Powolne spalanie - ebook
Powolne spalanie - ebook
Paula Hawkins, autorka powieści „Dziewczyny z pociągu” i „Zapisane na wodzie”, które urzekły miliony czytelników na całym świecie, snuje pasjonującą, pełną zwrotów akcji opowieść o oszustwie, morderstwie i zemście.
„Co ci odbiło?”.
Makabryczne morderstwo młodego człowieka na barce w Londynie nasuwa pytania o rolę trzech kobiet. Laury, przeżywającej trudne chwile dziewczyny, z którą późniejsza ofiara umówiła się na przelotny seks i która według świadków jako ostatnia wyszła z barki chłopaka. Carli, jego pogrążonej w żałobie ciotki, i tak już opłakującej inną krewną, która zginęła ledwie kilka tygodni wcześniej. I Miriam, wścibskiej sąsiadki, która znalazła zakrwawione zwłoki i ma tajemnice przed policją.
Trzy kobiety w zasadzie się nie znają, lecz każda z nich była w jakiś sposób powiązana z ofiarą. Trzy kobiety z różnych powodów kipią gniewem. Świadomie lub nie domagają się naprawienia zła, jakie im wyrządzono.
A gdy chodzi o zemstę, nawet porządni ludzie są zdolni do straszliwych czynów. Do czego się posuną, żeby odzyskać spokój?
Paula Hawkins daje nam odważny i pikantny kryminał, w którym pyta: Jak długo tajemnica może się tlić, zanim wybuchnie ogniem?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65928-17-7 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W języku angielskim termin „powolne spalanie” (_slow fire_) odnosi się do procesu degradacji papieru, w wyniku którego żółknie i staje się kruchy na skutek zakwaszania. Kwasy obecne są w samym papierze, którego włókna zawierają ziarna własnego zniszczenia.
Ludzi, których wkrótce poznacie, również coś zżera od środka – żądza zemsty, pragnienie miłości, chęć doprowadzenia do końca niezałatwionych spraw; coś, co tli się w nich latami.
Tak samo jak każdego z nas, prawda?WPROWADZENIE
_Zakrwawiona dziewczyna chwiejnie wtapia się w ciemność. Podarte ubranie zwisa z jej młodego ciała, odsłaniając połacie bladej skóry. Zgubiła but, jej stopa krwawi. Przeżywa katusze, ale ból stał się nieistotny, przysłoniły go inne cierpienia._
_Jej twarz to maska strachu, jej serce to dudniący bęben, jej oddech to przerażone ziajanie zaszczutego lisa._
_Nocną ciszę przerywa ciche buczenie. Samolot? Ocierając krew z oczu, dziewczyna spogląda w niebo, lecz widzi jedynie gwiazdy._
_Buczenie narasta i opada. Zmiana biegów w samochodzie? Czyżby dotarła do głównej drogi? Podniesiona nieco na duchu, potrafi wykrzesać z głębi siebie resztki energii i puszcza się biegiem._
_Nie tyle widzi, ile czuje światło za sobą. Czuje, że wydobywa jej postać z ciemności, i wie, że z tyłu nadjeżdża samochód. Nadjeżdża od strony farmy._
_Odwraca się._
_Jeszcze zanim go dostrzega, wie, że ją znalazł. Jeszcze zanim go dostrzega, wie, że to jego ujrzy za kierownicą. Zamiera w bezruchu. Przez mgnienie oka się waha, po czym zbiega z szosy, wpada do rowu, przeskakuje drewniany płot. Biegnie na przyległe pole, na oślep pędzi przed siebie, potyka się i podnosi, nie wydając najmniejszego dźwięku. Krzyk na nic by się nie zdał._
_Gdy w końcu ją dopada, chwyta garść jej włosów i pociąga ją na ziemię. Dziewczyna czuje jego oddech. Wie, co on z nią zrobi. Wie, co ją czeka, bo widziała, jak robił to wcześniej, jak robił to jej przyjaciółce, jak okrutnie ją…_
– Na litość boską! – mruknęła głośno Irene, z trzaskiem zamykając książkę i rzucając ją na stos innych, przeznaczonych do sprzedaży na cel charytatywny. – Co za piramidalna bzdura!1
W głowie Laury odezwała się Deidre: „Twój problem, Lauro, polega na tym, że dokonujesz złych wyborów”.
