- W empik go
Powinowactwa z wyboru - ebook
Powinowactwa z wyboru - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 450 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Edward – tak będziemy nazywać bogatego barona w sile wieku męskiego – spędził w swej szkółce piękne kwietniowe popołudnie szczepiąc drzewka. Właśnie ukończył zajęcia i, złożywszy narzędzia do futerału, z zadowoleniem przyglądał się dokonanej pracy, gdy zbliżył się do niego ogrodnik, z upodobaniem spozierając na swego tak pilnie zatrudnionego pana.
– Czy nie widziałeś mej żony? – zapytał Edward, zmierzając ku wyjściu.
– Jest na nowych plantacjach – odpowiedział ogrodnik. – Dzisiaj będzie gotowa chatka z mchu, którą jaśnie pani kazała zbudować na skale naprzeciwko pałacu. Wszystko udało się wybornie i zapewne spodoba się jaśnie panu. Piękny stamtąd widok: na dole wieś, nieco po prawej stronie widnieje kościół, poprzez szczyt jego wieży można daleko sięgnąć wzrokiem, na wprost zaś widać pałac i ogrody.
– Ach, tak – rzekł Edward – właśnie o parę kroków stąd mogłem dojrzeć pracujących ludzi.
– Dalej – opowiadał ogrodnik – na prawo otwiera się dolina, a stamtąd przez bujne łąki i kępy drzew można patrzeć aż hen, w pogodną dal. Bardzo też ładnie są zrobione schodki, prowadzące na skałę. O, jaśnie pani to już się na tym dobrze zna, aż przyjemnie pracować pod jej rozkazami.
– Idź do niej – powiedział Edward – i poproś, by poczekała na mnie. Powiedz jej, że chcę zobaczyć to nowe dzieło i ucieszyć nim oczy.
Ogrodnik oddalił się spiesznie, a Edward podążył za nim.
Schodząc tarasami w dół dokonywał po drodze przeglądu oranżerii i inspektów, aż znalazł się nad wodą, skąd przez kładkę przeszedł do miejsca, gdzie ścieżka wiodąca do nowych plantacji rozdzielała się na dwa ramiona. Ominął tę, która biegła przez cmentarz ku skalnej ścianie, skręcił w lewo i poszedł drugą, co wiła się łagodnie w górę przez piękny zagajnik. W miejscu gdzie obie ścieżki się spotykały, usiadł na chwilę na stojącej tam ławce, potem wspinał się po pochyłości wzgórza, aż przez mnóstwo schodów i zakrętów dostał się na wąską, miejscami stromą dróżkę prowadzącą już wprost do chatki z mchu. W progu czekała nań Szarlotta i kazała mu usiąść w miejscu, skąd mógł ogarnąć jednym spojrzeniem rozmaitość widoków całego rozległego krajobrazu ujętego niby w ramy przez drzwi i okna.
Rozkoszował się tym obrazem, myśląc, jak będzie wspaniały, gdy go wkrótce ożywi wiosna.
– Tylko jedno przychodzi mi na myśl, czy chatka nie wydaje się cokolwiek za ciasna?
– Dla nas obojga jest przecież dość przestronna – odparła Szarlotta.
– Tak, w istocie – powiedział Edward – może nawet i dla kogoś trzeciego znalazłoby się jeszcze miejsce.
– Ależ oczywiście – rzekła Szarlotta – nawet dla czwartego. W razie zaś licznego towarzystwa znajdziemy inne miejsce.
– Korzystając z tego, iż jesteśmy tu sami, że nikt nie zakłóca nam spokoju i humoru – powiedział Edward – chciałbym ci coś wyznać. Już od dłuższego czasu leży mi na sercu pewna sprawa, którą pragnę i muszę ci powierzyć, a jakoś nigdy dotąd nie mogłem tego uczynić.
– Zauważyłam w tobie pewną zmianę – rzekła Szarlotta.
– Przyznam ci się – ciągnął Edward – że gdyby rano nie naglił mnie posłaniec i gdyby nie to, że jeszcze dzisiaj musimy zadecydować, milczałbym zapewne jeszcze dłużej.
– Cóż to takiego? – zapytała Szarlotta z miłą zachętą w głosie.
– Dotyczy to naszego przyjaciela, kapitana – odpowiedział Edward. – Znasz to smutne położenie, w jakie popadł on i wielu innych bez jakiejkolwiek ze swej strony winy. Jak boleśnie musi odczuć człowiek jego wiedzy, talentu i zdolności fakt, że pozbawiono go wszelkiej możliwości działania. Nie, nie chcę dłużej taić przed tobą, że pragnąłbym, byśmy go na pewien czas wzięli do siebie.
– Trzeba się nad tym zastanowić i spojrzeć na tę sprawę nie z jednej tylko strony – powiedziała Szarlotta.
