- W empik go
Powódź; Lilli - ebook
Powódź; Lilli - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 183 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazywam się Ludwik Roubieu, mam lat 70 a urodziłem się we wsi Saint Jorg, o kilka mil od Tuluzy, w górę Garonny. Czterdzieści lat mocowałem się z ziemią, by mieć co w gębę włożyć. Nakoniec zdobyło się byt dostatni i zeszłego jeszcze miesiąca byłem najbogatszym właścicielem w naszej gminie.
Nad domem naszym zdawało się unosić błogosławieństwo. Szczęście nam kwitło; słońce było nam bratem i trudnoby mi było doprawdy przypomnieć sobie złe zbiory. Żyło nas w zagrodzie z dziesiątka ludzi w onej szczęśliwości. Naprzód ja, stary, lecz krzepki jeszcze, co prowadziłem dziatwę do pracy; potem mój brat młodszy Piotr, stary kawaler, były sierżant; następnie moja siostra Agata, która zamieszkała przy nas po śmierci męża, dzielna kobieta, rosła juk chłop a taka wesoła, że jak parsknęła śmiechem, to ją było słychać na drugim końca wioski. Dalej szło całe gniazdo: syn mój Jakób, jego żona Róża, trzy córki obojga: Ludmiła, Weronika i Marya: pierwsza za Cypryanem Bouisson, tęgim zuchem, z którym już mieli dwoje drobiazgu, dwuletnie jedno, drugie w dziesięciu miesiącach; druga, co tylko zaręczona z Gaspardem Rabuteau; trzecia nakoniec, istna panienka! takie to było bielutkie, jasnowłose, zupełnie jakby się urodziła w mieście. Razem więc zliczywszy, było nas dziesięcioro. Ja zaś byłem wśród tej gromadki dziadem i pradziadem. Gdyśmy zasiedli do stołu, to miałem moją siostrę Agatę po prawej ręce, brata Piotra po lewej, dzieci zaś siedziały dalej wiankiem, podług wieku, cały sznurek głów coraz to mniejszych, aż do dziesięciomiesięcznego maleństwa, które już razem z nami samo jadło polewkę jak starzy. Brzęczały też to łyżki po talerzach!… Dziatwa najostrzej zmiatała. A jak tam było wesoło pomiędzy jednym kęsem a drugim! Toż duma i radość nielada rozpierała mi piersi, kiedy ten drobiazg z wyciągniętemi ku mnie rączynami wykrzykiwać począł:
– Dziadku! chleba!… Tylko dużo! dziadku!
Szczęsne dni!… Zagroda nasza śpiewała przy pracy wszystkiemi swemi oknami. Wieczorem Piotr wynajdywał zabawy przeróżne, opowiadał swoje wspomnienia z pułku. Ciotka Agata piekła w każdą niedzielę dla naszych dziewcząt placuszki. Po posiłku Marya śpiewała nabożne pieśni takim samym głosem, jak dzieci, uczone w śpiewie, z kościelnego chóru; przy swoich jasnych włosach, spływających jej na szyję i plecy, z rączkami, splecionemi na tartuszku, wyglądała zupełnie jak święta.
Kiedyśmy Ludmiłę wydali za Cypryana, po – stanowiłem dom podnieść o drugie piętro; śmiałem się przytem, że wkrótce trzeba będzie zbudować trzecie, po weselu Weroniki z Gaspardem, i w końcu domostwo sięgnie dachem nieba, jak się je tak po każdem nowem weselu ciągle będzie podwyższać. Nie chcieliśmy się bo rozpraszać z gromady. Gotowi byliśmy raczej pobudować, dla swoich, na naszych gruntach, całe choćby miasto, byle być razem. Kiedy w rodzinie zgoda, cóż jest przyjemniejszego, niżeli żyć i umierać razem tara, gdzie się na świat przyszło.
Maj tego roku był przecudny. Dawno już żniwa nie zapowiadały się tak pięknie. W jeden taki pogodny dzień wybrałem się z moim bratem Jakóbem obejrzeć pola, Wyruszyliśmy około godziny trzeciej z południa. Łąki nasze, na brzegach Garonny, były jeszcze jasno zielone; trawa urosła więcej niż na łokieć, a na łozinie, zasadzonej tamtego roku, były metrowe wypustki. Stamtąd poszliśmy zobaczyć nasze zboża i winnice na polach, skupywanych przez całe lata kawałek po kawałku w miarę jak grosz się uzbierał; zboże rosło aż miło, a wino, całe w kwieciu, wróżyło niebywały zbiór. Więc Jakób, klepiąc mnie po ramieniu, zaśmiał się swoim poczciwym śmiechem:
– No! ojciec!… nie zbraknie nam już teraz chleba ni wina. Umieliście jako żywo trafić do Pana Boga, że wam tak deszczem grosze sypie na wasze pola?
Lubiliśmy często żartować między sobą, z naszej minionej biedy. To też Jakób miał racyę. Musiałem chyba naprawdę pozyskać sobie tam w górze życzliwość jakiego świętego a może i samego Boga Ojca, bo w całej okolicy nikomu się tak nie wiodło, jak nam. Kiedy dni mroźne nastawały, mróz zatrzymywał się akurat na kraju naszych pól. Jeżeli winnice naszych sąsiadów nawiedziła choroba, to nasze, zdało się, mur jakiś zasłania przed klęską. I w końcu poczęło mi się to nawet zupełnie słusznem wydawać. Skoro nie czynię nikomu nic złego – myślałem – szczęście takie sprawiedliwie mi się należy.
Z powrotem poszedłem z Jakóbem zwiedzić grunta, któreśmy mieli na drugim końcu wioski. Morwy udały się tam cudownie. Więc gawędziliśmy wesoło, sypały się projekta na przyszłość! Skoro uzbieramy potrzebną kwotę, zakupi się kawał ziemi, rozdzielający dotąd pola nasze, które, złączone w jedną całość, uczynią nas wówczas posiadaczami całego jednego kąta gminy. Tegoroczne żniwa, mówiliśmy, byle dotrzymały swoich obietnic, pozwolą urzeczywistnić to marzenie.
Gdyśmy już byli nie daleko domu, zobaczyłem, że Róża wymachuje ku nam rękami i krzyczy:
– A chodźcież!…
Jedna z krów naszych ocieliła się co tylko. To poruszyło naturalnie cały dom. Ciotka Agata przetaczała ustawicznie z kąta w kąt swoją ogromną osobę. Dziewczęta po prostu oczu nie mogły oderwać od ślicznego cielątka, którego przyjście na świat było jak gdyby jeszcze jednem błogosławieństwem niebios na dom. A niedawno właśnie musieliśmy rozszerzyć stajnię, w której mieściło się teraz do stu sztuk bydła, krów, owiec zwłaszcza, nie licząc koni.