A żebyś, kurwa, wiedziała, Deidre! Laura nie sądziła, że kiedykolwiek pomyśli czy powie coś takiego, jednak stojąc w swojej łazience i trzęsąc się histerycznie, podczas gdy tętno miarowo wypychało gorącą krew z rany na jej przedramieniu, musiała przyznać, że Deidre, której głos sobie teraz uroiła, trafiła w samo sedno. Laura pochyliła się i oparła czołem o lustro, żeby nie patrzeć sobie w oczy, tyle że spoglądanie w dół było jeszcze gorsze, ponieważ w tej pozycji widziała wypływającą z niej krew, przez co była zamroczona i czuła, że w każdej chwili może się porzygać. Tyle krwi! Skaleczenie było głębsze, niż myślała, powinna pojechać na ostry dyżur. Niedoczekanie, na żaden ostry dyżur się nie wybiera.
Złe wybory…
Gdy w końcu wyciek krwi się zmniejszył, Laura zdjęła T-shirt, cisnęła go na podłogę, wyśliznęła się z dżinsów, zrzuciła majtki i pozbyła się stanika, gwałtownie wciągając powietrze przez zęby, gdy metalowe zapięcie zahaczyło o ranę.
– Ja pierdolę, masakra! – syknęła.
Stanik też rzuciła na podłogę, wgramoliła się do wanny, puściła prysznic i dygocząc, stanęła pod mizernym strumyczkiem koszmarnie gorącej wody (pod swoim prysznicem mogła wybierać jedynie między lodowatą a niemal wrzątkiem, opcji pośredniej nie było). Czubkami pomarszczonych palców przesuwała po swoich pięknych śnieżnobiałych bliznach: na biodrze, udzie, barku, z tyłu głowy. To ja, powiedziała do siebie. To ja.
Później, z przedramieniem nieudolnie owiniętym zwojami papieru toaletowego i ciałem okręconym lichym ręcznikiem, usiadła w salonie na brzydkiej kanapie pokrytej szarą dermą i zadzwoniła do matki. Przerwała połączenie, bo odezwała się poczta głosowa. Marnowanie impulsów nie miało sensu. Zadzwoniła do ojca.
– U ciebie wszystko w porządku, kurczaczku?
W tle słyszała jakiś hałas, radio nastawione na stację 5 Live.
– Tato… – Przełknęła gulę podchodzącą jej do gardła.
– Co słychać?
– Tato, mógłbyś do mnie przyjechać? Ja… miałam koszmarną noc i tak sobie pomyślałam, że może mógłbyś wpaść do mnie na trochę. Wiem, że to kawałek drogi, ale…
Usłyszała, jak w tle Deidre syczy przez zaciśnięte zęby:
– Nie, Philipie. Jesteśmy umówieni na brydża.
– Tato, mógłbyś nie rozmawiać ze mną przez głośnik?
– Skarbie, ja…
– Mówię serio, możesz wyłączyć głośnik? Nie chcę słuchać jej głosu, na sam jego dźwięk mam ochotę coś podpalić…
– Lauro, nie przesadzaj…
– Nieważne, tato, nie ma o czym mówić.
– Jesteś pewna?
Nie nie jestem pewna nie jestem pewna nie jestem kurwa pewna.
– Tak, jasne. Wszystko w porządku. Dam sobie radę.
Wracając do sypialni, nadepnęła na kurtkę, którą zrzuciła wcześniej w korytarzu, by jak najszybciej dotrzeć do łazienki. Schyliła się i ją podniosła. Rękaw był rozerwany, w kieszeni wciąż znajdował się zegarek Daniela. Wyjęła go, odwróciła i założyła na nadgarstek. Papier toaletowy na jej przedramieniu zakwitł czerwienią, a cała ręka pulsowała lekko, gdy tętno wyciskało z niej krew. Wirowało jej w głowie. W łazience wrzuciła zegarek do umywalki, zdarła papier z ręki, upuściła ręcznik na podłogę. Z powrotem weszła pod prysznic.
Usuwając nożyczkami brud spod paznokci, patrzyła, jak woda u jej stóp różowieje. Zamknęła oczy. Słuchała głosu Daniela, który pytał: „Co ci odbiło?”, głosu Deidre, mówiącej: „Nie, Philipie, jesteśmy umówieni na brydża”, a także swojego głosu. „Coś podpalić. Podpalić. Podpalić podpalić podpalić”.2
W co drugą niedzielę Miriam czyściła toaletę. Musiała wyjąć (o dziwo, zawsze nieprzyjemnie ciężki) zbiornik z małej ubikacji na rufie barki, wytaszczyć go przez kabinę na ścieżkę nad kanałem, a stamtąd przenieść całe sto metrów do punktu odbioru nieczystości, gdzie fekalia należało przelać do głównej toalety i spuścić wodę, a następnie wypłukać zbiornik, żeby usunąć resztki. Był to jeden z mniej sielankowych aspektów mieszkania na barce i wolała załatwiać to wcześnie, gdy nikt nie kręcił się w pobliżu. Przenoszenie własnych gówien pośród nieznajomych, ludzi wyprowadzających psy na spacer oraz biegaczy, było czymś absolutnie niegodnym.