– Jeśli chodzi o mnie, to gotów jestem już teraz pomówić z tobą o mych propozycjach – rzekł Edward. – W jego ostatnim liście panuje jakiś cichy ton najgłębszego zniechęcenia; nie, nie dlatego, żeby mu na czymkolwiek zbywało: potrafi on przecież doskonale ograniczać swoje potrzeby, a już jeśli chodzi o rzeczy niezbędne, sam się o nie zatroszczyłem, zwłaszcza że i on się nie krępuje brać cośkolwiek ode mnie, bo w ciągu naszego życia tak często sobie wzajemnie pomagaliśmy, że nawet trudno nam dziś obliczyć, w jakim stosunku pozostają do siebie nasze rubryki "winien" i "ma". Najbardziej go dręczy to, że jest bez zajęcia. Te różnorodne dyspozycje, które w sobie wykształcił dla dobra innych, by je co dzień, co godzinę z pożytkiem rozwijać – oto, co stało się jego namiętnością. A teraz założyć bezczynnie ręce na piersiach lub oddać się dalszym studiom po to, by wyrabiać w sobie nowe umiejętności, wiedząc, że nie zdoła spożytkować nawet tych, które posiada w takim nadmiarze – o, to chyba nie do zniesienia, drogie dziecko. Tę bolesną sytuację odczuwa on po dwakroć i trzykroć dotkliwiej w swojej samotności.
– Sądziłam – wtrąciła Szarlotta – że zwracano się do niego z różnymi propozycjami. Sama napisałam w jego sprawie do niektórych wpływowych znajomych i przyjaciółek i, o ile mi wiadomo, nie pozostało to bez echa.
– Masz rację – rzekł Edward – ale właśnie te rozmaite możliwości i oferty to dla niego nowa udręka, nowy niepokój. Żadna z tych propozycji mu nie odpowiada: nie będzie mu wolno działać, będzie musiał całkowicie się poświęcić, złożyć w ofierze cały swój czas, umysł, swój sposób bycia, a to byłoby dlań wprost niemożliwe. Im bardziej się nad tym zastanawiam, im mocniej to odczuwam, tym żywiej pragnę go widzieć u nas.
– To naprawdę ładnie i uprzejmie z twej strony – powiedziała Szarlotta – że położenie przyjaciela budzi w tobie tyle współczucia; jednakże pozwól, że cię poproszę, byś pomyślał także o sobie, o nas.
– Ależ zrobiłem to – przerwał jej Edward. – Z obcowania z nim możemy wyciągnąć tylko pożytek i przyjemność. O kosztach nie warto nawet mówić, będą one w każdym wypadku niewielkie, w razie gdyby do nas przyjechał, zwłaszcza iż z góry wiadomo, że obecność jego nie przyczyni nam najmniejszego kłopotu. Może zamieszkać w prawym skrzydle pałacu, a wszystko inne się ułoży. Jakże bardzo mu tym pomożemy, a równocześnie ileż przyjemności przyniesie nam obcowanie z nim, ile pożytku! Już od dawna nosiłem się z zamiarem dokonania pomiarów majątku i okolicy; on by się tym zajął i całą pracą pokierował. Zamyślasz przecież w przyszłości sama przejąć zarząd dóbr, kiedy tylko upłyną terminy obecnym dzierżawcom. Jak ryzykowne może być takie przedsięwzięcie! W wielu wypadkach na pewno będziemy musieli korzystać z jego pomocy. Ja sam bardzo odczuwam brak takiego człowieka. Okoliczni ziemianie znają się wprawdzie na tym, lecz ich informacje nie zawsze są dokładne i ścisłe. Fachowcy z miasta i ze szkół akademickich również znają się na rzeczy, są uczciwi, cóż, kiedy brak im bezpośredniego doświadczenia. Po mym przyjacielu zaś mogę się obu tych cech spodziewać. A w ogóle wyniknąć z tego mogą setki innych rzeczy, o których już teraz z przyjemnością myślę, a niejedne z nich nawet ciebie dotyczą; spodziewam się po nich wiele dobrego. Dziękuję ci, że mnie tak serdecznie wysłuchałaś; teraz z kolei ty rozważ to równie swobodnie i bez obsłonek powiedz mi wszystko, co masz do powiedzenia; nie będę ci przerywał. – Bardzo dobrze – rzekła Szarlotta – chcę zatem od razu rozpocząć od pewnej ogólnej uwagi. Mężczyźni bardziej myślą o zjawiskach poszczególnych, o teraźniejszości, i słusznie, gdyż powołani są do działania; kobiety natomiast bliższe są temu, co wiąże się z życiem, i to również jest usprawiedliwione, bo ich los, los ich rodzin jest od tego zależny i właśnie tej więzi od nich się wymaga. Dlatego pozwól mi ogarnąć spojrzeniem nasze dzisiejsze i nasze dawne życie, a wówczas przyznasz mi rację, iż zaproszenie kapitana niezupełnie się zbiega z naszymi zamysłami, planami i zamierzeniami.
