischa mają te nad niemi wyższość, iż są starsze o lat blisko pięćdziesiąt i płynęły nie z naśladowania, lecz wprost z usposobienia młodego, 25-letniego autora, wcześnie rozczarowanego..
Ród naszego nowelisty pochodził z Galicyi, gdzie się podpisywał nazwiskiem Fis, zmienioneni w późniejszych dokumentach na Fisch.
Zenon urodził się we wsi Kluczkach, nieopodal Białynicz, w gubernii Mohylewskiej, roku 1820; ale w dzieciństwie jeszcze przeniósł się z rodzicami na Ukrainę. Wykształcenie jego było zaniedbane; szkół wyższych nie kończył, a co umiał, zawdzięczał tylko samodzielnemu czytaniu.
Mając lat 23, napisał obszerna tragedyę wierszem p… t. „Konarzewież w Białogrodzie” i przesłał ją bezimiennie do „Przegladu Naukowego”, wydawanego w Warszawie pod redakcyę Edwarda Dembowskiego i Hipolita Skimborowicza. Ci tak byli zachwyceni utworem genialnego, jak sadzili, młodzieńca, że cały utwór dali odrazu w jednym ciągu w piśmie swojem, a potem ogłosili w osobnej odbitce. Czytając dzisiaj tę tragedyę, nie możemy podzielić zapału młodych ówczesnych redaktorów: – ani charakterów prawdziwych, ani sytuacyi rzeczywiście tragicznych, ani porządnej kompozycyi niema tam wcale; widoczny jest natomiast zapał, buchający ze wszystkich wierszy, mówiących o uczuciu, o miłości. Ten zapal widocznie oddziałał na redakcyę „Przeglądu Naukowego”, rokującą młodzieńcowi świetną przyszłość na polu dramatycznem.
Ale Fisch ani jednego już dramatu później nie napisał, a żar uczuć przygasł w nim niebawem. Rozwinęły się natomiast upodobania artystyczne podczas pobytu w Petersburgu r. 1845.
„Kiedym mieszkał–powiada on – w tej stolicy z lodu i kamieni, zdarzały się chwile zniechęcenia się wszystkiem, co mnie otaczało, tak to stawało się w mych oczach bezduszne i obłudne… Natenczas szedłem do akademii Sztuk Pięknych; tam w pustynnych jej salach znajdowałem obraz Madonny i modliłem się… Szedłem do posągów Canovy, do obrazów Brulla i Tyrnowa – i całe godziny wpatrywałem się w idealne kształty… Cóź powiesz? Powracałem już jak nie ten; tłum, co mię gniewał przed chwilą, ozie-rałem z politowaniem i wyższością jakąś… byłem zadowolony sobą…u
Pobyt w Petersburgu byt i z innego względu ważny i to już nietylko w rozwoju indywidualnym Fischa, ale także w pewnej mierze w rozwoju naszej publicystyki.,
Wiadomo, że około r. 1840 zebrało się przy „Tygodniku Petersburskim” grono osób o bardzo wydatnych a niekiedy wstrętnych poglądach zachowawczych i kościelnych, grono występujące wrogo przeciwko każdemu przejawowi wolnomyślnego postępu, niezależnego badania i demokratycznego kierunku w sprawach społecznych. Do grona tego należeli: Józef Przeslawski (redaktor i wydawca „Tygodnika'), lir. Henryk Rzewuski, Michał Grabowski, ksiądz Ignacy Hołowfński i Ludwik Sztyrmer. Opinie, przez nich głoszone w organie, mającym znaczną liczbę prenumeratorów na Litwie i Rusi, oburzały młodzież, zwłaszcza uniwersytecką, która próbowała też zakładać skromne protesty przeciwko rycerzowi „Ciemnogrodu”, z początku w samymże „Tygodniku Petersburskim.” Gdy jednak zaczęta występować śmielej, redaktor, popisujący się dawniej swoją bezstronnością, zapomniał o niej i artykuły poprostu rzucał do kosza.'
Wtedy powstała myśl założenia osobnego wydawnictwa, gdzieby dążności postępowe znaleźć mogły odpowiednie dla siebie miejsce.