Wyszła na tylny pokład, by sprawdzić, czy ma wolną drogę – czy na ścieżce nie ma żadnych przeszkód, rowerów ani butelek (ludzie często bywają skrajnie antyspołeczni, zwłaszcza w sobotnie wieczory). Poranek był pogodny, białe pączki na błyszczących młodych gałązkach platanów i brzóz zapowiadały nadejście wiosny.
Jak na marzec było zimno, a jednak zauważyła, że drzwi kabiny sąsiedniej barki są otwarte, tak samo jak ostatniej nocy. Dziwne, naprawdę dziwne. Sęk w tym, że akurat zamierzała rozmówić się z właścicielem tej barki, młodym człowiekiem, który przekroczył termin pobytu. Cumował na tym miejscu już szesnaście dni, o dwa dłużej, niż miał prawo, więc zamierzała zamienić z nim słówko i wyjaśnić, że powinien ruszać w dalszą drogę; nie leżało to w zakresie jej obowiązków i w ogóle to nie była jej sprawa, ale – w przeciwieństwie do większości ludzi – wrosła w tutejszy krajobraz i dlatego postawa obywatelska szczególnie leżała jej na sercu.
*
W każdym razie właśnie to Miriam powiedziała śledczemu Barkerowi, kiedy zapytał ją później: „Z jakiego powodu pani tam zajrzała?”. Policjant, skulony i przygarbiony, siedział naprzeciwko niej tak blisko, że ich kolana niemal się stykały. Wysokiemu mężczyźnie na barce nie jest zbyt wygodnie, a on był wyjątkowo wysoki. Miał głowę gładką jak kula bilardowa i wyraz poirytowania na twarzy, jakby zaplanował na ten dzień coś ciekawszego, coś przyjemnego, na przykład wyprawę z dziećmi do parku, a tymczasem tkwił tu z Miriam i wcale mu się to nie podobało.
– Czy pani czegoś dotykała? – zapytał.
No właśnie. Dotykała czegoś? Miriam zamknęła oczy. Wyobraziła sobie, jak elegancko puka w okno niebiesko-białej barki. I czeka na odpowiedź: czyjś głos albo drgnięcie firanki. Nie doczekawszy się jednak, schylona usiłuje zajrzeć do kabiny przez firankę oraz, lekko licząc, dziesięcioletnią warstwę miejskiego i rzecznego brudu. Puka raz jeszcze, a po dłuższej chwili wchodzi na pokład rufowy. I woła: „Halo? Jest tu kto?”.
Ujrzała siebie, jak bardzo delikatnie pociąga za drzwi kabiny, a wtedy dolatuje ją jakaś woń, zapach żelaza, przywodzący na myśl mięso, wzbudzający głód. „Halo?”. Jak otwiera drzwi na oścież, schodzi po dwóch stopniach do kabiny i ostatnie „halo” więźnie jej w gardle na widok sceny, jaką tam zastaje: wszystko jest we krwi, a na podłodze leży chłopiec – nie, nie tyle chłopiec, ile młody mężczyzna – z wyciętym w szyi szerokim uśmiechem.
Ujrzała siebie, jak się chwieje, zakrywa dłonią usta, przez dłuższą chwilę nachyla się, oszołomiona, aż w końcu wyciąga rękę i zaciska palce na blacie. O Boże!
– Dotknęłam blatu – powiedziała śledczemu. – Chyba przytrzymałam się blatu, zaraz za progiem, po lewej stronie od wejścia do kabiny. Zobaczyłam go i pomyślałam… to znaczy, poczułam… zrobiło mi się niedobrze. – Zaczerwieniła się. – Ale nie zwymiotowałam, jeszcze nie wtedy. Dopiero na zewnątrz… Ja… przepraszam, że…
– Proszę się tym nie przejmować – przerwał jej Barker, wciąż świdrując ją wzrokiem. – Nie ma najmniejszego powodu. Co pani zrobiła potem? Zobaczyła pani zwłoki, oparła się pani o blat…?
Ta woń nie dawała jej spokoju. Ale nie fetor krwi, tego morza krwi; tam cuchnęło coś jeszcze, unosił się jakiś starszy, słodki odór przywodzący na myśl lilie, które zbyt długo stały w wazonie. Ten zapach i widok, któremu nie sposób było się oprzeć: pięknej martwej twarzy, szklistych oczu otoczonych długimi rzęsami, rozchylonych pełnych warg ukazujących równe białe zęby. Jego tułów, jego dłonie i ramiona były utytłane krwią; czubki zakrzywionych palców dotykały podłogi, jakby się jej kurczowo trzymał. Kiedy odwracała się do wyjścia, jej wzrok podchwycił coś leżącego na podłodze, coś, czego tam być nie powinno – błysk srebra unurzanego w lepkiej, czerniejącej krwi.