Jakże lubię wracać wspomnieniem do naszych dawnych dni! Gdy byliśmy młodzi, kochaliśmy się gorąco. Rozłączono nas: ciebie ojciec, powodowany nigdy nie zaspokojoną żądzą posiadania, związał ze starszą, bogatą kobietą, ja, bez szczególnych widoków, musiałam oddać rękę człowiekowi majętnemu, lecz nie kochanemu przeze mnie, choć godnemu szacunku. Znów odzyskaliśmy wolność; ty wcześniej, przy czym twoja staruszka pozostawiła ci wielki majątek, ja później, właśnie w tym czasie, kiedy wróciłeś ze swych wojaży. Tak więc odnaleźliśmy się na nowo. Cieszyliśmy się wspomnieniami. Kochaliśmy wspomnienia i mogliśmy tak żyć w niczym nie zakłóconym spokoju. Nalegałeś, byśmy się połączyli. Nie od razu się zgodziłam, bowiem, choć w tym samym będąc wieku co ty, byłam jako kobieta starsza od ciebie, mężczyzny. W końcu nie mogłam ci odmówić tego, coś uważał za jedyne szczęście. Pragnąłeś zaznać wytchnienia przy moim boku, z dala od wszelkich niepokojów, które przeżywałeś u dworu, w armii i w swych podróżach; chciałeś przy mnie odzyskać równowagę ducha, rozkoszować się życiem we dwoje. Moją jedyną córkę oddałam na pensję, gdzie kształci się w rozmaitych naukach, czego, rzecz oczywista, nie mogłabym jej zapewnić tutaj, na wsi; również umieściłam tam Otylię, moją drogą siostrzeniczkę, którą bym przecież pod własnym okiem mogła sobie wychować na pomocnicę w gospodarstwie. Wszystko to stało się za twoim przyzwoleniem, i tylko dlatego, byśmy mogli żyć sami i w spokoju zażywać na koniec tego z dawna upragnionego, a tak późno osiągniętego szczęścia. Tak tedy rozpoczęliśmy nasze wiejskie życie. Ja objęłam wewnętrzne sprawy domu, ty zaś wszystko inne, co razem stanowi całość. Ja staram się jedynie o to, by tobie we wszystkim dogodzić, i tylko dla ciebie chcę żyć, pozwól więc przynajmniej, abyśmy żyli w ten sposób dalej, dopóki sobie wzajemnie będziemy wystarczali.
– Chociaż, jak sama mówisz, ścisły związek z życiem jest przyrodzoną waszą cechą – zaśmiał się Edward – niekoniecznie przecież trzeba was słuchać we wszystkim bez wyjątku i zawsze przyznawać wam rację. Tak i ty może miałaś słuszność do dzisiejszego dnia. Wiele było dobrego w tym, cośmy dotychczas w naszym wspólnym pożyciu czynili, ale czyż nie powinno się dalej na tym gruncie budować, by mogło się coś więcej na nim rozwinąć? Czyż to, co ja zdziałałem w ogrodzie, a ty w parku, ma być przeznaczone tylko dla pustelników? – Zupełnie słusznie! – rzekła Szarlotta – zupełnie słusznie! Obyśmy tylko nie wnieśli w nasze życie czegoś obcego, z gruntu nam przeciwnego. Pamiętaj, że nasze zasady, cały nasz sposób życia dostosowaliśmy głównie do wspólnego bytowania we dwoje. Chciałeś naprzód podzielić się ze mną wspomnieniami z podróży i ułożyć pamiętnik w należytej kolejności, a przy tej okazji uporządkować niektóre papiery, aby przy moim współudziale i pomocy z tych bezcennych, lecz rozproszonych zeszytów i zapisków stworzyć dla nas i dla innych miłą całość. Przyrzekłam ci pomóc przy przepisywaniu i tak oto zamierzaliśmy – miło, przyjemnie, przytulnie i po cichu podróżować we wspomnieniach po świecie, którego nie było nam dane zwiedzać wspólnie. Tak, już rozpoczęliśmy tę wędrówkę. Wieczorami znów, gdy gram na fortepianie, akompaniujesz mi na flecie, nie brak też u nas gości z sąsiedztwa, a i my często jeździmy z wizytami. Ja przynajmniej stworzyłam sobie z tego wszystkiego pierwsze w mym życiu radosne lato, o jakim nawet nie marzyłam.
– Ależ, przez cały czas, gdy mnie tak wdzięcznie i rozsądnie przekonujesz – przerwał Edward pocierając skronie – na chwilę nawet nie opuściła mnie myśl, że obecność kapitana nie tylko niczemu nie przeszkodzi, lecz bardziej jeszcze naszą pracę przyspieszy i ożywi. Wszak on odbył ze mną część podróży, różne rzeczy notował i obserwował ze swego punktu widzenia; wykorzystamy to wspólnie i dopiero wtedy powstanie piękna całość.
– Pozwól więc sobie wyznać otwarcie – podjęła Szarlotta z pewną niecierpliwością – że cała moja istota sprzeciwia się temu zamierzeniu, wprost mam przeczucie czegoś niedobrego. – W ten sposób wy, kobiety, stajecie się nie do pokonania – zaśmiał się Edward – naprzód staracie się nas przekonywać tak mądrze, że nie można wam nic przeciwstawić, z wdziękiem, któremu chętnie się poddajemy, z taką delikatnością uczuć, że lękamy się sprawić wam ból, a na koniec mówicie nam o swych przeczuciach, aby nas przerazić.
