- W empik go
Powóz - ebook
Powóz - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 144 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rynek miasteczkowy stanowi smutny widok: dom krawca wychodzi nań nadzwyczaj głupio, nie całą fasadą, lecz jednym węgłem; naprzeciwko niego od piętnastu lat stawiają jakiś murowany budynek o dwóch oknach; dalej, całkiem osobno sterczy modny drewniany parkan, wymalowany na szaro pod kolor błota, który to parkan, jako wzór dla innych, burmistrz wzniósł za czasów swej młodości, gdy nie miał jeszcze zwyczaju zasypiać natychmiast po obiedzie i pić na noc jakiś odwar, przyprawiony suszonym agrestem. Gdzie indziej widać tylko zwykłe opłotki. Pośrodku rynku trochę małych kramików; dostrzec w nich można zawsze wianek obwarzanków, babę w czerwonej sukni, pud mydła, kilka funtów gorzkich migdałów, śrut strzelniczy, perkal i dwóch młodych kupczyków, jak o każdej porze rżną przed drzwiami w karcięta.
Lecz od chwili gdy w powiatowym miasteczku B. rozkwaterował się pułk kawalerii, wszystko się zmieniło: ulice zapstrzyły się, ożywiły – słowem, nabrały zupełnie innego wyglądu; niziutkie domki często widywały mijającego je zgrabnego, postawnego oficera z kitą na głowie, jak szedł do kolegi, żeby pogawędzić o awansie, o najprzedniejszym tytoniu, niekiedy zaś postawić na kartę biedkę, którą można by nazwać pułkową, ponieważ, nie opuszczając pułku, zdołała obejść wszystkich: dziś jeździł nią major, nazajutrz ukazywała się w stajni któregoś z poruczników, a za tydzień – patrzcie ano – znowu ordynans majora smarował ją kołomazią. Opłotki pomiędzy domami usiane były wiszącymi na słońcu furażerkami żołnierskimi; szary płaszcz sterczał niezmiennie gdzieś na wrotach; w zaułkach napotykało się żołnierzy z tak szczeciniastymi wąsami jak szczotki do butów. Wąsy te widziało się powszędy: niech się tylko na rynku zejdą mieszczki z dzbankami, już zza ich ramion na pewno wyglądają wąsy. Oficerowie ożywili towarzystwo, które składało się dotychczas tylko z sędziego, mieszkającego w jednym domu z jakąś diakonisą, tudzież z burmistrza, człowieka z głową na karku, lecz przesypiającego absolutnie cały dzień – od obiadu do wieczora i od wieczora do obiadu. Towarzystwo stało się jeszcze bardziej liczne i ruchliwe, gdy do miasteczka przeniesiono kwaterę generała brygady. Okoliczni ziemianie, których istnienia nikt by dotychczas nie podejrzewał, poczęli coraz częściej odwiedzać miasteczko, aby się poznać z oficerami i trzymać niekiedy banczek majaczący mglisto w ich głowach, zaprzątniętych zleceniami żon, urodzajami i zającami.
Bardzo mi przykro, że nie mogę sobie przypomnieć, z jakiego to powodu generał wydawał wielki obiad proszony. Przygotowania doń poczynione były olbrzymie; stukot noży kucharskich z kuchni generalskiej słychać było już w pobliżu rogatek miejskich. Cały doszczętnie targ zagarnięto na potrzeby obiadu – tak że sędzia ze swoją diakonisą zmuszony był jeść tylko racuszki z mąki gryczanej ł kisiel. Niewielkie podwórko kwatery generalskiej zastawione było pojazdami i powozami. Towarzystwo było męskie: składało się z oficerów i poniektórych obywateli okolicznych.