Potykając się na stopniach, wyszła z kabiny i krztusząc się, łapczywie chwytała powietrze. Zwymiotowała na ścieżkę i otarłszy usta, krzyknęła: „Ratunku! Niech ktoś wezwie policję!”. Ale była dopiero siódma trzydzieści w niedzielę rano, nikogo w zasięgu wzroku. Na ścieżce zero ruchu, na drogach powyżej też nic, ciszę zakłócał tylko warkot generatora i swary przemykających obok kokoszek wodnych. Kiedy spojrzała na most nad kanałem, zdawało jej się, że kogoś widzi, raptem przez chwilę, ale ten ktoś zaraz zniknął, ona zaś została sama w szponach paraliżującego strachu.
– Wyszłam – powiedziała Miriam policjantowi. – Od razu zeszłam z barki i… zawiadomiłam policję. Zwymiotowałam, a potem pobiegłam na swoją barkę i zadzwoniłam na policję.
– W porządku, spokojnie.
Kiedy podniosła wzrok i spojrzała na niego, rozglądał się dookoła, lustrując maleńką schludną kabinę, książki nad zlewem (_Potrawy jednogarnkowe_, _Nowe podejście do warzyw_), zioła na parapecie – bazylię i kolendrę w plastikowych pojemnikach oraz drewniejący rozmaryn w niebieskiej ceramicznej doniczce. Zerknął na półkę pełną książek w miękkich okładkach, na stojący na niej zakurzony skrzydłokwiat i oprawioną w ramki fotografię brzydkiej pary z grubokościstym dzieckiem pośrodku.
– Mieszka tu pani sama? – zapytał, choć właściwie nie było to pytanie.
Wiedziała, co sobie myśli: gruba stara panna, stuknięta na punkcie ekologii, wyznawczyni samowystarczalności oraz idei „zrób to sam”, a do tego wścibskie babsko. Wtykająca nos w nie swoje sprawy. Miriam była świadoma, jak inni ją postrzegają.
– Czy… czy miewa pani okazję do… poznania sąsiadów? Chociaż czy to są prawdziwi sąsiedzi? Raczej wątpię, skoro przypływają i cumują tu przez góra dwa tygodnie.
Miriam wzruszyła ramionami.
– Niektórzy zjawiają się i wybywają regularnie, mają swój rejon, pas wody, który lubią opływać, więc niektórych udaje się poznać. Jeżeli komuś na tym zależy. Ale co kto lubi, można się trzymać na uboczu, tak jak ja to robię.
Śledczy tego nie skomentował, patrzył tylko na nią beznamiętnie. Zdała sobie sprawę, że próbuje ją rozgryźć, że nie ufa jej słowom i niekoniecznie wierzy w to, co mu mówi.
– A jak było z nim? Z tym mężczyzną, którego znalazła pani dziś rano?
Miriam pokręciła głową.
– Nie znałam go. Widziałam go kilka razy, wymieniłam z nim… nie, to nawet nie były uprzejmości. Mówiłam mu „witam” albo „dzień dobry”, a on mi odpowiadał. I tyle.
(Niezupełnie. To prawda, że odkąd zacumował, widziała go raptem dwa razy i od razu wyczuła w nim amatora. Jego barka była w opłakanym stanie – odłażąca farba, zardzewiałe nadproża, przekrzywiony komin – za to on był stanowczo zbyt wymuskany jak na życie na wodzie. Czyste ubrania, białe zęby, żadnych kolczyków ani tatuaży. A przynajmniej nie miał ich w widocznych miejscach. Był to niezwykle przystojny młody człowiek, dosyć wysoki, brunet o ciemnych oczach i ostrych, zdecydowanych rysach twarzy. Kiedy spotkała go po raz pierwszy, powiedziała „dzień dobry”, on zaś z uśmiechem podniósł na nią wzrok, a wtedy włosy zjeżyły jej się na karku).
Wówczas zwróciła na to uwagę, ale bynajmniej nie zamierzała się tym dzielić z policjantem. „Kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy, odniosłam takie dziwne wrażenie…”. Wziąłby ją za postrzeloną wariatkę. Tak czy owak, dopiero teraz uświadomiła sobie, co naprawdę wówczas czuła. Nie było to przeczucie ani żadne tego typu bzdury – ona go rozpoznała!