– Nie jestem zabobonna – rzekła Szarlotta – i na ogół nie zważam na te ciemne, niewytłumaczone odruchy, jeśli tylko istotnie nie kryje się poza nimi nic więcej, ale tu chodzi o nieuświadomione wspomnienia całego splotu szczęśliwych i nieszczęśliwych następstw, jakie przeżyliśmy z powodu własnych lub cudzych działań. W każdej sytuacji pojawienie się kogoś trzeciego stanowi moment niezwykle doniosły. Widziałam przyjaciół, rodzeństwo, zakochane pary, małżeństwa, których stosunek zmieniał się nie do poznania z chwilą zjawienia się nowej osoby, wszystko jedno czy przypadkowego, czy oczekiwanego; sytuacja ich od razu stawała się całkowicie odmienna.
– Mogło to się zdarzyć z ludźmi – odrzekł Edward – którzy żyją ciemnym instynktem, nie zaś z nami, istotami wzbogaconymi doświadczeniem, a więc bardziej świadomymi. – Świadomość, mój kochany – odpowiedziała Szarlotta – nie jest dostateczną bronią, ba, czasem nawet jest niebezpieczną dla tego, kto ją posiada. Wiele niespodzianek może stąd wyniknąć, toteż nie przyspieszajmy niczego. Daj mi jeszcze kilka dni do namysłu, nie decyduj sam!
– Tak jak się rzeczy teraz mają – odparł Edward – to myślę, że jeszcze po wielu dniach będziemy się wzajemnie przekonywać. Wysunęliśmy już wszystkie okoliczności za i przeciw; teraz wszystko zależy od decyzji i byłoby naprawdę najlepiej, gdybyśmy ją zawierzyli losowi. – Wiem – rzekła Szarlotta – że w wątpliwych sytuacjach chętnie zakładasz się lub grasz w kości, lecz w tak poważnej sprawie uważałabym to za lekkomyślność.
– Cóż więc mam odpisać kapitanowi? – zawołał Edward – przecież muszę mu natychmiast odpowiedzieć.
– Napisz do niego spokojny, rozsądny, pocieszający list – odpowiedziała Szarlotta.
– To znaczy to samo, co nijaki – mruknął Edward.
– Jednak w wielu wypadkach – ucięła Szarlotta – jest rzeczą konieczną i uczciwszą raczej pisać o niczym niż w ogóle nie pisać.ROZDZIAŁ DRUGI
Kiedy Edward znalazł się sam w swoim pokoju, był poruszony przypomnieniem kolei swego życia przez Szarlottę; to świeże uświadomienie sobie ich obopólnej życiowej sytuacji, ich zamysłów, pobudziło w sposób przyjemny jego żywe usposobienie. Poczuł się do tego stopnia szczęśliwy w pobliżu Szarlotty, w jej towarzystwie, że już zaczął obmyślać przyjazny, współczujący, lecz spokojny i nic nie mówiący list do kapitana. Jednak gdy tylko podszedł do biurka i wziął jego list do ręki, chcąc go raz jeszcze przeczytać, natychmiast powróciła doń myśl o smutnym położeniu tego wspaniałego człowieka, znów obudziły się w nim wszystkie uczucia, które go dręczyły przez ostatnie dni i wydało mu się niemożliwością pozostawić przyjaciela bez pomocy w tak strasznej sytuacji.
Edward, jako rozpieszczony jedynak bogatych rodziców, już od dzieciństwa nie przywykł sobie czegokolwiek odmawiać.
Później, namówiony przez nich do dziwacznego nieco, ale niezwykle korzystnego ożenku z kobietą o wiele od siebie starszą, był z kolei przez nią rozpieszczany, bowiem żona wdzięczna za okazywane jej względy obsypywała go wszystkim z najwyższą szczodrością. Po jej rychłej śmierci został jedynym panem swej woli, był niezależny w swych podróżach, mógł sobie pozwalać wedle upodobania na jakiekolwiek zmiany trasy, na takie czy inne urozmaicenia, a choć nie pragnął rzeczy nieosiągalnych, to jednak chciał zaznać wiele i to rozmaitych wrażeń; był szczery, uczynny, uprzejmy, gdy trzeba odważny – cóż więc na świecie mogło się przeciwstawić jego życzeniom!
Dotychczas szło wszystko po jego myśli, zdobył nawet w końcu Szarlottę dzięki swej upartej wierności, spotykanej chyba tylko w romansach. I teraz nagle poczuł, że po raz pierwszy mu się ktoś przeciwstawia, że po raz pierwszy mu się przeszkadza, i to w momencie, kiedy zapragnął wziąć do siebie przyjaciela młodości, co miało stać się niejako uwieńczeniem całego dotychczasowego życia. Przykro dotknięty, kilkakrotnie chwytał z niecierpliwością pióro do ręki i znów je odkładał, gdyż nie mógł się zdecydować ostatecznie, co mu miał napisać. Przeciwko życzeniom swej żony działać nie chciał, zaś uczynić im zadość nie mógł. Było dlań wprost niemożliwością pisać spokojny list teraz, gdy był tak bardzo poruszony. Zdawało mu się, że najprostszym wyjściem jest grać na zwłokę. W skąpych słowach przepraszał przyjaciela, że nie pisał przez tyle dni, a i dziś śle mu tylko kilka zdań, i przyrzekał, że wkrótce otrzyma od niego długi, szczegółowy, uspokajający list.