Fisch, obracający się w kołach młodzieży uniwersyteckiej, pisujący do „Tygodnika” ido „Athenaeum”, myśl tę pochwycił i urzeczywistnił, przy pomocy dwu ludzi, z których jeden, Jakób Jurkiewicz (Benedykt Dołęga) znany był już nieco ze swoich poetyckich przekładów i rozprawek, a drugi, Antoni Marcinkowski (Albert Gryf) w mundurze studenckim jeszzce chodził, ale się odznaczał bardzo ostrem piórem i znacznym zapasem zdolności polemicznych.
Wydawnictwu dano tytuł: „Gwiazda, pismo zbiorowe.” Wyszło ono w Petersburgu z data roku 1846 i wywołało ogromną wrzawę na łamach „Tygodnika Petersburskiegou, którego filar główny, Henryk hr. Rzewuski, był tam boleśnie, bo dowcipnie, dotknięty piórkiem Alberta Gryfa.
Jako pierwszy publiczny objaw opozycyi przeciwko tendencyom „Tygodnika Petersburskiego” por witaną została „Gwiazda” przez młodzież radośnie; wzięto ją sobie za szttandar w walce ze wstecznictwem. Wydawnictwo przeniesiono do Kijowa, ale redaktorem dalszych numerów nie był już Fisch, lecz Jurkiewicz.
Do pierwszego tomu „Gwiazdy” napisał Fisch kilka sonetów, będących naśladowaniem „Sonetów Krymskich”, oraz parę innych wierszy („Dziś już nie to”, „Do mojej dziewicy”), okazujących stan wewnętrznego niepokoju, ale głównie ujawnił swój talent w prozie nowelistycznej pod ogólnym tytułem „ Profile”, złożone z trzech urywków: „List z kijowskich kontraktów”, „Wyjątki z pamiętnika Eweliny”, „List Józefa do Karola.” Pod względem językowy ni nie brak tu zwrotów obcych; pod względem artystycznym widać skłonność do satyry, okraszonej dowcipem, oraz do realistycznego traktowani;! ludzi i stosunków, sporo plastyki w obrazowaniu sytuacyi; styl zaś odznacza się wielką żywością tam, gdzie autor brał wzorki z natury.
Poczuwszy w sobie zdolności nowelisty i felietonisty, rzadko już kiedy Fisch używał rymów, lecz prawie wyłącznie zwrócił się do prozy. Jakkolwiek sympatyzował z dalszem wydawnictwem „Gwiazdy”, malo jej dawał artykułów, bo przez trzy lata znajdujemy tu tylko urywek z jego listu i „Kontrakty Kijowskie r. 1849 w zarysach a la Kwacz” (toni IV „Gwiazdy”). W polemikę z „Tygodnikiem” publiczną nie wdawał się, a gdy Henryk lir. lirzewuski, przeniósłszy działalność swoją do Warszawy, założył tu „Dziennik Warszawski”, Fisch pod pseudonimem Tadeusza Padalicy został niebawem jego korespondentem, tak zresztą jak i inni spółpracownicy „Gwiazdy”, która w r. 1849 zagasnąć musiała.
Produkcyjność Fischa nie była wielką. W roku 1850 ogłosił w Wilnie szkic obyczajowy p… t. „Pokojówka”, który nabrał dużego rozgłosu; w „Bibliotece Warszawskiej” r. 1855 pomieścił „Pamiętnik legitymującego się szlachcica”, w „Dzienniku Warszawskim” i „Gazecie Warszawskiej” kilka innych zarysów, z pomiędzy których najlepszemi były: „Nestor Pisanka” i „Zosia Żytkiewiczówna.”
Rozproszone w czasopismach utwory swoje zebra! w r. 1856 i ogłosił w Wilnie w 2 tomach p… t…Opowiadania i krajobrazy." Tegoż roku, również w Wilnie, wyszła jego praca; „Wiadomości historyczne I o śmilańskim parafialnym kościele na Ukrainie i obrazie cudownym N. P. łaskami w nim wsławionym.*,
Niebawem potem wyruszył za granicę a owocem tej kilkumiesięcznej wycieczki były świetnie pisane „Listy z podróży”, drukowane pierwotnie w „Gazecie Warszawskiej”, a potem oddzielnie w 3 tomach w Wilnie ogłoszone i z wielkiem zajęciem czytane.