To zaś stwarzało pewne możliwości. Przyszło jej to do głowy, gdy tylko zdała sobie sprawę z tego, kim jest ten chłopak, ale wtedy nie wiedziała, jak skorzystać z tej szansy. Jednak teraz, skoro zginął, uznała, że tak właśnie miało być. Szczęśliwy zbieg okoliczności.
– Pani Lewis? – Śledczy Barker o coś ją pytał.
– Panno – sprostowała.
Na chwilę zamknął oczy.
– Panno Lewis, pamięta pani, czy widziała go pani w towarzystwie? Może z kimś rozmawiał?
Po chwili wahania kiwnęła głową.
– Ktoś go odwiedził. Pewnie ze dwa razy. Możliwe, że miał także innych gości, ale ja widziałam tylko ją. Kobietę, starszą od niego, raczej w moim wieku. Jakoś po pięćdziesiątce. Siwe włosy, bardzo krótko obcięte. Była chuda i chyba dosyć wysoka, miała z metr siedemdziesiąt dwa, może siedemdziesiąt pięć wzrostu, do tego ostre rysy twarzy…
Barker uniósł brew.
– Widzę, że dobrze jej się pani przyjrzała?
Miriam wzruszyła ramionami.
– No cóż, jestem bardzo spostrzegawcza. I lubię mieć oko na to, co się tu dzieje. – Równie dobrze może wyjść naprzeciw jego uprzedzeniom. – Ale na taką kobietę każdy zwraca uwagę, nawet jeśli nie jest spostrzegawczy. Jej fryzura, ubranie… wyglądała luksusowo.
Policjant znów kiwał głową, zapisując jej słowa. Miriam była pewna, że ustalenie, o kim mówiła, nie zajmie mu wiele czasu.
*
Po wyjściu śledczego mundurowi odgrodzili taśmą ścieżkę nad kanałem na odcinku od De Beauvoir do Shepperton, każąc odpłynąć wszystkim barkom z wyjątkiem jego łodzi – miejsca zbrodni – i jej. Z początku próbowali namówić ją, by opuściła barkę, ale oznajmiła im bez ogródek, że nigdzie się nie wybiera. No chyba że zamierzali zapewnić jej dach nad głową? Mundurowy, z którym rozmawiała, młody pryszczaty chłopak o piskliwym głosie, wyraźnie się przejął tym, że zrzuciła odpowiedzialność ze swoich barków na jego. Spojrzał w niebo, spuścił wzrok na wodę, zerknął w górę i w dół kanału, a następnie popatrzył na nią, tę niską, grubą kobietę w średnim wieku, i ustąpił. Oddalił się nieco, a pogadawszy z kimś przez krótkofalówkę, wrócił i powiadomił ją, że może zostać.
– Może pani chodzić tam i z powrotem do własnego, eee… mieszkania… ale nie dalej – oświadczył.
Po południu Miriam usiadła na pokładzie rufowym swojej barki, by w słabych promieniach słońca korzystać z niezwykłego spokoju na zamkniętym kanale. Z zarzuconym na ramiona kocem i filiżanką herbaty pod ręką patrzyła, jak policjanci i technicy kryminalistyczni kręcą się wte i wewte, sprowadzają psy, sprowadzają łodzie, przeszukują ścieżkę i jej obrzeża, a także grzebią w mętnej wodzie.
Zważywszy na to, co przeszła tego dnia, czuła dziwny spokój, a wręcz optymizm na myśl o nowych możliwościach, jakie się przed nią otworzyły. W kieszeni rozpinanego swetra namacała mały kluczyk na kółku, wciąż lepki od krwi, który podniosła z podłogi barki i którego istnienie zataiła przed śledczym, nawet nie zastanawiając się nad tym, co robi.
Instynkt.
Zauważyła, że obok zwłok chłopaka coś błyszczy – klucz. Był zawieszony na małym drewnianym breloczku w kształcie ptaka. Poznała go natychmiast; kiedy go widziała poprzednio, był przypięty do paska dżinsów Laury, tej z pralni samoobsługowej. Stuknięta Laura, tak ją tu nazywali. Ale Miriam zawsze uważała Laurę za bardzo życzliwą osobę, która nie ma w sobie za grosz szaleństwa. I to właśnie ją widziała, jak wchodziła – zdaniem Miriam podpita – na tę zapyziałą barkę, uwieszona ramienia tego pięknego chłopca. Kiedy to było? Wieczorem dwa dni temu? Trzy? Znajdzie datę w swoim notesie, w którym zapisywała różne ciekawe rzeczy, takie jak to, kto gdzie się kręci.