Szarlotta usiłowała następnego dnia podczas przechadzki nawiązać znów do tej rozmowy, może w przekonaniu, że nic bardziej nie stępia pewnych pragnień jak częste ich omawianie. Edward też chciał do tej sprawy powrócić. Mówił o tym we właściwy sobie przyjacielski, miły sposób, bo choć był bardzo drażliwy i zapalczywy, umiał być wytrwały w swych pożądaniach, a jeżeli nawet niekiedy swym uporem mógł niecierpliwić ludzi, to dzięki taktowi i prawdziwej umiejętności oszczędzania innych uwagi jego były delikatne, tak że widziano w nim zawsze człowieka niesłychanie sympatycznego, mimo że nieco trudnego. W ten to sposób najpierw wprawił Szarlottę od samego rana w doskonały humor, by potem w rozmowie powabnymi zwrotami wytrącić ją z równowagi, aż w końcu krzyknęła:
– Zapewne chcesz, abym to, czegom odmówiła małżonkowi, przyznała kochankowi! Mój kochany – ciągnęła dalej – zapewniam cię, że twoje życzenia i to miłe ożywienie, z jakim je wyrażasz, nie są dla mnie bynajmniej bez znaczenia, nie sądź, że nie wywierają na mnie żadnego wpływu. One to właśnie zmuszają mnie do wyznania ci czegoś. Ukrywałam to dotychczas przed tobą. Znajduję się w położeniu podobnym do twego i zadawałam sobie również przymus, jaki, sądzę, i ciebie męczy.
– O, chętnie posłucham – powiedział Edward – widzę, że w małżeństwie warto się czasem posprzeczać, bo dzięki temu można się wzajemnie czegoś o sobie dowiedzieć. – A więc chcę, żebyś się dowiedział – ciągnęła dalej Szarlotta – że na Otylii zależy mi tak jak tobie na kapitanie. Bardzo niechętnie widzę to drogie dziecko na pensji, gdzie żyje w trudnych dla siebie warunkach. To zupełnie inna sprawa, że moja córka Lucjana, stworzona dla świata, kształci się tam nabierając biegłości w językach, ucząc się historii i wielu innych nauk, grając rozmaite melodie i wariacje z nut; rzec można o niej, że przy swym żywym usposobieniu i szczęśliwym darze pamięci o wszystkim zapomina i w tej chwili znów sobie wszystko przypomina. Ach, ona gracją swych ruchów i wdziękiem w tańcu wyróżnia się spośród wszystkich dziewcząt, a dzięki umiejętności prowadzenia dyskursu i władczemu usposobieniu stała się królową tego małego grona; tak, sama przełożona zakładu widzi w niej niemal bóstwo, które pod jej pieczą dojrzewa, przynosząc zaszczyt swej opiekunce, jednając zaufanie dla jej zakładu, i przyczyniając się do napływu innych młodych dziewcząt; toteż pierwsze strony jej listów i sprawozdań miesięcznych to hymny pochwalne na cześć tak doskonałego dziewczątka, peany, które ja jedna umiałam sobie doskonale przekładać na prozę. Inaczej, gdy idzie o Otylię. Tu wiecznie tylko czytam usprawiedliwienia i tłumaczenia się, że poza tym tak pięknie dorastające dziewczę nie rozwija się należycie i nie wykazuje żadnych zdolności ani umiejętności. To niewiele, co jeszcze do tego dodaje, też nie jest dla mnie zagadką, gdyż widzę w tym drogim dziecku nieodrodny charakter jej matki, mojej najdroższej przyjaciółki, która się razem ze mną wychowywała; jestem pewna, że gdybym ja była wychowawczynią lub nauczycielką jej córki, zrobiłabym z niej wspaniałe stworzenie.
Ponieważ jednak nie wchodzi to w zakres naszych planów, a ze swego życia nie można już nic więcej uszczknąć i uskubać, i niewiele też można doń włączyć, znoszę to cierpliwie, a nawet przezwyciężam w sobie nieprzyjemne uczucie, jakie mnie ogarnia, gdy widzę, jak moja córka, dobrze o tym wiedząc, że biedna Otylia w zupełności od nas jest zależna, z całą zarozumiałością okazuje jej swoją wyższość i w ten sposób niszczy w pewnej mierze nasz dobry uczynek. Lecz któż jest na tyle ukształcony, aby nie okazać czasem w sposób przykry swej przewagi nad innymi? Któż stoi tak wysoko, aby nie cierpieć pod takim naciskiem? Pośród takich prób wzrasta wartość Otylii; lecz od chwili, gdy zdałam sobie w pełni sprawę z tego niemiłego położenia, postanowiłam ją umieścić gdzie indziej. Odpowiedź ma nadejść w ciągu najbliższych godzin, a wtedy już nie będę zwlekać dłużej. Tak się mają sprawy, najdroższy. Widzisz więc, że oboje nosimy te same troski w naszych wiernych, przyjaznych sercach. Pozwól, niechaj je wspólnie przeżywamy, iżby nie podniosły głowy przeciwko nam.