W roku 1860 został współpracownikiem zreformowanego przez Adama Houoryusza Kirkora „Kury ei a Wileńskiego” i drukował tu kilka polemicznych rozpraw. W ostatnich latach życia zajmowały go silnie study a etnograficzne. Na dwa lata przed zgonem opanował go rozstrój umysłowy; kreślił wówczas bezustanku jakieś dziwaczne projekty treści przemysłowo-ekonomicznej.
Zmarł w majątku swoim, Prusach, w gubernii kijowskiej, roku 1870. O zbiorowem wydaniu dzieł jego nikt nie pomyślał! Dobrze się tedy stało, że „Gazeta Polska” cząstkę ich przynajmniej od zapomnienia uratować pragnie.
Piotr Chmielowski.
ZOSIA ŻYTKIEWICZÓWNA.
Use harazd, use haiazd to za o duo straszno, Wykladajut hajdamaki iz za hory czasto.
( Z pieśni gminnej o Kozaku Sawie).
Około 1758 roku, żył w Mosznacli szlachcic polski, Onufry Żytkiewicz. Był to szlagus, na owe czasy, ciepły, handlował wołami, kupując je na okolicznych jarmarkach i potem pędząc na sprzedaż do Włodawy. Czerstwy, rumiany, o białych włosach i takimże zawiesistym wąsie. Gaduła, bywalec i, pomimo wiek podeszły, czynny i przedsiębierczy. Zawsze na wózku, zawsze na jarmarkach, z trzosem około bioder, karabelą u pasa i szwedzką o dużym zamku flintą, która towarzyszyła mu na wózku w podróżach. Szlachta, żydzi i chłopi znali go w całej okolicy. Ciągle ocierając się o lud, mając nieustanną z nim styczność, zaczął się on posługiwać językiem Ukrain kim i w końcu tak doń przywykł, iż wyrażał się nim dobitniej i łatwiej, niż swoim, jeśli zaś zniewolony był czasem użyć – polskiego, to go dopełniał przysłowiami i sentencyami wziętemi od ludu. Mieszkał on przedtem w Sinile, lecz gdy go okradziono kilka razy z pieniędzy w domu a z bydła w polu, gdy nakoniec, podczas jarmarku jednego, przepadł mu jedynak jego, Pawełek, chłopczyk lat dziesięciu, obrzydził sobie to miasto, nasadził mu czortów i biesów, i przyjechał na mieszkanie do Moszen, gdzie miejscowy proboszcz był jego dalekim po żonie krewnym. Co do syna, gdy wszystkie poszukiwania zawiodły, zgodzono się na domysł, iż musiał się utopić przypadkowo w Taśminie. Stary wzdychał, stękał, ale boleść minęła i po niejakim czasie znowu poszedł pracowity dziadora z wołami do Włodawy.
Staremu pozostała zona i prześliczna córeczka, imieniem Zosia. Po matce wzięła rysy twarzyczki, Po ojcu czarne brwi i oczy, od Boga zdrowie, rumieniec i wesele. Rosła ta łubka szybko jak trzcina, a kwitła roskosznie jak roża. Gruba to była na owe i zasy młodzież, a zdrowych dziewek po szlachcie, to na Ukrainie nie rzadkość – Z tem wszystkiem i w kościele i w gościnie, zapatrywano się na Zosię, uwielbiano ją, zapominano przy niej słów w gębie; szeptano: aj dziewczyna! jak lania, jak rybka!