Spośród obywateli wyróżniał się pan Pitagor Czer-tokucki, najwybitniejszy z arystokracji powiatowej, najbardziej hałasujący podczas wyborów marszałka szlachty i odwiedzający miasteczko w eleganckim ekwipażu. Odbywał on niegdyś służbę w jednym z pułków kawalerii i należał do grona oficerów niepospolitych i znacznych; widywano go bądź co bądź na wszystkich balach i zebraniach towarzyskich, gdziekolwiek obozował jego pułk; zresztą, można o to zapytać panien z tambowskiej i symbirskiej guberni. Bardzo możliwe, że i w innych guberniach zyskałby nie mniej korzystny rozgłos, gdyby nie przeszedł w stan spoczynku z racji pewnego wypadku, który zazwyczaj nosi nazwę „przykrej historii”: on dał komuś po uchu czy też sam wziął w ucho – tego już dokładnie nie pamiętam; grunt, że poproszono go, by się podał do dymisji. W niczym to zresztą nie umniejszyło jego znaczenia: nosił frak wcięty wysoko na modłę munduru wojskowego, u butów ostrogi, pod no3em zaś wąsy, gdyby nie one bowiem, szlachta mogłaby myśleć, że służył w piechocie, którą nazywał pogardliwie czasami piechciurą, czasami zaś piechanterią. Bywał stale na owych tłumnych kontraktach, na które głębiny Rosji, składające się z matek, dzieci, córek i grubych dziedziców, napływały, aby się zabawić, w bryczkach, taradejkach, tarantasach i w takich karetach, o jakich się nikomu nie śniło. Czertokucki wywąchał zawsze, gdzie stoi jakiś pułk kawalerii, i przybywał, żeby poznać oficerów; zgrabnie wyskakiwał przed nimi ze swego leciutkiego powoziku i niezwykle szybko zawierał znajomości. Podczas ostatnich wyborów wydał dla szlachty powiatowej wyśmienity obiad, przy którym oświadczył, że jeśli zostanie marszałkiem, postawi szlachtę na nogi. W ogóle prowadził życie wielkopańskie, jak to określają po powiatach; ożenił się z panną dosyć przystojną, wziął w posagu dwieście dusz i kilkadziesiąt tysięcy. Kapitał został natychmiast zużyty na sześciórkę znakomitych rzeczywiście koni, na pozłacane klamki u drzwi, oswojoną małpkę i na ochmistrza Francuza. Dwieście zaś dusz żony, łącznie z dwustu jego własnymi duszami, było zastawionych w lombardzie w jakimś tam celu handlowym. Słowem, był to dziedzic co się zowie, dziedzic całą gębą.
Oprócz Czertokuckiego na obiedzie u generała było jeszcze kilku innych ziemian, ale o nich nie ma co mówić. Resztę gości stanowili oficerowie pułku oraz dwóch oficerów sztabowych: pułkownik i dosyć tęgi major. Sam generał był to człowiek krzepki i otyły; porządny zresztą zwierzchnik, jak się wyrażali o nim oficerowie. Mówił głębokim, odpowiednim do swego stanowiska, basem.
Obiad był nadzwyczajny: różne odmiany jesiotra, dropie, szparagi, przepiórki, kuropatwy, grzyby –
wszystko to dowodziło, że kucharz od wczoraj nie brał do ust nic rozgrzewającego; czterech żołnierzy z nożami w rękach pomagało mu przez całą noc, robiąc frykasy i galarety. Gęstwa butelek, wydłużonych z burgundem i pękatych z maderą, przepiękny dzień letni, okna otwarte na przestrzał, talerze z lodem na stole, odpięty ostatni guzik u oficerów, zmiętoszone gorsy u właścicieli fraków, krzyżujące się rozmowy, tłumione generalskim basem i zalewane szampanem – wszystko harmonizowało ze sobą. Po obiedzie biesiadnicy powstali od stołu z przyjemną ociężałością w żołądkach i zapaliwszy fajki na długich i krótkich cybuchach, z filiżankami kawy w rękach, wyszli na ganek.