– Dziwni z nas ludzie – rzekł Edward z uśmiechem. – Jeśli coś, co nas niepokoi, możemy usunąć z naszej świadomości, myślimy, że tym samym rzecz jest załatwiona. Na ogół gotowi jesteśmy do wielkich poświęceń, ale w poszczególnym wypadku, gdy chodzi o jakąś drobną ofiarę – o, to jest żądanie, któremu rzadko możemy sprostać. Taka była moja matka. Jak długo żyłem u jej boku jako dziecko, a potem jako młodzieniec, nie umiała się uwolnić ani na chwilę od niepokoju i troski o mnie. Spóźniłem się do domu po przejażdżce konnej – ach, to już musiało mnie spotkać nieszczęście – przemoczył mnie deszcz przelotny – na pewno dostanę gorączki. – Odjechałem, oddaliłem się od niej, i cóż? Wydawało się jej odtąd, jak bym wcale do niej nie należał.
Przypatrzmy się temu bliżej – ciągnął dalej – tak, postępujemy oboje niemądrze i nieodpowiedzialnie; dwie najszlachetniejsze istoty bliskie naszemu sercu pozostawiamy ich zmartwieniu i ciężkiemu losowi tylko dlatego, by samym nie wystawić się na żadne niebezpieczeństwo. Jeśli nie jest to samolubstwo, to jakże inaczej to nazwać? Weź Otylię, mnie pozostaw kapitana i, na Boga, zobaczymy, co z tego wyniknie!
– Można by się na to ważyć – powiedziała z namysłem Szarlotta – gdyby to tylko nam czymś groziło. Sądzisz, że byłoby dobrze, jako domowników wziąć Otylię i kapitana, człowieka mniej więcej w twoim wieku, a więc w latach – że ci w oczy powiem komplement – kiedy mężczyzna dopiero staje się zdolny do uczucia i naprawdę godny miłości, i dziewczynę o przymiotach Otylii?
– Nie rozumiem – odparł Edward – czemu tak wysoko cenisz Otylię! Tylko tym chyba mogę sobie to wytłumaczyć, że odziedziczyła ona twoje uczucie do jej matki. Ładna jest, to prawda, i przypominam sobie, że kapitan zwrócił mi nawet na nią uwagę, kiedy wróciliśmy przed rokiem i zastaliśmy ją z tobą u twej ciotki. Jest ładna, zwłaszcza oczy ma piękne; mimo to, pamiętam, że nie zrobiła na mnie najmniejszego wrażenia.
– To jest u ciebie godne podziwu – powiedziała Szarlotta – byłam przecież przy tym obecna i choć patrzyłeś na nią, o tyle ode mnie młodszą, to jednak obecność starszej przyjaciółki widać miała dla ciebie tak wiele uroku, że nie zwróciłeś uwagi na tę rozkwitającą i obiecującą piękność. To właśnie jest w tobie zachwycające i dlatego tak chętnie dzielę z tobą życie. Jakkolwiek mogłoby się wydawać, że Szarlotta mówi z całą szczerością, to jednak ukryła, że świadomie przedstawiła wówczas Otylię powracającemu z podróży Edwardowi, chcąc swej drogiej przybranej córce zapewnić świetną partię, bowiem o sobie samej w związku z Edwardem nawet wtedy nie pomyślała. Kapitan pragnął również zwrócić na Otylię uwagę Edwarda, lecz on, który swoją dawną miłość do Szarlotty tak wytrwale ukrywał w sercu, nie patrzył na nikogo poza nią i był szczęśliwy marząc, że nareszcie może odzyskać tę kobietę tak pożądaną, a z powodu całego zbiegu wydarzeń dotąd nieosiągalną, że na koniec osiągnie szczęście, tak długo mu odmawiane.
Właśnie małżonkowie zamierzali zejść nową częścią parku w dół do pałacu, gdy zbliżył się ku nim w pośpiechu służący i już z daleka wołał ze śmiechem:
– Jaśnie państwo zechcą łaskawie jak najszybciej wracać! Pan Mittler wtargnął do pałacu. Zwołał nas wszystkich, kazał nam państwa odszukać i zapytać, czy jest im potrzebny. "Czy jestem im potrzebny – wołał za nami – słyszycie? Szybko, szybko!"
– Komiczny człowiek! – zaśmiał się Edward – zjawia się w sam czas, prawda, Szarlotto? Wracaj szybko – rozkazał służącemu – i powiedz mu, że jest potrzebny, bardzo nawet potrzebny! Niech zsiada z konia. Zajmijcie się jego wierzchowcem, a pana Mittlera prowadźcie na pokoje i przygotujcie dla niego śniadanie. My zaraz przyjdziemy.