Zycie w Mosznacli i dziś jest samotne, ciche, jednakie, a było jeszcze cichsze w tamte lata. Tu szumiały puszcze młyńskie, a tam gdzieś w bezgraniczne ciągnęły się Iugi dnieprowe; pasieki huczały od pszczół, futory i sady oblewały się każdej wiosny kwieciem a łąki woniały macierzanką i czombrem. Z nadejściem zimy odmieniały się obrazki natury, ale serce dziewicze, młode, uzbierawszy marzeń Ie tnieh z ziemi i z nieba, tuliło je w ciepłej izdebce, przerabiając ua pieśni i dumki i jak pszczółka żyło własnym miodem. Podczas świąt odwiedzała Zosia sąsiadów, bawiła się z rówiennicami i powracała z we-sołeni okiem, rozognioną twarzyczką i rozmarzoną piersią; a w dni powszedne, w długie grudniowe wieczory, otoczona gronem wiejskich dziewcząt, przędła z niemi lub szyła, słuchając ich bajek i pieśni. I według tychże pieśni, wyobraźnia jej pisała swoje
0 przyszłości arabeski, maczała je w czarowne furby
1 naprowadzała jaskrawemi prążkami, jak ora sama przywykła o Wielkiejnocy kolorować pisanki.
O czem innem marzyć mogło dziewcze młode jak Zosia, karmione, według wyrażenia poety „mlekiem dum i mleczem kwiecia” kołysane od kolebki najrzewniejszemi piosnkami najpoetyczniejszej naszej ziemi? Osłoniły ją one jak niewidzialne istoty, jak opiekuńcze duchy i st rojąc, główkę i pierś we wstążki i kwiatki, krasząc jagody, rozczesując długie warkocze, wpuszczały razem roje motylkowych marzeń do serca, które ją zaczarowały na istotne dziewcze Ukrainy, wyrabiając w niem potęgę palności.
Marząc ciągle o pięknych bohaterach bajek, o zaczarowanych królewnach, o siedmioglowych żmijach, strachach, upiorach i widmach, Zosia rozbudziła do pewnej potęgi uczucie cudowności i przywidzeń, stała się dostępną najmniejszy in wrażeniom i często miewała sny dziwne. Raz, było to na wiosnę, przyśniło się jej, jakoby przyleciał na dziedziniec rodzi cieJskieg'0 doinku straszny żmij o siedmiu dużych głowach, niosąc na karku królewicza.
Ten królewicz jakoby wezwał przez okno jej ojca i rozkazał mu wyprowadzić don córkę. Kiedy wyszła przelękniona Zosia, zjawił się zkądeś rycerz i bił się z królewiczem długo. Żmije syczały i robiły się coraz czerwieńsze, jakby je krwią kto of arbo wał, i nakoniec stanęły w płomieniach.
Od tego ognia, przywidziało się dziewczęciu, jakoby zajął się ich domek, a pożar tak piekł w lica, że wśród tej straszliwej sceny porwało się dziewczę ze snu i zakrywając rękoma oczy, robiąc piersiami, krzyknęła przeraźliwie. Przybiegli do łóżka rodzice, wniesiono świecę, uspokojono ją cokolwiek, ale wrażenie snu tak było przykre, iż nie mogła zasnąć do dnia białego. Ojciec nazywał te marzenia dzieciństwem, matka zaleciła zmówić nazajutrz koronkę do Przemienienia Pańskiego, a baba Ołena tłómaczyła sobie sen taki zupełnie inaczej, i uspokoiła aż wtedy biedną Zosię, gdy ta ją zapewniła, że nie widziała wypadających zębów, ani pokoszonego żyta.
Nazajutrz, że to była niedziela, udali się wszyscy do kościółka. Gdy Zosia, klęcząc przed ołtarzem, odmawiała koronkę, wtem dał się słyszeć od progu brzęk oręża, i prawie jednocześnie weszli do środka kościółka dwaj nieznajomi mężczyźni. Jeden z nich, był to młody i ładny blondyn w mundurze kawaleryi narodowej; drugi brunet, orlego nosa, żywych, czarnych oczu, w sajetowyni na futrze żupanie ze złociste-mi i pętlicami i w granatowym kontuszu. Czapkę miał w ręku lamowaną sobolem, karabelę u boku zawieszoną na czerkieskim pasku, po wierzchu którego jaśniał pas złotolity. Tatarska burka leżała mu malowniczo na barkach. Był to mężczyzna lat około czterdziestu, ale tak krzepki i muskularny, iż mogł ujść za hożego młodzieńca. Dwaj tacy goście wustron-nem miasteczku zwrócili na siebie powszechną uwagę. Już biegały domysły, co są za jedni i czego tu przybyli? gdy po mszy, wraz z innymi, udali się do domku proboszcza i, uprzedzając ciekawość przytomnych, zarekomendowali się: pierwszy porucznikiem Stanisławem Brzozowskim, drugi szlachcicem Wichrowskim.