Zmierzchało już, kiedy Miriam patrzyła, jak wynoszą zwłoki z kabiny i taszczą je po schodkach na ulicę, gdzie czekała na nie karetka. Gdy ją mijali, wstała, z szacunkiem skłoniła głowę i cicho, z niedowierzaniem powiedziała: „Idź z Bogiem”.
Wyszeptała też podziękowania. Dlatego że cumując swoją łódź obok jej barki, a potem dając się brutalnie zabić, Daniel Sutherland stworzył Miriam szansę, której po prostu nie mogła przepuścić; szansę na pomszczenie krzywdy, jaka ją spotkała.
Gdy została sama, wbrew sobie trochę się bojąc ciemności i ciszy, do której nie nawykła, weszła do kabiny swojej barki i zamknęła za sobą drzwi na rygiel i dodatkowo na kłódkę. Wyjęła z kieszeni klucz Laury i włożyła go do drewnianej szkatułki, którą trzymała na najwyższej półce. W czwartek przypadał dzień prania. Może wtedy odda go Laurze.
A może nie odda, kto wie?
Przecież nigdy nie wiadomo, co nam się może przydać, prawda?3
– Pani Myerson? Czy chce pani usiąść? Proszę bardzo. Tylko niech pani oddycha. Czy mamy kogoś zawiadomić, pani Myerson?
Carla opadła na kanapę. Zgięła się wpół, przyciskając twarz do kolan. Uświadomiła sobie, że skowyczy jak pies.
– Theo – wykrztusiła z trudem. – Zadzwońcie do Theo, proszę. Mojego męża. Byłego męża. Numer jest w mojej komórce. – Podniosła wzrok i uważnie rozejrzała się po pokoju, ale nigdzie nie dostrzegła telefonu. – Nie wiem, gdzie jest. Nie wiem, gdzie go zosta…
– Trzyma go pani w ręce, pani Myerson – przerwała jej delikatnie policjantka z wydziału kryminalnego. – Ma pani telefon w ręce.
Carla spuściła wzrok i przekonała się, że rzeczywiście kurczowo ściska komórkę w gwałtownie trzęsącej się dłoni. Pokręciła głową i podała telefon śledczej.
– Chyba tracę zmysły – jęknęła.
Kobieta wygięła usta w namiastce uśmiechu i na chwilę położyła dłoń na ramieniu Carli. Wzięła komórkę i wyszła na zewnątrz, żeby zadzwonić.
Drugi śledczy, inspektor Barker, odchrząknął.
– Jeśli dobrze zrozumiałem, matka Daniela nie żyje, tak?
Carla przytaknęła ruchem głowy.
– Od sześciu… nie, od ośmiu tygodni – powiedziała, patrząc na brwi policjanta, które wystrzeliły w górę i dotarłyby aż do linii włosów, gdyby je jeszcze miał. – Moja siostra upadła w domu – wyjaśniła. – To nie było… To był wypadek.
– A czy ma pani jakieś namiary na ojca Daniela?
Carla pokręciła głową.
– Niestety nie. On mieszka w Stanach Zjednoczonych, przeprowadził się tam dawno temu. Nie interesuje się życiem Daniela, syn nigdy go nie obchodził. Chłopak miał… – Głos Carli się załamał; odetchnęła głęboko, powoli wypuszczając powietrze. – Daniel miał tylko Angelę. I mnie.
Barker pokiwał głową, bez słowa. Sztywny, jakby kij połknął, stał przed kominkiem, czekając, aż Carla weźmie się w garść.
– Pani mieszka tu od niedawna? – zapytał po przerwie, którą Carla odebrała jako wyraz szacunku. Spojrzała na niego, nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi. Wycelował długi palec wskazujący w pudła stojące na podłodze jadalni oraz w oparte o ścianę obrazy.
Głośno wytarła nos.
– Od blisko sześciu lat zamierzam powiesić te obrazy – odparła. – Kiedyś w końcu się sprężę i załatwię odpowiednie haki. A te pudła są z domu mojej siostry. Wie pan, listy, fotografie. Rzeczy, których nie chciałam się pozbywać.
Barker skinął głową. Splótł ręce na piersi, przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą i otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale powstrzymało go trzaśnięcie drzwi frontowych. Carla podskoczyła. Do pokoju wbiegła śledcza, posterunkowa Chalmers, i przepraszająco schyliła głowę.
– Pan Myerson już idzie. Powiedział, że niedługo będzie.