– Chodźmy najbliższą drogą – powiedział do żony i skręcił na ścieżkę, której zwykle unikał, bo prowadziła przez cmentarz. Ale jakież było jego zdumienie, gdy spostrzegł, że Szarlotta i tutaj objawiła swą delikatność uczuć i z najwyższą pieczołowitością i szacunkiem dla starych pomników umiała tu wszystko tak zrównać i uporządkować, że znalazł się teraz nagle w miejscu uroczym, na którym chętnie i oko, i wyobraźnia spoczywały.
Nawet najstarsze głazy otoczyła czcią. Stały wzdłuż muru, spojone z nim lub wmurowane, zdobiły również i urozmaicały wysoki cokół kościoła. Edward był szczególnie wzruszony, gdy przekroczył małą furtkę; uścisnął rękę Szarlotcie, a w oku jego błysnęła łza. Lecz spłoszył ich zaraz śmieszny gość. Nie potrafił czekać bezczynnie w pałacu, dał ostrogę koniowi, popędził przez wieś i zatrzymał się dopiero u murów cmentarza, wołając do swych przyjaciół:
– Nie żartujecie chyba ze mnie? Jeślibym rzeczywiście był potrzebny, to zostanę tu do obiadu. Tylko nie zatrzymujcie mnie dłużej, mam jeszcze dziś wiele do roboty.
– Skoro już pofatygował się pan tak daleko – zawołał Edward – to proszę tu wjechać; spotykamy się w tak poważnym miejscu, niech pan zobaczy, jak pięknie ozdobiła Szarlotta ten przybytek smutku.
– O nie, tu do środka? – zakrzyknął jeździec – za nic! ani konno, ni powozem, ni pieszo… niech sobie spoczywają w pokoju, nie mam z nimi nic do roboty… dość mi już tego, że będę musiał się zgodzić, gdy mnie kiedyś zaniosą tu nogami naprzód… a więc, czy coś poważnego?
– O tak – zawołała Szarlotta – to sprawa bardzo poważna! Po raz pierwszy my, młodzi małżonkowie, znaleźliśmy się w takim kłopocie i pomieszaniu, że nie możemy sobie z tym dać rady.
– Nie wyglądacie na takich – odparł – lecz chcę wam wierzyć. Ale, jeśli wprowadzicie mnie w błąd, to nie będę was chciał znać. Pośpieszcie się, mój koń zasłużył na odpoczynek. Wkrótce znaleźli się we trójkę w jadalnej sali; podano do stołu i przez cały czas Mittler opowiadał im o swych ostatnich pracach i zamierzeniach. Ten osobliwy człowiek był niegdyś duchownym, rozwijał niezmordowaną działalność na swym stanowisku i wyróżniał się tym, że umiał łagodzić i uśmierzać wszelkie spory, czy to domowe, czy sąsiedzkie, naprzód wśród poszczególnych mieszkańców, potem już dotyczące całych gmin i wielu ziemian. Dopóki on piastował swój urząd, nie doszło tam do żadnego rozwodu między małżonkami, a przed kolegiami sądowymi w powiecie nie wytaczano żadnych pretensji i procesów. Toteż wcześnie zdał sobie sprawę, jak wielce użyteczna była dlań znajomość prawa. Rzucił się z zapałem do dalszych studiów i wkrótce mógł się uważać za najbieglejszego wśród obrońców. Zakres jego działalności nadzwyczajnie się rozszerzył, chciano go nawet ściągnąć do rezydencji panującego, aby dokończył tam u góry dzieła, jakie rozpoczął na dole, gdy nagle, wygrawszy znaczną sumę pieniędzy na loterii, nabył niewielki mająteczek, puścił go w dzierżawę i uczynił zeń ośrodek swej działalności. Powziął przy tym mocne postanowienie, zgodnie zresztą ze swym starym nawykiem i skłonnościami, że nie przestąpi progu żadnego domu, jeśli nie będzie tam mógł niczego rozsądzić ani w niczym pomóc. Ludzie, przywiązujący magiczne znaczenie do imion, twierdzili, że nazwisko Mittler, pośrednik, przywiodło go do powzięcia tego osobliwego postanowienia.
Wniesiono wety, kiedy gość poważnie upomniał swych gospodarzy, by dłużej nie zwlekali z wyjawieniem sprawy, gdyż natychmiast po kawie musi udać się w dalszą drogę. Małżonkowie przedstawili mu szczegółowo rzecz całą; lecz zaledwie uchwycił jej sens, porwał się raptownie zza stołu, skoczył do okna i kazał siodłać konia.