Ale chociaż ci obadwa przybysze zjawili się jednocześnie w kościółku, byli wszakże zupełnie sobie nieznajomi, przybywali ze stron przeciwnych i prostym wypadkiem zeszli się jednocześnie. Brzozowski jechał z Kaniowa, dokąd był posłany od swej zwierzchności z jakiemś poruczeniem, tyczącem się obrony linii pogranicznej, a Wichrowski, jak powiadał, przybywał z za Dniepru, gdzie mieszka oddawna i handluje końmi. Opowiadał, że posiada na Czarnobajow-skich stepach liczne tabuny i kilkadziesiąt wybranych koni prowadzi właśnie na sprzedaż do zamków pogranicznych. Zle mówił po polsku, mieszał w rozmowie wyrazy małoruskie i tłómaczył się, że odwykł od ojczystego języka, mieszkając oddawna w głębi Małej-rusi. Żytkiewicz, skoro dowiedział się, że miody towarzysz zowie się Brzozowskim, zbliżył się don poufale, ujął oburącz blondynową głowę młodzieńca i, kładąc pocałunek ua czole, rzekł:
– A sobako ty jedna! nie poznałbym cię za nic, takeś mi urósł i zmężniał. – I zaraz pociągnął go za sobą do żony, której przypominał, że to ten sam Stasiu, który w Śmile przed laty dziesięciu biegał z jego Pawełkiem po ogrodach i ulicach, syn starego Brzozowskiego, mieszkającego dziś w Nadtaśmińskich lasach. G-dy młodzieniec zapytał starego o syna, gdzie jest teraz? Żytkiewież, wzruszony, pochwycił go za rękę, spojrzał mu w twarz kwitnącą rumieńcem i rzek):
– Oj, chłopcze! bieda! nie mam syna, nie mam pociechy na starość! – I łzy mu zakręciły się w oczach.
– Ale masz za to córkę jak makówkę…–rzekł któś z boku,
– To towar, mosanie – odpowiedział Żytkiewicz.
A Zosia zarumieniła się jak koral i nie trzeba było już objaśniać młodzieńca, kto była ta nadobna dziewczyna? Przyznał w duchu młody towarzysz, że piękniejszej nad nianie widział jeszcze między Ukrainkami. Kiedy po chwili podniosła spuszczone oczy, i spójrzała na niego, te oczy, jak mówią u nas na Ukrainie, zaprzepaściły na wieki młodzieńca. Ale w tejże chwili wźrok obcy, silny, ognisty, jak tej siedmiogłowej żmii, która biedne dziewczę dręczyła we śnie, oparł się o jej lica i jakby je polał ukropem. Zosia mimowolnie spójrzała na stronę i spotkała się ze wzrokiem nieznajomego…
Towarzystwo u proboszcza składało się z gubernatora klucza moszniańskiego, Izydora Kwiatkowskiego, lacha suchego, wysokiego, od paraliżu trzymającego zawsze głowę przechyloną ku prawemu ramieniu i jego żony, otyłej kobiety, o nabrzękłej twarzy, osadzonej kilkoma brodawkami; z leśniczego Piotra Poletyło, szlachcica krępego, w szaraczkowym kubraku i skórą podszytych hajdawerach, z kapszukiem tytuniu, uczepionym do guzika u piersi i króciuchną fajeczką, którą nosił zawsze w kieszeni; dalej, z Benedykta Szulca, rachmistrza, olbrzymiego wzrostu mężczyzny, jąkały, z przysłowiem: „krótko mówiąc w krótkości funt tego – o!w i nakoniec z małego, zwinnego człowieka, Stanisława Broniszewskiego, służącego niegdyś w Korsuńskiej milicyi, trzymającego się prosto, pijącego ile wlezie i łgarza co się zowie. Mieszkał on teraz w Mosznach, w dożywotnim dworku, miał wózek i parę szkap, któremi ciągle po kolei objeżdżał sąsiadów, rozwoził ukłony i babskie plotki, robił prezenta z zajęcy i kuropatw, dostarczał drożdży na Wielkanocne święta; słynął nadto jako zawołany lekarz, nadawał malcom nazwiska i uczył ich musztry.