– Mieszka pięć minut drogi stąd – rzekła Carla. – Przy Noel Road. Wie pani, gdzie to jest? W latach sześćdziesiątych mieszkał tam Joe Orton. No, ten dramatopisarz. To tam został zabity, zdaje się, że zatłuczony młotkiem, a może zadźgany? – Śledczy patrzyli na nią beznamiętnie. – Ale to nie… Odbiegłam od tematu – dorzuciła Carla. Przez krótką koszmarną chwilę obawiała się, że lada moment parsknie śmiechem. Po co w ogóle o tym wspomniała? Co ją podkusiło, żeby mówić o Joem Ortonie i ludziach zatłuczonych na śmierć? Rzeczywiście traciła zmysły. A jednak wydawało się, że śledczy albo nie zwrócili na to uwagi, albo mieli to gdzieś. A może wszyscy zachowują się jak obłąkani, dowiadując się, że ktoś z ich rodziny został zamordowany?
– Kiedy widziała pani siostrzeńca po raz ostatni, proszę pani? – zapytał Barker.
Carla miała kompletną pustkę w głowie.
– Ja… Rany boskie, widziałam go w… w domu Angeli. Mojej siostry. To niedaleko stąd, dwadzieścia minut piechotą, po drugiej stronie kanału, przy Hayward’s Place. Porządkowałam akurat jej rzeczy, a Daniel wpadł zabrać jakieś szpargały. Nie mieszkał tam od wieków, ale w dawnej sypialni wciąż miał swoje rzeczy, głównie szkicowniki. Był całkiem zdolnym grafikiem. Rysował komiksy. Wiecie, historie rysunkowe. – Wzdrygnęła się odruchowo. – Czyli że to było… tydzień temu? Dwa tygodnie? Jezu, nic nie pamiętam, w głowie mam kompletną sieczkę. Ja… – Zmierzwiła palcami krótkie włosy.
– Proszę się tym nie przejmować, pani Myerson, absolutnie – rzekła uspokajająco Chalmers. – Takie szczegóły poda nam pani później.
– A więc jak długo on mieszkał na tej barce? – zapytał Barker.
Rozległ się donośny stukot kołatki do drzwi; Carla znów podskoczyła.
– Theo – wyszeptała, zrywając się z kanapy. – Bogu dzięki!
Chalmers dotarła do drzwi przed nią i wpuściła gościa do holu; Theo był czerwony na twarzy i zlany potem.
– Chryste Panie, Ce! – rzucił, chwytając Carlę w objęcia i przyciskając ją mocno do siebie. – Co się stało, na litość boską?
*
Policjanci po raz kolejny opowiedzieli całą historię. Otóż tego dnia rano na barce zacumowanej w Regent’s Canal, na wysokości De Beauvoir Road, znaleziono zwłoki siostrzeńca Carli, Daniela Sutherlanda. Który zginął od wielokrotnych pchnięć ostrym narzędziem. Zabójstwa najprawdopodobniej dokonano nie później niż dwadzieścia cztery godziny i nie wcześniej niż trzydzieści sześć godzin od odkrycia ciała. Ale wkrótce będzie można zawęzić ten przedział czasowy. Wypytywano ich o pracę i znajomych Daniela, a także o to, czy miał kłopoty finansowe i czy zażywał narkotyki.
Nie wiedzieli.
– Nie byliście specjalnie zżyci? – podsunęła Chalmers.
– Ja go ledwo znałem – odparł Theo. Siedział obok Carli i pocierał czubek głowy palcem wskazującym, jak zawsze, kiedy się czymś niepokoił.
– A pani?
– Nie, nie byliśmy zżyci. Ja… no cóż. Rzadko widywałyśmy się z siostrą. Rozumiecie…
– Mimo że mieszkała tuż po drugiej stronie kanału? – wtrąciła Chalmers.
– Owszem. – Carla pokręciła głową. – My… Już od bardzo dawna nie spędzałam czasu z Danielem. Na dobrą sprawę wcale, odkąd przestał być małym chłopcem. Jak mówiłam, zobaczyłam go ponownie po śmierci siostry. On przez jakiś czas mieszkał za granicą. Chyba w Hiszpanii.
– A kiedy się przeniósł na łódź? – zapytał Barker.
Carla zacisnęła usta i pokręciła głową.
– Nie wiem – odparła. – Naprawdę.
– W ogóle nie mieliśmy pojęcia, że tam mieszkał – włączył się Theo.
Barker zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.
– A przecież pański dom jest tak blisko. Przy Noel Road, zgadza się? Czyli ile? Góra półtora kilometra od jego barki.
Theo wzruszył ramionami i potarł czoło; skóra poniżej linii włosów mocno się zaróżowiła. Wyglądał, jakby za długo przebywał na słońcu.
– Całkiem możliwe, ale nie miałem pojęcia, że on tam mieszka.
Śledczy porozumieli się wzrokiem.