– Albo mnie wcale nie znacie – zawołał – albo mnie nie rozumiecie, albo też jesteście bardzo złośliwi. Czy toczy się tu jakiś spór? Jakiej potrzeba tu pomocy? Cóż wy sobie myślicie, że ja żyję na świecie tylko po to, by udzielać rad? To najgłupsze rzemiosło, jakie można by sobie wyobrazić. Niech każdy radzi sobie sam i czyni to, czego nie może uniknąć. Jeśli mu się uda, niech się cieszy ze swej mądrości i szczęścia, nie uda się, wtedy na mnie kolej. Kto pragnie się pozbyć jakiejś dolegliwości, ten przynajmniej zawsze wie, czego chce, kto zaś szuka czegoś lepszego, aniżeli ma, jest ślepy jak kret. – Tak, tak! nie śmiejcie się, bawi się w ciuciubabkę, może nawet uchwyci coś, ale co? Róbcie, jak chcecie, i tak wszystko na nic! Bierzcie przyjaciół do siebie, dajcie im odejść, na jedno to wyjdzie! Widziałem, jak rzeczy najmądrzejsze się nie udawały, a niedorzeczne szły jak z płatka. Nie łamcie sobie głów, nawet gdyby sprawy tak czy inaczej wzięły zły obrót. Wówczas poślijcie tylko po mnie, a znajdziecie od razu pomoc. Do tego czasu sługa uniżony!
I, tak jak stał, wybiegł, skoczył na koń, nie poczekawszy nawet na kawę. – Widzisz teraz sam – odezwała się Szarlotta – jak mało w istocie może pomóc ktoś trzeci, jeśli między dwiema bliskimi osobami nie wszystko jest w porządku. Właściwie jesteśmy teraz tylko jeszcze bardziej niż wprzódy niepewni i niezdecydowani, o ile to w ogóle możliwe. Jeszcze długo trwałyby wahania obojga małżonków, gdyby nie list, który nadszedł od kapitana w odpowiedzi na ostatnie pismo Edwarda. Kapitan zdecydował się ostatecznie przyjąć jedno z ofiarowanych mu stanowisk, jakkolwiek żadne z nich mu nie odpowiadało. Miał dzielić nudy z dostojnymi i bogatymi ludźmi, którzy w dodatku mieli nadzieję, że on je rozwieje. Edward w pełni zdał sobie sprawę z sytuacji i z całą ostrością przedstawił jego położenie Szarlotcie.
– Czyż możemy to spokojnie znosić i patrzeć na to, w jakim stanie żyje nasz przyjaciel? – Nie możesz przecież być tak okrutna, Szarlotto.
– Ten dziwak Mittler miał jednak rację – powiedziała Szarlotta. – Wszystkie podobne przedsięwzięcia są niepewne. Nikt nie może przewidzieć, co z nich wyniknie. Takie nowe stosunki mogą kryć w sobie szczęście lub nieszczęście, niezależnie od tego, czy przypiszemy sobie z tego powodu zasługę lub winę. Nie mam już więcej sił, by ci się przeciwstawiać. A więc spróbujmy. O jedno cię proszę, niechże jego pobyt nie trwa długo. Pozwól, że nieco więcej niż dotąd włożę w to starania i wykorzystam skrupulatnie swe wpływy i stosunki, by mu zapewnić stanowisko, które by go zadowoliło.
Edward w najmilszych słowach wyraził żonie swą głęboką wdzięczność i pośpieszył w swobodnym i wesołym usposobieniu co prędzej powiadomić przyjaciela o swej propozycji. Szarlotta musiała we własnoręcznym dopisku również wyrazić zadowolenie i połączyć własną prośbę z mężowską. Szybko kreśliła słowa uprzejme i zobowiązujące, lecz pisała jakby w pośpiechu, co nie było jej zwyczajem i nie często się u niej zdarzało; zeszpeciła w końcu list kleksem i, już mocno zirytowana, usiłując go wywabić, jeszcze bardziej rozmazała. Edward żartował z tego powodu, a ponieważ było jeszcze miejsce, dołączył drugi dopisek: niech przyjaciel weźmie to za oznakę niecierpliwości, z jaką go oczekują, oraz pośpiechu, w jakim list był pisany, i tym bardziej przyśpieszy swój przyjazd.
Gdy posłaniec już odjechał, Edward, mniemając, iż nic bardziej nie przekona Szarlotty o jego wdzięczności, zaczął namawiać żonę, by nie zwlekała dłużej i odebrała Otylię z pensji. Prosiła o zwłokę i udało się jej tego wieczora obudzić w Edwardzie ochotę do muzyki. Szarlotta dobrze grała na fortepianie. Edward nie opanował tak biegle fletu, gdyż jakkolwiek od dłuższego czasu zadawał sobie wiele trudu, zabrakło mu jednak cierpliwości i wytrwałości, nieodzownych wszak dla rozwoju takiego talentu. Dlatego też gra jego była nierówna, niektóre miejsca wypadały dobrze, może tylko cokolwiek za szybko, inne znów niepotrzebnie przedłużał, gdyż nie wyćwiczył ich należycie. Toteż dla każdego innego byłoby rzeczą niezmiernie trudną prowadzić z nim duet, ale Szarlotta świetnie umiała sobie z tym poradzić, to się zatrzymywała, to znów pozwalała się wyprzedzać przez niego i w ten sposób spełniała podwójny obowiązek: dobrego kapelmistrza i mądrej pani domu, która umie we wszystkim zachować właściwą miarę, choćby i poszczególne pasaże nie zawsze miały takt właściwy.