Po gawędce i śniadaniu, gubernator, odjeżdżając, zaprosił wszystkich do siebie na obiad; naturalnie, iż w tej liczbie byli: Brzozowski i Wichrowski. Pomieszkanie gubernatora różniło się tylko większością rozmiarów od zwyczajnych szlacheckich domów. Był to dom duży, pokryty słomianą strzechą, a z obudwu stron miał odrębne budynki, przeznaczone na piekarnię, spichlerze, wozownie, stajnie i t, p. Wszystko to opasywał częstokół, a u wrót, ua podobieństwo strażniczych wieżyczek przy zamkach, widniał chruściany szałasz, zkąd stróż wyłaził na czworakach, gdy trzeba było przyjeżdżającym otwierać wrota. Przez drogę stał budynek inny, opasany wysokim ostrokolem, przeznaczony dla aresztantów. Wkrótce zaczęły tarabanić bryczki i wózki, i komnaty gubernatorskiego domu zapełniły się gośćmi. Młody Brzozowski i Wichrowski wjechali konno: porucznik z szeregowcem a Wichrowski z kozakiem, a chociaż koń Brzozowskiego był piękny i rząd na nim strojny, wszakże nie mogł iść w porównanie z arabskiej krwi rumakiem Wichrowskiego, ani z rzędem jego świecącym od srebra. Z początku towarzystwo kobiet szczebiotało samo w gościnnej izbie a mężczyźni oddzielne sformow_ali koło; ale po obiedzie zmieszały się one z sobą a różne zabawy i pogadanki spoufaliły młodzież. Już miał zręczność młody Brzozowski kilka razy przemówić do Zosi, dziewczyna odważyła się przemówić do niego słówek parę, i… jak to między młodzieżą bywa zawsze, lada wesoła myśl, lada uśmiech zbliża je z sobą, znajomi ściślej i po chwili już się trzpiocą i śmieją i gwarzą jakby się znali od roku.
Biedny nasz porucznik ani się domyślał w jakie się plątał sieci, zaglądał w te ładne czarne oczy, ucałował razy parę białą rączkę, brał gitarę i śpiewał dla niej ukraińskie dumki, myślał nawet czasem, że już zranił serduszko dziewczęcia, a nie mogł poznać jeszcze jak sam został zraniony, jak go będzie prześladować wszędzie ta czarnobrewka, jak mu potem spać nie da i zwichnie te marzenia o wojnie i sławie, do jakich jedynie wzdychał dotąd. Wichrowski przeciwnie zostawał przez cały czas ponury, małomówny, zawsze z kąta izby wpatrywał się w Zosię i aż się mienił ze złości, widząc jej swobodę i przyjazne spojrzenia, jakiemi obdarzała Brzozowskiego. Był on rubaszny, nawet gruby av towarzystwie, a teraz jakby oniemiał lub zgłupiał. Podczas obiadu pił dużo, a wieczorem już mu się iskrzyły oczy i gorzały lica. Na zapytania odcinał tak grubo, iż te kozackie popisywania się wobec kobiet zwróciły uwagę przytomnych. Zmilczano mu raz, drugi, trzeci, ale gdy gęba nie czuła hamulca, rządca przechylając swoim zwyczajem głowę ku ramieniowi, rzekł doń pocichu:
– Panie Wichrowski! u was na Kozaczyźnie może to i uchodzi, ale u uas proszę być grzeczniejszym i uszanować dom, w którym jesteś.
Wichrowski zmarszczył brwi, spojrzał przenikliwie na rządcę, i, jakby opamiętawszy się, zaczął chodzić z kąta w kąt po izbie, zamotując na palec długie swe czarne wąsy i nie odzywając się do nikogo.
– A to jakaś małoruska świnia!–rzekł Zytkie-wicz do Broniszewskiego półgłosem: krnto zamiszenyj
– Wartoby go nauczyć, jak się powinien zachować w cudzym domu…–odpowiedział zcicha Broniszewski.