– A pani, pani Myerson? – Barker spojrzał na Carlę.
Pokręciła głową.
– Ja również nie miałam pojęcia – odparła cicho.
Policjanci milczeli i trwało to przez dłuższy czas. Carla wyobrażała sobie, że czekali, żeby coś dodała… ona albo Theo.
Jej były mąż stanął na wysokości zadania.
– Mówiliście o dwudziestu czterech godzinach, zgadza się? Że minęło nie mniej niż dwadzieścia cztery godziny i nie więcej niż trzydzieści sześć godzin?
Chalmers przytaknęła ruchem głowy.
– Szacujemy, że śmierć nastąpiła między ósmą wieczorem w piątek a ósmą rano w sobotę.
– Aha. – Theo znowu pocierał głowę, wyglądając przez okno.
– Coś się panu przypomniało, panie Myerson?
– Widziałem dziewczynę – oznajmił Theo. – W sobotę rano. Wcześnie, gdzieś tak koło szóstej. Szła ścieżką nad kanałem, mijała akurat mój dom. Kiedy ją zobaczyłem, stałem w swojej pracowni, a zapamiętałem ją, bo była we krwi. Miała zakrwawioną twarz. I chyba ubranie. Nie ociekała krwią, co to, to nie, ale miała na sobie plamy krwi.
Carla z niedowierzaniem wlepiła w niego wzrok.
– O czym ty mówisz? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
– Bo spałaś – wyjaśnił Theo. – Wstałem, żeby zaparzyć kawę, i poszedłem do pracowni po papierosy. Zobaczyłem ją przez okno. Była młoda, moim zdaniem niewiele po dwudziestce, i szła ścieżką. Kulała. A może się zataczała? Pomyślałem, że jest pijana. W sumie… w sumie nie przejmowałem się tym, bo przecież w Londynie roi się od dziwnych pijanych osobników, prawda? O tej porze często widać ludzi wracających do domu…
– Zakrwawionych? – wtrącił Barker.
– No, chyba nie. Zakrwawionych raczej się nie widuje. Właśnie dlatego ją zapamiętałem. Pomyślałem, że się przewróciła albo wdała w bójkę. Uznałem więc…
– Ale dlaczego nic mi nie powiedziałeś? – przerwała mu Carla.
– Bo spałaś, Ce. Nie uważałem, żeby…
– Pani Myerson spała w pańskim domu? – wtrąciła się Chalmers, marszcząc czoło. – Czy dobrze zrozumiałam? Została pani na noc u pana Myersona?
Carla wolno pokiwała głową; widać było, że jest skonsternowana.
– W piątek byliśmy umówieni na kolację, a potem zostałam na noc…
– Jesteśmy wprawdzie w separacji, ale nasz związek bynajmniej nie wygasł. Zrozumcie, my często…
– Theo, ich to nie obchodzi – przerwała mu Carla tak ostro, że aż się skrzywił. Przycisnęła do nosa chusteczkę higieniczną. – Przepraszam. Bardzo przepraszam. Ale to nie ma znaczenia, prawda?
– Nigdy nie wiadomo, co się okaże ważne – odparł Barker zagadkowo i skierował się do wyjścia. Wręczył im służbowe wizytówki, powiedział Theo coś o formalnej identyfikacji ciała, o związkach rodzinnych i że będą w kontakcie. Theo pokiwał głową, wsunął wizytówkę do kieszeni spodni i uścisnął śledczemu dłoń.
– Jak się dowiedzieliście? – zapytała nagle Carla. – To znaczy, kto wam zgłosił… Kto odkrył zwłoki?
Chalmers spojrzała na swojego szefa, a potem na Carlę.
– Znalazła go pewna kobieta – odparła.
– Kobieta? – powtórzył Theo. – Młoda? Szczupła? Bo przyszła mi na myśl ta, którą widziałem, ta zakrwawiona. Może to ona…
Chalmers pokręciła głową.
– Nie, ta kobieta mieszka na innej barce i nie jest młoda, raczej w średnim wieku. Zauważyła, że od jakiegoś czasu na barce nic się nie dzieje, więc zajrzała tam, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku.
– A więc nic nie widziała? – spytał Theo.
– Przeciwnie, bardzo nam pomogła – rzekł Barker. – Jest niezwykle spostrzegawcza.
– To dobrze – mruknął Theo, pocierając czubek głowy. – Bardzo dobrze.
– Ta pani nazywa się Lewis – dodał Barker, na co Chalmers sprostowała:
– Panna.
– Właśnie – przytaknął Barker.
Carla zobaczyła, jak krew odpływa z twarzy Theo, gdy śledczy dorzucił:
– Panna Miriam Lewis.