– Funt tego – o! – dodał rachmistrz:–Z sukni pan, z gęby kuchta! jabym go tu prędko nauczył chodzić po linijce.
Gdy takie czyniono uwagi, tymczasem Wichrowski, stanąwszy na progu izby, zawinął ręce i wpatrzył się nieruchomie w jakiś przedmiot, znajdujący się w drugim pokoju. Tym przedmiotem jego wytężonej uwagi była Zosia, która, w tę chwilę odosobniwszy się od towarzystwa kobiet, siedziała sama jedna wprost przeciwko drzwi, w których stał Wichrowski. Czy marzyła o czemś, czy zatęskniła do czego, dość, że rączki złożyła na kolanach, pochyliła główkę, spuściła oczy i była jak owa lilia wodna nad szklaną powierzchnią spokojnego stawu. Wichrowski patrzał na nią jak w tęczę; ale nagle potem potarł czoło, obrócił się do mężczyzn i rzekł, szukając oczyma Żytkiewicza:
– Krot joho matir, harnu doczku majesz! Żytkiewicz, hamując oburzenie, odcedził z flegmą, nie patrząc nawet na Wiehrowskiego:
– Nie dla psa kowbasa, nie dla kota salo….
– Słuohaj-no lasze!–rzekł Wichrowski siadając obok i biorąc się w boki.–Ot niedługo myśląc, po kozacku, przyślę do ciebie swatów; czy wydasz swoją czarnobrewkę? w złocie i srebrze wodzić ją będę, a tobie gębę zasypię czerwieńcami, tylkoż wydaj, a nie dmij się tatu, bo…. – I zamilkł jakby się opamiętał.
Żytkiewicz powstał, wziął tabakierkę i, pstrykając palcem po niej, rzeki pomału ale wzruszony:
– Bo co… zięciu?…
Tymczasem szlachta obstąpiła ich dokoła w milczeniu.
– Bo… nic, teściu–odciął Wichrowski.–Pojadę drugiej szukać między lachami, a tobie zaśpiewam ua wyjezdnem:
Czortby paryw, waszu matir, z takimi bat'kaiui, Nie dajete doczok za miż–lubit' źe ich sami!
– A ja tobie odśpiewam – rzekł Żytkiewicz.
Po durnowu żeniehawsia, Jed'-że durniu,"z widkil wziawsia; Chot' ty briażczysz kapszukom, Ale smerdysz muzykom.
Szlachta w śmiech, a Wichrowski porwał się z miejsca, i, peleu złości, mówił, bijąc kułakami o stół:
– Obaczymy! obaczymy lasze, czy tak będzie.
– A jakże może być inaczej? – odezwał się rządca.
– Co się waszeci roi? funt tego – o! – dodał rachmistrz.
– Nie masz hamulca w gębie!–krzyczał Broniszewski.–Zalałeś ślepia i pleciesz jak na mękach. Pe, wstydź się asan, to nie po szlachecku. Żebyś się tak popisał w Korsuniu, toby koledzy moi dobrze ci natarli uszu.
Wichrowski, stojąc wobec tak hałasującego towarzystwa, mierzył tego to owego przeszywającym wzrokiem, w miarę jak który powstawał nań zawzięciej. Żyły mu na czole nabrzękły, wai-gi trzęsły się, oblicze przybierało wyraz okropny…
Możeby bójką skończyła się ta scena, gdyby rozważniejszy od miłych Żytkiewicz nie wmówił, ażeby zaprzestano kłótni i, że pijanemu należy dać pokój. Szlachta więc rozsado wiła się po kątach izby, a za stołem pozostał sam Wichrowski, sapiący, gniewny, ale milczący. Po chwili powstał on z miejsca i, zbliżywszy się do rządcy, wziął go za rękę i rzekł:
– No, wybacz mi gospodarzu! ta czartowska nalewka zakręciła mi głowę… Dobra nalewka–niema co mówić! ale już przeszło…–A obracając się do gości, dodał: – Nie dmijcie się lachy, nie gniewajcie się! gościa złem słowem nie wyprowadzają z domu, bo mówią, że może wrócić dyabłem, a kto wie jak się stanie? A ty stary, nie dróż się swojem kurczęciem, bo pieczone najczęściej szu Iak chwyta.